Jego ojciec budował rakiety kosmiczne. Cioteczny brat zginął w Afganistanie. Dziadek był czołgistą, mama pracowała w wytwórni jodoformu. Sam Arkadij Babczenko, nim został dziennikarzem, wstąpił na ochotnika do wojska, brał udział w kampanii czeczeńskiej. Jego rodzina i on sam służyli Rosji jak mogli najlepiej. Dlatego trudno mu się pogodzić z tym, iż w odwet za jego obecność na Majdanie, w Rosji nazywa się go teraz banderowcem, piątą kolumną i zdrajcą narodu.
Autor: Arkadij Babczenko
Nazywam się Arkadij Arkadiewicz Babczenko. Mam trzydzieści siedem lat, wyższe wykształcenie, jestem żonaty i wychowuję córkę.
Kiedy miałem dziewiętnaście lat, Ojczyzna obuła mnie w kierzowe buciory, wcisnęła do ręki automat, wsadziła do opancerzonego transportera i powiedziała: „Jedź!”. I pojechałem „przywracać porządek konstytucyjny” – tak wtedy nazywano wojnę.
Gdy miałem dwadzieścia dwa lata, poszedłem do wojskowej komendy uzupełnień i tym razem już dobrowolnie zaciągnąłem się do wojska. I znów pojechałem na wojnę. Od 1999 r. wojna zmieniła nazwę. Teraz była to „operacja antyterrorystyczna”. „Przy czym przez sto dwa dni uczestniczył bezpośrednio w działaniach bojowych” – zapisano w mojej książeczce wojskowej.
Arkadij Babczenko na jednej z moskiewskich demonstracji zorganizowanyh przez opozycję demokratyczną. |
W nagrodę za te dwie wojny Ojczyzna ofiarowała mi bezpłatne przejazdy oraz ekwiwalent pieniężny zamiast dotychczasowych ulg. Dobre i to.
Mój cioteczny brat, Siergiej Babczenko, poległ w Afganistanie. Na samej granicy. Poprzedni rocznik odchodził do cywila, a na ich miejsce przysłano poborowych. Od razu wysłano ich na akcję. Brat zgłosił się na ochotnika i poszedł zamiast niedoświadczonych „kotów”. Natknęli się na bandę przemycającą heroinę. Brat obsługiwał karabin maszynowy. Zabili go strzałem w głowę. Jego jedynego w tej potyczce. Kula snajpera. Dziś imię Siergieja widnieje na pomniku ku czci poległych żołnierzy w Baszkirii, skąd pochodził.
Mój ojciec, Arkadij Ławrientiewicz Babczenko, pracował przy budowie rakiet kosmicznych. Był inżynierem-konstruktorem, miał pracę z kategorii „ściśle tajne przez poufne” w Centralnym Biurze Konstrukcyjnym Budowy Maszyn Ciężkich (CKB TM) . Odpowiadał za okablowanie kabin w rakietach. Jego ostatnie zlecenie dotyczyło wyposażenia wahadłowca „Buran”. Ojciec spędzał w delegacjach po pół roku. Na Bajkonurze mieszkał w hotelu robotniczym. Natomiast w Moskwie miał dwa pokoje przechodnie, zajmował je wraz z żoną, synem, mamą, ojcem, bratem i jego rodziną. Te dwie klitki to był nasz jedyny majątek. Nic innego nie mieliśmy, ani samochodu, ani garażu, ani daczy.
W latach ’90-tych, po tym jak „Buran” poleciał w kosmos pierwszy i ostatni raz, a potem wszystko szlag trafił, ojciec nie zajął się handlem. Nie poszedł też kraść. Kompletnie nie miał do tego smykałki. Urodził się po to, by wysyłać w kosmos rakiety. I aż do śmierci rysował te swoje, nikomu już nie potrzebne, projekty. Żył niemal w nędzy.
Zmarł na apopleksję w 1996 r. Byłem wtedy na wojnie. Nawet się nie pożegnaliśmy.
Mój dziadek, Ławrientij Pietrowicz Babczenko, stuprocentowy Kozak zaporoski, był czołgistą. Brał udział w walkach nad rzeką Chałchin-Goł. Był trzy razy ranny, w tym raz ciężko. Przypłacił to zdrowiem. Zmarł w 1980 r., miałem wtedy trzy lata.
Jego żona, Jelena Michajłowna Kupcowa (to nazwisko zostało jej po pierwszym mężu. Jej panieńskiego nazwiska nie znam, bo babcia skrzętnie je ukrywała. Owszem, była Żydówką.) w czasie wojny pełniła wartę na dachach domów i gasiła bomby zapalające. Kiedy pojawiła się możliwość emigracji, nigdzie z Rosji nie wyjechała, została w kraju. Całe życie pracowała, do samej śmierci. W kotłowni, w piwnicy naszego domu, przez okrągłą dobę raz na trzy dni.
Zmarła jakieś dwa miesiące po śmierci syna. Byłem wtedy jeszcze na wojnie. O przepustce na pogrzeb nie było mowy.
Nazwisko mojej prababki brzmiało „Bachtiarowa” (tak, wśród przodków miała Tatarów), do Moskwy przyjechała w latach trzydziestych. Wraz z dwójką dzieci zamieszkała w szkole, w maleńkim pomieszczeniu gospodarczym. I w tej właśnie szkole przepracowała potem całe swoje życie.
Jej córka, a moja babcia, przez całą wojnę, od czternastego roku życia, pracowała przy produkcji jodoformu. To takie żółte kryształki, stosowane do przypalania ran po urwanych kończynach. A potem w ramach akcji „frontu pracy” szła rozładowywać wagony z węglem, albo pomagać przy wyrębie lasu.
Natomiast jej brat, a mój cioteczny dziadek, zwiał na front w wieku piętnastu lat, już w pierwszych miesiącach wojny. Wrócił dopiero w 1950 r., bo walczył na Dalekim Wschodzie.
Jej wnuczka, to znaczy moja mama, przyjeżdżała do mnie do Czeczenii. Widziała wszystko na własne oczy. A potem zaadoptowała sześcioro dzieci.
Pierwsze dziecko, które pojawiło się w naszej rodzinie, było zaadoptowane. I drugie też. Dopiero trzecie, córka, jest moim rodzonym dzieckiem.
Teraz mama prowadzi rodzinny dom dziecka. Wszystkie dzieci pochodzą z Lipiecka, z rodzin patologicznych. Wiadomo, alkoholizm.
Dziadek mojej żony, Piotr Gorkanow, najprawdziwszy Mordwin, w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej walczył w jednostkach chemicznych. Tam stracił wzrok. Do samej śmierci mieszkał na wsi, a w piecu palił drewnem. Był weteranem i inwalidą wojennym, ale przez całe życie nie doczekał się podłączenia do sieci gazowej.
Mój teść, chorąży, czystej krwi Mordwin, służył w Niemczech. Po upadku ZSRR wraz z dwójką dzieci i żoną tułał się po koszarach i hotelach robotniczych.
Przez wszystkie te dziewiętnaście lat, odkąd stałem się pełnoletni – a właściwie to nawet wcześniej, od 1993 r. – żyłem w tym syfie, tak samo jak i moi rodacy. Zawsze byłem tam, gdzie mojemu krajowi działa się krzywda. Trzeba było iść pod moskiewski Biały Dom – szedłem. Trzeba do Czeczeni – nie ma sprawy. Problemy w Południowej Osetii, Krymsku czy Błagowieszczeńsku? - maszerowałem bez gadania.
Przez cały ten czas i ja, i moja rodzina, moi przodkowie i krewniacy, byliśmy dla kraju całkiem przyzwoitymi Rosjanami.
Kiedy trzeba było bić Japońca nad Chałchin-Goł, albo za marne grosze wspierać podbój kosmosu, albo produkować jodoform dla frontu lub koczować z dziećmi po koszarach, albo ginąć w Tadżykistanie, karmić wszy w Czeczenii czy adoptować niczyje dzieci – wtedy byliśmy Rosjanami.
W Czeczenii nikt jakoś nie proponował mi, żebym złożył broń i spadał w cholerę do swojej „chachłackiej” Ukrainy [„chachły” – pogardliwe określenie Ukraińców]. Bo kiedy dla dobra rosyjskiej Ojczyzny trzeba kopnąć w kalendarz, rosyjska Ojczyzna nie wnika, czy jesteś Żydem, czy nie.
Wtedy Ojczyzna zna tylko jedną narodowość – mięso armatnie,
„Spad” do „Chachlandii” zasugerowano mi dopiero po wojnie.
Sugerowali oczywiście ci, którzy w życiu nie byli na żadnej wojnie.
Takiej ilości pomyj i obelg, jaką w ciągu ostatnich miesięcy wylano na mnie i na moich bliskich, nie doświadczyłem przez całe moje wcześniejsze życie.
Na „żydo-banderowskim i faszystowskim” Majdanie nikt ani razu, w żadnych okolicznościach, nie spytał mnie o narodowość. Prawy Sektor walczył na barykadach ramię w ramię z Rosjanami, Żydami, Tatarami Krymskimi, Ormianami. I w nosie miał ich pochodzenie. Po prostu w nosie. Bo oni walczyli o coś zupełnie innego i ważniejszego.
A w Ojczyźnie…
Ten człowiek, który w imię walki o kremlowski tron pozwolił na rozpętanie drugiej wojny czeczeńskiej, osobiście nigdy i nigdzie nie walczył za swoją Ojczyznę. Nawet Afganistanu udało mu się uniknąć. A od czasu, gdy na dobre dorwał się do władzy, na sprowokowane przez siebie wojny (Gruzja, Krym) posyła młodziutkich, nieopierzonych poborowych. Nie siebie i nie swoje własne dzieci. I ten właśnie człowiek grzmi z trybuny, że to ja, który poszedłem na tę jego [czeczeńską] wojnę na ochotnika, to właśnie ja jestem zdrajcą, wrażym agentem i wyrzutkiem.
Teraz nagle stałem się dla Ojczyzny Żydem, „Chachłem”, banderowcem, piątą kolumną i „zdrajcą narodu”.
Boże, dziwny jest ten świat…
Tłumaczenie K.K
Tekst ukazał się w moskiewskim magazynie „The New Times”. Można go znaleźć pod adresem: http://www.aboutru.com/2014/04/babchenko-19/
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz