Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Internet Rosja. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Internet Rosja. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 23 maja 2016

Rosyjskie media: w żelaznych objęciach Kremla



W poradzieckiej Rosji życie dziennikarzy i mediów nigdy nie było łatwe. Choć zakres wolności słowa w czasach Borysa Jelcyna był bardzo szeroki media borykały się przede wszystkim z trudnościami o charakterze materialnym. Cenzura polityczna pojawiła się po objęciu rządów przez Władimira Putina. Pierwsza pod nóż poszła niezależna stacja telewizyjna NTV. Z czasem żelaznej kontroli poddano wszystkie federalne stacje telewizyjne. W mediach internetowych, w niektórych gazetach i magazynach udawało się zachować margines wolności, jednak od roku 2010 widoczne są coraz aktywniejsze starania Kremla, by narzucić mediom odpowiednia dyscyplinę. Publikowany na emigracji portal "Meduza" przygotował materiał odtwarzający głośne przypadki rozprawy z niezależnymi mediami, redaktorami i dziennikarzami jakie miały miejsce w okresie w Rosji ostatnich pięciu lat.




Dwanaście redakcji w ciągu pięciu lat. Zwolnienia redaktorów naczelnych, blokady, likwidacje. Jak władza reformowała rynek  środkow masowego przekazu.



13 maja 2016 roku zostali zwolnieni ze stanowisk szefowie szeregu redakcji wchodzących w skład "RBK", największego w Rosji niezależnego holdingu medialnego. Z wielu źródeł zorientowanych w sytuacji można usłyszeć, iż zwolnienia spowodowało niezadowolenie Kremla z publikowanych przez holding informacji. Szczególną irytację na górze wzbudziły publikacje na temat  najbliższej rodziny prezydenta Putina oraz dokumentów panamskich. Na znak solidarności ze zwolnionym kierownictwem wielu dziennikarzy i redaktorów zamierza porzucić holding, inni sygnalizują, iż pozostaną w pracy do chwili, gdy choć jedna przygotowana przez nich notatka zostanie zdjęta. "Meduza" przypomina najważniejsze przypadki nacisku o charakterze politycznym wywieranego na rosyjskie media od chwili rozpoczęcia prezydenckiej kampanii wyborczej w 2011 roku. Z naszych obliczeń wynika, iż było ich ponad 10. 




Redakcja portalu lenta.ru. Do czasu zwolnienia redaktor naczelnej Galiny Timczenko lenta uważana była za najlepsze rosyjskie internetowe wydanie informacyjne. 




Artykuł portalu Meduza.io


Maj 2016 roku: "RBK"

Co się wydarzyło?
Nacisk ze strony Kremla doprowadził do tego, iż redakcję "RBK" opuściło trzech wiodących redaktorów (rzecznik prasowy prezydenta Rosji Dmitrij Pieskow temu zaprzecza): redaktor odpowiedzialny połączonych redakcji Jelizawieta Osetinskaja, redaktor naczelny "RBK" Roman Badanin, oraz redaktor naczelny gazety "RBK" Maksim Solus. W ślad za nimi, gotowość do odejścia zgłosili kierownicy wielu wydziałów oraz poszczególni dziennikarze. Wszyscy pracują w holdingu do 30 czerwca.

Rezultaty:
Na razie nie są znane. Nie jest jasne, kto w przyszłości stanie na czele RBK. Trudno odgadnąć, jaką część redakcji uda się zachować. Trudno przewidzieć, jak ułożą się stosunki nowego szefa "RBK" z Kremlem oraz głównym akcjonariuszem, właścicielem grupy "Oneksim", oligarchą Michaiłem Prochorowem. Odchodząc ze stanowiska Maksim Solus przypomniał, iż tuż przed uderzeniem w redakcje "RBK" wszczęto postępowanie śledcze w stosunku do osób zajmujących kierownicze stanowiska w pionie finansowym holdingu. Zarzuca się im malwersacje. W związku z tym, jak się wydaje, prawdopodobieństwo, iż cała historia zakończy się pomyślnie dla MIchaiła Prochorowa jest niewielkie.


Styczeń 2016 roku: "Forbes"

Co się wydarzyło?
W związku z wejściem w życie ustawy ograniczającej udziały inwestorów zagranicznych w rosyjskich środkach masowego przekazu, koncern Axel Springer stanął wobec konieczności znalezienia chętnych do zakupu magazynu "Forbes" i pozostałych należących doń rosyjskich aktywów. Rozmowy trwały wiele miesięcy i zakończyły się w końcu 2015 roku.

Na początku ustalono, iż 20% akcji "Axel Springer Russia" pozostanie własnością dotychczasowej dyrektor generalnej firmy Reginy von Fleming. Oznaczałoby to, iż udałoby się zachować ciągłość w działalności wydawnictwa. A jednak transakcja nie doszła do skutku, nabywcą 100% akcji został biznesmen Aleksander Fiedotow.  "Meduza" dysponuje informacjami, iż Fiedotow od razu zaczął wtrącać się do polityki redakcyjnej, domagał się zdejmowania określonych materiałów. Redaktor naczelny magazynu "Forbes" Elmar Murtazajew próbował się przeciwstawiać, jednak już wkrótce, w połowie stycznia 2016 roku odszedł z pisma "na własną prośbę"

Rezultaty:
Stanowisko Murtazajewa zajął Nikołąj Uskow, do tej pory nie miał on żadnego doświadczenia z pracy w magazynie poświęconym biznesowi. Uskow oświadczył od razu, iż "Forbes" nie będzie zajmować się polityką, choć pozostanie pismem "sprawiającym kłopoty". Jak zmienił się "Forbes" pod kierownictwem Uskowa, zobaczymy w ciągu najbliższych kilku miesięcy, gdy ukaże się choćby kilka numerów przygotowanych pod jego kierownictwem.

Sierpień 2015 roku: "Rosyjska Grupa Medialna"

Co się wydarzyło?
Latem 2015 roku założyciel fundacji "Federacja", producent Władimir Kisieliow zaproponował Władimirowi Putinowi, iż stworzy w Rosji patriotyczny holding medialny. Dla realizacji projektu zaplanowano połączenie kilku stacji telewizyjnych z aktywami "Rosyjskiej Grupy Medialnej" (Russkoje radio, HIT FM, radio Maximum, DFM, Monte Carlo oraz stację telewizyjną Ru.tv). Ustalono, iż należąca do holdingu "IFD Kapitał" Leonida Fieduna "Rosyjska Grupa Medialna" zostanie sprzedana po cenie niższej od rynkowej, zaś nabywcą będzie  przedsiębiorstwo "Goskoncert" (podporządkowane Ministerstwu Kultury). Przeciwko tej transakcji zaprotestowało kierownictwo "Rosyjskiej Grupy Medialnej", a także liczni producenci oraz muzycy. Powołano do życia konsorcjum prywatne złożone z menedżerów grupy, szeregu producentów i artystów, które zaproponowało, iż wykupi jej  aktywa. Jednak propozycja została odrzucona. W sierpniu w grupie pojawił się nowy dyrektor generalny. Na swoim stanowisku utrzymał się przez tydzień, potem odszedł skarżąc się na podejmowane przez Ministerstwo Łączności próby mieszania się do polityki redakcyjnej.

Rezultaty:
Jesienią 2015 roku wielu pracowników, w tym znaczna część zespołu redakcyjnego  radiostacji "Russkoje Radio," postanowiło odejść z pracy. W listopadzie 2015 roku niektórzy z nich utworzyli "Nowoje Radio". Jednak do chwili obecnej nie doszło do zakupu przez Goskoncert "Rosyjskiej Grupy Medialnej". W kwietniu gazeta "Wiedomosti" poinformowała, iż struktury Władimira Kisieliowa otrzymały kredyt w wysokości 3 miliardów rubli przeznaczony na jej zakup.


Luty 2015 roku: TV2 z Tomska

Co się wydarzyło?
Już w końcu 2014 roku jednej z najstarszych w Rosji niezależnych stacji telewizyjnych zaczęło grozić zamknięcie. W grudniu 2014 roku znajdujące się w Tomsku Obwodowe Centrum Radiowo-Telewizyjne podjęło jednostronną decyzję o zerwaniu umowy na nadawanie jej sygnału. Na początku 2015 roku stacja zaprzestała nadawania w sieciach kablowych. W Tomsku zorganizowano demonstrację z poparciem dla niej, dla widzów było oczywiste, iż zamknięcie TV2 wynika z jej niezależnej polityki redakcyjnej.

Rezultaty:
4 lutego 2015 roku pracownicy TV2 ogłosili zbiórkę pieniędzy potrzebnych, by można było kontynuować nadawanie w Internecie. Tego też dnia pojawiła się informacja, iż Fundacja "Srieda" udzielająca wsparcia rosyjskim mediom przyznała stacji TV2 grant w wysokości 7,5 miliona rubli. Obecnie Agencja Informacyjna TV2 prowadzi działalność, publikując kilka portali internetowych, w sieci także publikowany jest content video.


Grudzień 2014 roku: "Russkaja Planieta"

Co się wydarzyło?
Nieoczekiwanie, tego samego dnia, właściciele portalu "Russkaja Planieta" ogłosili wiadomość o zwolnieniu redaktora naczelnego Pawła Priannikowa i o mianowaniu jego następcy. Redakcję poinformowano , iż współpracownicy "Russkiej Płaniety" nie spełniają oczekiwań i że dlatego magazyn czeka reforma zgodna z koncepcją właścicieli.  Portal "Russkaja Płanieta" był finansowany przez korporację budowlaną "Morton". Priannikow stworzył jedno z najbardziej samodzielnych rosyjskich wydawnictw. Razem z nim odeszła znaczna część zespołu redakcyjnego. Pracownicy redakcji uznali, iż zmiana na stanowisku redaktora naczelnego jest wyrazem presji wywieranej przez właściciela, by całkowicie zmienić  kształt polityki redakcyjnej.

Rezultaty:
Z "Russkiej Płaniety" odeszło wielu dziennikarzy, kształt portalu zmienił się zasadniczo, teraz jest on wydawnictwem patriotycznym publikującym artykuły o zaletach rosyjskiego uzbrojenia, felietony Edouarda Limonowa, gniewne polemiki z opozycją. Po odejściu z "Russkoj Płaniety" Paweł Priannikow wraz z grupą kolegów znalazł pracę w portalu "Lenta.ru". Swego czasu, w podobny sposób, pozbawiono tu pracy redaktora naczelnego, Galinę Timczenko. Jednak w końcu Priannikow wylądował na stanowisko redaktora naczelnego projektu "Takije dieła".


Sierpień 2014 roku: REN TV

Co się wydarzyło?
1 sierpnia 2014 roku ogłoszono wiadomość o likwidacji programu "Tydzień z Marianną Maksymowską". Był to jeden z ostatnich obiektywnych programów analitycznych emitowanych przez rosyjską telewizję ( i jak potwierdzały to dane TNS jeden z najbardziej popularnych programów REN TV). Właściciele stacji nie poinformowali, z jakich powodów zdecydowali się na likwidację programu.

Rezultaty:
Po zamknięciu "Tygodnia" Maksymowska pozostała w REN TV na stanowisku zastępcy redaktora naczelnego. Jednak już w grudniu 2014 roku porzuciła stację. Upłynął jakoby termin jej kontraktu. Od 2015 roku Maksymowska zajmuje stanowisko wiceprezydenta w grupie przedsiębiorstw "Michajłow i partnerzy". Okno antenowe "Tygodnia z Maksymowską" zajmuje teraz program "Dobrow na antenie", opowiada on o głównych tematach mijającego tygodnia z punktu widzenia "zwykłego obywatela".


Marzec 2014 roku: "Grani.ru"

Co się wydarzyło?
13 marca 2014 roku na podstawie decyzji Prokuratury Generalnej opozycyjny portal "Grani.ru" został zablokowany. Jak wyjaśniono, przyczyną była publikacja sprzecznych z prawem wezwań do udziału w masowych demonstracjach organizowanych niezgodnie z przepisami. "Grani.ru" okazały się pierwszym portalem zablokowanym na terytorium Rosji, równocześnie agencja Roskomnadzor podjęła decyzję o wprowadzeniu ograniczeń w dostępie do portali "kasparov.ru" i "ej.ru". Decyzję podjęto tego samego dnia, w obu wypadkach jej uzasadnienie było identyczne.

Rezultaty:
Jeszcze przed ogłoszeniem blokady, sytuacja finansowa portalu "Grani.ru" była trudna. Jednak wciąż kontynuuje on działalność. Na górze strony publikowana jest instrukcja, w jaki sposób można ominąć  blokadę wydawnictw internetowych. "Grani", tak jak i dawniej, publikują materiały na temat wydarzeń bieżących, portal zajmuje się przede wszystkim polityką, jego stanowisko jest zdecydowanie opozycyjne.


Marzec 2014 roku: "Lenta.ru"

Co się wydarzyło?
12 marca 2014 roku, tuż przed aneksją Krymu, wiodący akcjonariusz korporacji "Afisza-Rambler-SUP" Aleksander Mamut podjął decyzję o zdymisjonowaniu redaktora naczelnego portalu "Lenta.ru", Galiny Timczenko. Mamut uzasadnił swoją decyzję ostrzeżeniem ze strony agencji "ROSKOMNADZOR". Wydano je  z powodu odnośnika znajdującego się w opublikowanym  przez portal wywiadzie z jednym z przywódców ukraińskiego, nacjonalistycznego ugrupowania "Prawy Sektor" (zakazanego w Rosji). Na znak solidarności z Timczenko z redakcji odeszło ponad 80 pracowników portalu. Z pracy zrezygnowała praktycznie cała redakcja. Odchodzący opublikowali list otwarty, w którym zwolnienie redaktor naczelnej nazwali aktem cenzury naruszającym przepisy ustawy o mediach. Na stanowisko szefa portalu "Lenta.ru" powołano Aleksieja Goresławskiego, wcześniej byłego redaktora naczelnego pro kremlowskiej gazety "Wzgliad". Od pewnego czasu pracował w korporacji Rambler, odpowiadając za kontakty s instytucjami państwowymi.

Rezultaty:
Po odejściu z portalu "Lenta.ru", jego byli pracownicy założyli szereg różnych wydań, takich jak "N+1", "Meduza", agencja "Mochnatyj Syr". Niektórzy dziennikarze znaleźli pracę w takich instytucjach medialnych, jak "Forbes", "RBK", "Wiedomosti", "Arzamas" oraz w różnych innych. Na początku 2016 roku Aleksiej Goresłóawski został mianowany na stanowisko dyrektora wykonawczego do spraw mediów w grupie Rambler & Co. Redaktorem naczelnym "Lenta.ru" został dotychczasowy zastępca Goresławskiego Aleksander Biełonowski, który znalazł się w redakcji po odejściu z "RBK" (po jej poprzedniej reorganizacji).


Styczeń 2014 roku: stacja telewizyjna "DOŻD'"

Co się wydarzyło?
Pretekstem do ataku na "TV DOŻD'" stała się opublikowana na portalu stacji ankieta dotycząca blokady Leningradu w czasie wojny. Widzów poproszono o odpowiedź na pytanie "Czy należało poddać miasto, by uratować setki tysięcy istnień ludzkich?" Najpierw wiodący operatorzy telewizji kablowej (NTV+, AKADO, Dom.ru i inni) wyłączyli sygnał "TV DOŻD'". Większość z nich uzasadniała swoją decyzję niezadowoleniem ze strony widzów. Jednak dyrektor generalna stacji Natalia Sindiejewa wyjaśniła, iż większość operatorów podjęła decyzję po otrzymaniu odpowiednich dyspozycji z góry, przyznawali się do tego podczas prywatnych rozmów. Według Sindiejewej atak na stację nie był związany z ankietą dotyczącą Leningradu, a z programem na temat dacz należących do zajmujących wysokie stanowiska urzędników.

Rezultaty:
Stacja została zmuszona do zmiany swego modelu biznesowego. W konsekwencji wprowadzono płatny abonament dla widzów oglądających program w Internecie. Wiosną 2014 roku poinformowano o redukcji wynagrodzeń wszystkich pracowników. Przyjęta w tym samym roku ustawa o zakazie umieszczania reklamy w pobierających opłatę abonamentową stacjach telewizyjnych dodatkowo skomplikowała pracę "TV DOŻD'". W końcu roku stację usunięto z zajmowanych przez nią pomieszczeń w kompleksie biurowym "Krasnyj Oktiabr". A jednak "TV DOŻD'" kontynuuje swoją działalność. Od 2015 roku program nadawany jest ze studia znajdującego się na terenie dawnej fabryki "Flakon".

Grudzień 2013 roku: "RIA Nowosti"

Co się wydarzyło?
9go grudnia opublikowano dekret prezydenta Rosji Władimira Putina likwidujący nieoczekiwanie największą rosyjską agencję informacyjną. Teraz, opierając się na zrębach starej agencji, państwo będące jej właścicielem postanowiło powołać do życia nową strukturę. Szef prezydenckiej administracji Siergiej Iwanow tak sformułował zadania nowej instytucji medialnej: "Winna ona tłumaczyć światu, iż Rosja prowadzi samodzielna politykę i stanowczo występuje w obronie swoich interesów narodowych." Nowa organizacja otrzymała nazwę "Rossija siegodnia". Na stanowisko dyrektora generalnego powołano rosyjskiego propagandystę telewizyjnego Dmitrija Kisieliowa. Stanowisko redaktora naczelnego powierzona szefowej telewizji "Russia Today" Margaritcie SImonian.

Rezultaty:
Przekształcenia w "RIA NOWOSTI", najbardziej innowacyjnej rosyjskiej instytucji medialnej należącej do państwa doprowadziły do utraty znacznej części sieci korespondenckiej, wiele projektów zlikwidowano, wielu pracowników utraciło pracę. Niektóre wydania RIA ("RAPSI"," INOSMI") zachowano jako oddzielne instytucje. W dalszym ciągu funkcjonuje portal "Ria.ru", jednak utracił on samodzielność i nie jest dziś niczym więcej, jak tylko dodatkiem do agencji "Rossija Siegodnia". Na początku 2016 roku ostatni redaktor naczelny dawnego "RIA Nowosti" Swietłana Mironiuk została powołana na stanowisko dyrektora departamentu marketingu i informacji Sbierbanku.


Wrzesień 2013 roku. "Gazeta.ru"

Co się wydarzyło?
Tuż przed wyborami do parlamentu w 2011 roku stanowisko zastępcy redaktora naczelnego portalu "Gazeta.ru" opuścił Roman Badanin. Podjął on decyzję o rezygnacji, gdy kierownictwo portalu postanowiło usunąć z niego banner informujący o wspólnym projekcie realizowanym z pozarządową organizacją "Gołos". W jego ramach czytelnicy portalu nadsyłali do redakcji informacje o zauważonych przez nich podczas kampanii wyborczej naruszeniach obowiązujących przepisów. Redaktor naczelny "Gazety.ru" Michaił Kotow poinformował, iż decyzja ta miała przede charakter biznesowy, miejsce po bannerze miała wypełnić płatna reklama. Z kolei szef Domu Wydawniczego "Kommersant" Demian Kudriawcew (w tamtym okresie "Gazeta.ru" tworzyła z "Kommersantem" wspólny holding) powiedział, iż źródłem konfliktu była odmowa Badanina, by umieścić na portalu reklamę partii "Jedna Rosja".

Rezultaty:
Po wyborach 2012 roku holding SP Media będący właścicielem portalu "Gazeta.ru" przeszedł pod pełną kontrolę biznesmena Aleksandra Mamuta. W marcu 2013 roku z portalu odszedł Michail Kotow, na jego miejsce przyszła Swietłana Łopajewa związana z gazetą.ru od 2007 roku. Po kilku miesiącach właściciele postanowili zamienić i ją, stanowisko redaktora naczelnego powierzono byłej pracownicy gazety "Izwiestia" i agencji "RIA Nowosti "Swietłanie Babajewej. O tej nominacji ogłoszono we wrześniu 2013 roku, jednak już wówczas w portalu niemal całkowicie uległ zmianie skład działu "Polityka", odeszło także wielu innych pracowników zaangażowanych w informowanie o kampaniach wyborczych z lat 2011 i 2012.

Grudzień 2011 roku: "Kommersant"

Co się wydarzyło?
16 grudnia 2011 z Domu Wydawniczego "Kommersant" zwolniono Maksyma Kowalskiego, wieloletniego redaktora naczelnego tygodnika "Kommersant-Włast'". Jego dymisję uzasadniono publikacją fotografii karty wyborczej, na której obok nazwiska Władimira Putina znajdowało się słowo o charakterze niecenzuralnym. Z ostrą krytyką wystąpił właściciel "Kommersanta" oligarcha Aliszer Usmanow oraz dyrektor Domu Wydawniczego Demian Kudriawcew. Pracownicy "Kommersanta" wystąpili z listem otwartym z poparciem dla Kowalskiego, określając jego zwolnienie "akcją zastraszania".

Rezultaty:
Jak się okazało zwolnienie Maksyma Kowalskiego nie było ostatnim tego rodzaju wydarzeniem w historii Domu Wydawniczego "Kommersant". Pod naciskiem Aliszera Usmanowa (i według informacji nieoficjalnych pod naciskiem Kremla) dwukrotnie, w 2012 i 2013 roku, zmuszano do dymisji redaktorów naczelnych radiostacji" Kommersant FM". W 2012 roku z "Kommersanta" odszedł Demian Kudriawcew. Od tamtej pory zmiany personalne w wydawnictwie zdarzają się regularnie. W 2014 roku dyrektorem generalnym została mianowana Maria Komarowa (jak mówiono, była ona protegowaną zastępcy szefa kremlowskiej administracji Wiaczesława Wołodina). W 2016 jej miejsce zajął Władimir Żełonkin, były szef grupy medialnej "Zwiezda". "Kommersant" w dalszym ciągu pozostał jednym z większych holdingów medialnych Federacji Rosyjskiej, jednak coraz bardziej jego wydawnictwom stawia się zarzuty, iż publikowane w nich informacje o opozycji są redagowane, lub wręcz usuwane. Słyszy się o publikowaniu artykułów na zlecenie, lub o przemilczaniu tematów mogących sprowokować niezadowolenie władz.


Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciołowski

Oryginał ukazał się na emigracyjnym, publikowanym w stolicy Łotwy Rydze portalu Meduza.io:
https://meduza.io/feature/2016/05/17/12-redaktsiy-za-pyat-let





Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com





Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego.





czwartek, 5 listopada 2015

Internet pod nadzorem: spowiedź rosyjskiego informatyka



Kontrola nad Internetem jest jednym z priorytetów Kremla. Od dłuższego czasu prowadzony jest rejestr stron zabronionych, blokowane są strony, portale, konkretne publikacje. Jak na co dzień prowadzona jest w Rosji kontrola Internetu? Jak się przed nią chronić? Dmitrij Okrest, dziennikarz niezależny z Moskwy, zapisał relację informatyka zatrudnionego w niewielkiej firmie zajmującej się dostawą Internetu. Policjantom i prokuratorom brakuje kwalifikacji, najważniejsze, by ich sprawozdania podobały się zwierzchnikom. Na rynku dostępne są "czarne", nierejestrowane usługi internetowe. Władze jednak starają się dokręcić śrubę, domagając od dostawców wdrożenia nowych systemów kontroli.



Autor: Dmitrij Okrest





W porównaniu z telewizją rosyjski Internet jest przestrzenią wolności. Jednak Kreml nie lekceważy zagrożenia z tej strony i podejmuje szereg kroków mających na celu zwiększenie kontroli rosyjskiej sieci. 


  

Od 2012 roku w Rosji prowadzony jest scentralizowany rejestr zabronionych w Internecie stron. Nie jest to federalna lista materiałów o charakterze ekstremistycznym. Na tej ostatniej znajduje się masa wszelkiego rodzaju ulotek i plików video niezdarnie opisanych przez komornika sądowego. Rejestr stron zabronionych jest dokładniejszy, wniesiono do niego 100 tys. adresów. FSB nie sprawdza jednak jak stare zakazy są przestrzegane, dla nich ważniejsze jest, by spisy nowych zakazów przychodziły na czas z serwerów Roskomnadzoru (rosyjska agencja rządowa sprawująca kontrolę nad mediami - "mediawRosji"). Zgodnie z przepisami dostawcy Internetu winni codziennie dokonywać aktualizacji rejestru, jednak w rzeczywistości sprawdzają te informacje raz na trzy dni.

Kurator z FSB

Każdy dostawca Internetu ma swojego kuratora z FSB. Dotyczy to także naszej firmy, chociaż to co robimy jest typowym przykładem działalności na małą skalę, obsługujemy 10 tys. gospodarstw domowych. Funkcjonariusz FSB odpowiada za dzielnicę, odpowiada za monitoring całego szeregu miejscowych dostawców. Jest szczęśliwy, kiedy może powiedzieć: "ok, w porządku, oni już swój spis zaktualizowali". Dysponuje też odpowiednią statystyką, jeśli się spóźnisz, a on zauważy, zaraz telefonuje. Zaczynają się zarzuty, groźby. Na naszych znajomych nakładano kary, jeśli administratorzy nie uzupełnili czarnej listy.

W odróżnieniu od FSB, prokuratura sprawdza, czy możliwy jest dostęp do zabronionych stron wniesionych do rejestru. Zgodnie z obowiązującą procedurą prokuratura winna oskarżyć każdego moskiewskiego dostawcę, który by się nie orientował, iż na czarną listę wpisano jakąś nową stronę. Całkiem niedawno dostaliśmy mandat, 50 tysięcy rubli. Podobno w 2011 roku nie zainstalowaliśmy jakiejś blokady, a oni obudzili się teraz. Prokurator sam mówi: "bądźcie grzeczni i zapłaćcie, potrzebujemy więcej spraw, nasze sprawozdanie kwartalne musi wyglądać odpowiednio."

Istnieją różne sposoby egzekwowania zapisów na czarnej liście. Można tępo zablokować całą stronę, portal, tak postępują duzi operatorzy. Ale można też konkretny adres, link, tak postępujemy my, choć z technicznego punktu widzenia jest to operacja bardziej złożona, a zatem droższa. Tak ogólnie, jeśli jesteś klientem małego operatora, to twoja szansa dostępu do treści zakazanych będzie większa. Na tym poziomie kontrola jest mniejsza. Swoim znajomym otworzyłem w ogóle dostęp do wszystkich stron, przecież nikt z nich nie pójdzie na skargę do prokuratury. Teoretycznie tego rodzaju usługi można by realizować i na zasadach komercyjnych.

Na wezwanie blokujemy wszystko

Latem zeszłego roku wybuchła panika w związku z kwestią separatyzmu. W konsekwencji zablokowano wszystkie materiały o federalizacji Syberii. To była robota "na piechotę", korzystając z analizy semantycznej, szukaliśmy słów "markerów". Gdy poprosi się o dane w wyszukiwarce, używając takich "markerów" jak "Putin-terroryzm-na Kaukazie" widać, że blokada realizowana jest już przez "Yandex".  Dostawcy Internetu nie mają z tym nic wspólnego.
Blokujemy stronę tylko wówczas, gdy przychodzi do nas odpowiednie pismo z powołaniem się na decyzję sądu. Ale rejonowe i dzielnicowe placówki "organów" muszą wykonać normę. Na przykład, do naszej sieci podłączają się pracownicy prokuratury rejonowej, oni mają jednego bzika, jakiś sąd w Chanty-Mansyjsku coś zakazał, teraz oni szukają takich rzeczy. Nie napiszą do Roskomandzoru,  nie domagają się odpowiedniego uzupełnienia oficjalnego rejestru - od razu pędzą do sądu. Zabroniona stronę trzeba wyłączyć jak najprędzej.

Rzecz jasna, kiedy przychodzi do nas wezwanie, blokujemy wszystko. Wcześniej jednak nie mogliśmy wiedzieć, iż coś należy zablokować. O tym, sąd w Chanty-Mansyjsku podjął tego rodzaju decyzję, można dowiedzieć się tylko na jego stronie. Kiedyś zapytano mnie w sądzie: zablokowaliście? Odpowiadam: oczywiście! No i idziemy do komputera, żeby sprawdzić "zablokowaną stronę". No i rzecz jasna, ona otwiera się natychmiast, sąd nie jest podłączony do naszej sieci, ich dostawca także nie ma pojęcia o decyzji syberyjskiego sadu. Zaczynają na mnie patrzeć zdziwionymi oczami. W rezultacie dla sędziego i asystentki prokuratora muszę wygłosić zaimprowizowany wykład, o tym jak funkcjonuje Internet. Usiłuję im wytłumaczyć, że dostawca nie jest w stanie zablokować jakiejś strony wszędzie, w najlepszym wypadku na terytorium swojej dzielnicy. Choć wygląda na to, że moje słowa do nich trafiają, to i tak będą do nas przychodzić nowe podobne wezwania, zablokujcie stronę natychmiast i wszędzie.

Na czarnych listach jest polityka (na przykład kasparov.ru, grani.ru), jest i religia. Tutaj najczęściej chodzi o śmiecie. Te rzeczy nie są ani interesujące, ani znaczące. Blokadą najczęściej obejmuje się mało popularne strony z długachnymi adresami. Wyglądają na lewiznę, zaprojektowano je tak, że czytać się nie da. Całkiem niedawno zablokowaliśmy bazę z danymi paszportowymi - tam i tak znalezienie czegoś było niemożliwe.

Co to takiego SORM - 2?

W chwili obecnej wszyscy dostawcy Internetu powinni dysponować "SORM" w wersji numer 2 (Zespół Środków i Metod Technicznych stosowanych w ramach prowadzonych czynności operacyjno-śledczych). Mamy obowiązek przechowywania w pamięci przez dwa lata wywoływanych adresów. Na razie systemu SORM - 2 całkowicie wdrożyć się nie udało. Prace z tym związane nie są ani tanie ani łatwe. Jednorazowy test systemu kosztuje 200 tys. rubli. Testy wykonuje kilku monopolistów - stąd takie ceny. Wielkie firmy zapewniające dostęp do sieci dysponują większymi możliwościami, mają też więcej klientów. Ale wiele problemów związanych jest ze skalą i ilością danych. Nie mamy takich technicznych możliwości, dzięki którym moglibyśmy dążyć z zapisaniem danych o objętości 40 gigabajtów.

Nie dysponujemy odpowiednim dla SORM żelazem. Organy domagają się oczywiście, byśmy całkowicie wdrożyli SORM - 2. Ale dziś sytuacja wygląda tak, że oni bez nas nie wiedzą nic. Kiedy rodzi się podobna potrzeba, facet z FSB po prostu telefonuje, a ja sam szukam w naszej bazie danych kto i dokąd chodził.

A tak w ogóle, nasz rynek IT jest bardzo mały. Wszyscy tu się nawzajem znają. Na przykład ja sam znam gościa, który montował czujniki w biurze u Nawalnego. Nawiasem mówiąc, za tę operację dostał naganę. Gdyby zamontowane przez niego czujniki zostały ustawione w trybie biernego zbierania informacji, a później dane byłyby wysyłane o 4 nad ranem, nikt tych czujników nie potrafiłby namierzyć. Kto to zamawiał, gdzie jeszcze instalowano podobne urządzenia, nie mam pojęcia.

Analfabetyzm funkcjonariuszy

Poziom wyszkolenia informatycznego pracowników zatrudnionych w organach jest katastrofalny. Oni nie potrafią posługiwać się nawet tymi instrumentami, jakie są dziś dostępne. Policjantom wydaje się, że numer IP jest podobny do numerów rejestracyjnych samochodu i nie rozumieją, że z jednego numeru korzystać mogą tysiące ludzi.

Niedawno przyniesiono do nas pendrive'a zgubionego przez funkcjonariusza z sąsiedniej dzielnicy. Na nim masa spraw kryminalnych, setki śledztw. Znalazłem właściciela poprzez jego skrzynkę na portalu Odnoklassniki.ru, do niej z resztą i tak ktoś się już włamywał. Funkcjonariusz ucieszył się, całe swoje życie przechowywał na tym pendrivie, ten gość nawet nie rozumiał, że dane należy szyfrować i zawsze zapisywać kopię zapasową. Albo inna historia, niedawno chodziłem na komisariat, tam wszedłem do ich sieci lokalnej. Znalazłem w niej lawinę wirusów. A oni nawet nie byli podłączeni do Internetu. Więc o jakich kwalifikacjach funkcjonariusze mielibyśmy mówić?

Teraz ci właśnie funkcjonariusze starają się znaleźć w sieciach społecznościowych internautów rozprzestrzeniających nielegalne materiały. W pracy, na co dzień,  funkcjonariusze korzystają z prywatnych kont pocztowych na mail.ru, a tam przecież jest masa dziur, im nikt nie założył poczty służbowej. Zaczynają swoje e-maile od tytułu, potem powołują się na numer śledztwa, wreszcie piszą o co im chodzi: "proszę udostępnić informacje o użytkowniku sieci Internet wchodzącym do serwisu "Wkontaktie" w następujących godzinach….". W porządku, kiedy podają także numer IP, u nas w ciągu sekundy na "vkontaktie" wchodzi 300 użytkowników. Za to nie interesują ich ani Odnoklasniki.ru, ani Facebook, w ich sprawie nie zwracano się do nas ani razu. W kwestiach politycznych funkcjonariusze szukali informacji przede wszystkim podczas protestów na Placu Blotnym, albo w czasie wyborów. W ciągu miesiąca przychodziło po pięć wniosków, a tak dostajemy średnio nie więcej niż 3.

W 80% przypadków muszę zatelefonować i przepytać ich, żeby zrozumieć dokładnie, o co im chodzi. Pytanie musi być sformułowane prawidłowo, to połowa sukcesu. Mamy także dziedziny, gdzie chętnie współpracujemy. Bezpłatnie, na zasadach społecznych, pomagam w walce z działalnością nielegalnych klubów hazardowych. Nie potrzeba wiele, by udowodnić tego rodzaju działalność, wystarczy sieć i wyjście do Internetu dla wszystkich wchodzących w nią komputerów. Ale funkcjonariusze na co dzień zajmują się rabunkami, albo gwałtami, im na prawdę trudno poruszać się w internetowym chaosie. Próbowałem porozmawiać z ich informatykami (funkcjonariuszami Centrum do Walki z Ekstremizmem). Poznaliśmy się na jakimś seminarium. Zaproponowałem im bliższą, lepszą współpracę, ale oni też okazali się wyjątkowo tępi.

Siedź cicho!

Może więc ta paranoja jest nieuzasadniona? Od roku jednak widzę, jak próbują zrobić porządek. Nie da się już założyć sieci tak, by cię nie zauważyli. Zaczęto dokręcać śrubę. Dlatego nasza firma nie chce zajmować się telefonią. Wcześniej to wszystko było czysto formalne, ale teraz jeśli chcesz w to wejść, musisz obowiązkowo wdrożyć SORM. Inna sprawa, iż jeśli zmniejszą się rozmiary rynku legalnego, to czarny szybko to sobie odbije. Im silniej będzie ograniczany Internet legalny, tym większe będzie zapotrzebowanie na czarny.

Zgadzam się z tym całkowicie, że przestępców trzeba łapać. Ale w dzisiejszych warunkach, jeśli system SORM-2 zostanie wdrożony całkowicie, to z Internetu będzie się korzystać także w sposób nielegalny. Kiedy przejdziemy na SORM-3,  funkcjonariusze FSB będzie mógł bez sankcji prokuratora zajrzeć do sieci za pośrednictwem dostawcy i zorientować się jaką fotkę wykłada właśnie jego klient, albo o czym rozmawia, korzystając z komunikatorów.

Dostawcy będą mieli obowiązek przechowywać tego rodzaju dane przez dwie doby, to znaczy cały nasz strumień danych, 5 gigabitów na sekundę będziemy musieli gdzieś zapisywać na dwie doby. Rozmiary potrzebnej pamięci osiągną wariackie rozmiary. O ile się orientuję, SORM-3 na razie nie działa w zwykłym Internecie, ale niewykluczone, że posługują się nim na poziomie Federalnej Służby Ochrony, albo informatycy zatrudnieni w obiektach o znaczeniu strategicznym.

Zdecydowana większość internautów nie chce się ukrywać. Z szyfrowania korzysta ułamek procenta. Naprawdę musimy się wysilić, żeby analizując naszą bazę danych znaleźć kogoś posługującego się TORem (przeglądarka dla anonimowego podłączenia się do sieci). Żeby nie zwrócono na człowieka uwagi, wystarczy nie rozrabiać, nie chodzić na demonstracje i wrzucać do sieci zdjęć zajadłych opozycjonistów. Najlepsza ochrona polega na tym, by się nie wyróżniać… Wówczas FSB się tobą nie zainteresuje. Ale, jeśli już się wyróżnisz, to masz przechlapane. Wtedy radziłbym, żeby pójść na giełdę i kupić sim karte zarejestrowaną na Kazbeka Alijewicza. Potem przy pomocy programu PGP trzeba zaszyfrować wszystko na komputerze. Na telefonie komórkowym warto zainstalować VPN. No i potrzebna będzie sesja realizowana przez Telegram. Inaczej wszystko będzie do chrzanu. Teoretycznie FSB powinno dysponować kluczem i algorytmem do rozszyfrowywania Telegramu, ale jak się wydaje, na razie im tego nie udostępniono.

Będzie jak w Korei Północnej?

Niedawno pisano, iż Roskomnadzor przeprowadził trening na wypadek, iż Rosja zostanie odłączona od Internetu. Podobno nie bardzo się udał, zawinili mali dostawcy usług sieciowych, którzy przesyłają nie rejestrowany "ruch". My sami nie zauważyliśmy ani wyłączeń, ani jakichś zakłóceń, choć w naszym wypadku 30 procent ruchu generują dostawcy zagraniczni. Tak, jak istnieją nielegalne ropociągi, tak istnieje też masa nielegalnych kabli, nigdzie nie zarejestrowanych.

Nawet na poziomie czysto fizycznym, materialnym całkowite odłączenie nie jest takie proste. Jeden z największych punktów wymiany ruchu znajduje się we Frankfurcie. Tam podłączona jest masa kanałów, w tym także rosyjskich. To jest wygodne rozwiązanie, przy pomocy kilku krótkich przewodów można połączyć ze sobą różnych operatorów. Jeśli będą blokowane kanały w punktach wymiany ruchu, to potrzebne będzie odcięcie kanałów wychodzących za granicę, na przykład do Europy. Ale to oznacza, że potrzebny będzie ośrodek wymiany danych na własnym terytorium.

Tak, czy inaczej w dalszym ciągu będą wykorzystywane kanały "nielegalne",  prowadzące do Frankfurtu. Żeby wszystko wyłączyć, trzeba wszystko kontrolować. Już teraz jest wiele różnych punktów, a z czasem ich ilość tylko wzrośnie - wszystkiego kontrolować się nie da, nie ma jeszcze takich możliwości. Obecnie najwyraźniej, ruch transgraniczny między różnymi krajami nie jest kontrolowany. Podejmowano próbę stworzenia jednego operatora odpowiedzialnego za ruch zagraniczny, ale skończyło się tylko na gadaniu.

Jeśli rzeczywiście testowano możliwości całkowitego wyłączenia, to jak mi się wydaje, chodziło zapewne o przygotowanie się do pełnej izolacji internetowej grożącej nam, gdyby zostały zaostrzone sankcje. Teoretycznie to jest możliwe, by globalne organizacje w rodzaju tych kontrolujących nazwy domen, czy rozdzielających numery IP wyłączyły jakiś kraj. W takim wypadku na początku powstanie chaos, ale w ciągu kilku dni rozwiniemy swój runet. Prawie tak jak w Korei Północnej.


Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciołowski


Oryginał ukazał się na portalu The Insider: http://theins.ru/obshestvo/15487



*Dmitrij Okrest, rosyjski dziennikarz niezależny, publikował na łamach "The New Times", "The Insider", Colta.ru," Russkij reportior"







Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com






Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego. 




wtorek, 23 września 2014

Milczenie sieci



Dla niezależnych rosyjskich mediów Internet wciąż jeszcze pozostaje azylem nie do końca kontrolowanym przez Kreml. Jednak władze coraz mniej chętnie tolerują obecny w Runecie margines wolności. Seria przyjętych niedawno przepisów pozwala blokować w sieci niepożądane treści. Przejęto kontrolę nas szeregiem niezależnych spółek internetowych. Od jakiegoś czasu społeczność internetowa zastanawia się, na ile możliwy jest najczarniejszy scenariusz, odłączenie rosyjskiej segmentu sieci od Internetu światowego.


 Portal colta.ru przeprowadził na ten temat ankietę wśród znanych rosyjskich intelektualistów, znanych z obecności w sieci.
 





W zeszłym tygodniu media internetowe przestraszyły swoich czytelników, ostrzegając iż na zbliżającym się posiedzeniu Rady Bezpieczeństwa prezydent Władimir Putin  omówi z jego uczestnikami możliwości odłączenia, w sytuacjach nadzwyczajnych, od sieci globalnej rosyjskiego segmentu Internetu. W poniedziałek rzecznik prasowy Putina, Dmitrij Pieskow oświadczył, iż jak na razie prezydent nie poruszał tego tematu w dyskusjach ze stałymi członkami Rady Bezpieczeństwa. Jednak kwestia, która przed dwoma dniami tak bardzo zaniepokoiła Runet pozostaje aktualna. Na szereg pytań wciąż nie znamy odpowiedzi.


Colta.ru zadała je kilku szanowanym i cenionym przez nas osobom.


1. Kiedy twoim zdaniem mogą nas odłączyć od globalnego Internetu?

2. Co zrobisz sam, jeśli to się wydarzy?





Aleksander Baunow, filozof, dziennikarz:

Mogą, kiedy zechcą. Oczywiście gazety burżuazyjne nas skrytykują, a inwestorzy zareagują nerwowo. Jednak trzeba to zrozumieć, iż w oczach Zachodu należymy już do grupy państw z reżimem autorytarnym. Od reżimów totalitarnych wymaga się z grubsza biorąc dwóch rzeczy: by nie lazły poza granice własnego kraju (właśnie naruszyliśmy te zasadę, dlatego podniósł się taki szum) i nie likwidowały kapitalizmu. Chodzi o to, by nie zrywać światowych więzi w gospodarce, by dalej sprzedawać i kupować. I to, czy w tych krajach jest Twitter i Facebook, w sytuacji wolnej od okoliczności nadzwyczajnych, nie budzi zaniepokojenia świata zewnętrznego. W Chinach nie ma, w Wietnamie nie ma, za to inwestycje płyną wartkim strumieniem, nie można opędzić się od turystów. I tylko wówczas, gdy zaczynają się jakieś niepokoje, świat sobie przypomina: tam przecież nie ma normalnego Internetu.

Inna sprawa, iż we współczesnym świecie bez Internetu nie ma także i kapitalizmu. Dlatego nie wyłączają go i w krajach rządzonych przez reżimy autorytarne.

Zupełnie bez Internetu obchodzi się Korea Północna, jest on tam dostępnych w pomieszczeniach specjalnych, niczym kopiarki Xerox w ZSRR. Internet bywa także w Korei dostępny nielegalnie, dostarczany przez chińskich operatorów komórkowych, tam dokąd dociera ich sygnał.

Wszędzie indziej Internet jest. Blokowane są oddzielne strony internetowe. Uniemożliwia się całkowicie, lub modyfikuje działanie niektórych wyszukiwarek. Internet w Chinach wiąże ze światowym cienka nitka. Jednak wiąże. Jeśli bowiem Internet jest potrzebny współczesnemu kapitalizmowi, nawet autorytarnemu kapitalizmowi, to nie będzie się go odłączać. Będzie się z niego korzystać, choć po zastosowaniu pewnych korekt, wystarczy przenieść serwery, albo zaprogramować w wyszukiwarkach takie zmiany, by dostarczane przez nie odpowiedzi były odpowiednie. W dniach wzrostu napięcia i niepokoju będą wyłączane szczególnie niebezpieczne witryny, szybkość sieci będzie redukowana. Widziałem w Iranie, jak się to robi w dniu wyborów.

W Syrii i w Chinach Internet światowy ładuje się szczególnie powoli, jeśli jego zawartość jest podejrzana. Z drugiej strony, nawet w takich miejscach jak Syria i Iran, widziałem, jak przy pomocy nieskomplikowanych programów maskujących ludzie korzystali z Facebooka. To samo w Chinach i Wietnamie. Więc myślę, że i u nas będzie podobnie, jeśli tylko Internet zostanie odłączony na chińską modłę. Jeśli odłączą w stylu północnokoreańskim – wybiorę się dokądś w dłuższą delegację twórczą. Tak, czy inaczej taki kraj zbyt długo nie przetrwa.



Leonid Berszydski, dziennikarz, politolog:

Nie mam żadnych wątpliwości, iż w naszym kraju można zrobić dowolne świństwo w dowolnej chwili i bez uprzedzenia. I już na wszelki wypadek podjąłem odpowiednie kroki, przeniosłem się do Berlina. Moim zdaniem, praktykowanie zawodu dziennikarza nie jest dziś w Rosji możliwe. Główną przyczyną tego stanu rzeczy jest szereg nowo przyjętych przepisów i stale obecna w naszym życiu groźba wyłączenia, lub filtrowania Internetu. Jeśli się chcę dalej uprawiać ten zawód, to jedyną możliwość stwarza wyjazd do innego kraju.



Anton Dolin, krytyk filmowy:

1. Internet można wyłączyć w dowolnej chwili, gdy tak zadecyduje „naczalstwo”.
2. Czytać więcej książek.



Pawieł Własow-Moduliasz, przedsiębiorca internetowy:

1. Do wyłączenia Internetu może dojść tylko na wypadek wojny. W inne scenariusze nie wierzę. No i może do tego dojść, jeśli do władzy dojdzie ktoś jeszcze bardziej radykalny od Putina i upodobni Rosję do Korei Północnej.

2. Jeśli dojdzie do urzeczywistnienia któregokolwiek z wyżej wymienionych wariantów, to strata dostępu do światowego Internetu, okaże się daleko nie najważniejszym z problemów z jakimi się zetkniemy. Wówczas trzeba będzie przede wszystkim zająć się bezpieczeństwem własnej rodziny.

Tak zwana wspólnota międzynarodowa nie wybaczy Rosji nie uzgodnionego przyłączenia Krymu, możemy więc spodziewać wszystkiego, nawet wojny pomiędzy mocarstwami jądrowymi. Odłączenie od globalnego Internetu też jest możliwe, choć moim zdaniem nie bardzo prawdopodobne. Ale umacnianie roli państwa i jego zwolenników w Internecie będzie miało z pewnością swoją kontynuację.




Iwan Zasurski, wydawca publikacji internetowych, szef katedry nowych mediów i teorii komunikacji na Wydziale Dziennikarstwa Uniwersytetu Moskiewskiego:

1. Najpewniej nie odłączą nigdy, ale mogą próbować.

2. Będę kończył swoją habilitację.



Askold Iwanczik, historyk, członek korespondent Akademii Nauk:

1. Mam nadzieję, że nigdy. Taka decyzja nosiłaby charakter samobójczy. Oznaczałaby ona cofnięcie się do poziomu rozwoju sprzed lat dwudziestu, likwidację nadziei na rozwój gospodarki i nauki, we współczesnym świecie mają one charakter globalny. Nie ma co mówić o stratach społecznych. Mielibyśmy do czynienia z sytuacją podobną, gdyby wyłączono prąd. Do tej pory, nie wyglądało na to, by nasze władze miały skłonności samobójcze, choć niektóre ich decyzje sprawiają wrażenie nie całkiem przemyślanych. Jeśli jednak rzecz pójdzie, nie o całkowitym odłączeniu, a o częściowych ograniczeniach, podobnych do istniejących w Chinach, Iranie, Turcji, niektórych innych krajach, to jak wiadomo, łatwo dać sobie z nimi radę. W takim wypadku, trudno będzie mówić, byśmy stali się ofiarami jakiejś radykalnej zmiany sytuacji.

2. Mam nadzieję, że tego rodzaju decyzję jednak nie zostaną podjęte. Tak, czy inaczej moja działalność zawodowa bez dostępu do Internetu nie będzie możliwa.



German Klimienko, szef spółki LIveInternet:

1. Nigdy do tego nie dojdzie, czeka nas nie odłączenie, a filtracja, w wydaniu podobnym do chińskiego.
2. Będę się cieszyć i szykować do wzrostu kapitalizacji spółki. No i nawiążę z synem pełnowartościowe kontakty za pośrednictwem „WKontaktie”.



Siergiej Newski, kompozytor:

1. Nie wydaje mi się, iż jest to możliwe z technicznego punktu widzenia. Do tego Runet jest zbytnio zdecentralizowany i jednocześnie zintegrowany z siecią światową. Tak samo podczas próby przewrotu w 1991 roku, nie udało się wyłączyć radiostacji „Swoboda” i „Echo Moskwy”, czy zablokować połączeń telefonicznych i faksowych w różnych czasopismach opozycyjnych. Nadzwyczajne wyłączenie Internetu na polecenie wydane przez telefon zdarzyło się jedynie w dwóch krajach: w Egipcie pod rządami Mubaraka i w Libii za Kadafiego, podczas „arabskiej wiosny”. Mam nadzieję, iż członkowie Rady Bezpieczeństwa pamiętają, czym to się to skończyło dla obu tych przywódców.

2. To będzie dla mnie oznaczało koniec reżimu. Trzeba będzie się zatroszczyć o bezpieczeństwo rodziny. Można będzie z zainteresowaniem obserwować rozwój wydarzeń.



Anton Nosik, bloger, dziennikarz:

1. Jakiekolwiek prognozy dotyczące terminów to zadanie w najwyższym stopniu niewdzięczne, zwłaszcza wówczas, gdy mamy do czynienia z decyzjami podejmowanymi przez jednego, w znacznym stopniu nieprzewidywalnego człowieka. Może się to zdarzyć dziś, za miesiąc, za rok, lub nigdy.

2. Jeśli idzie o mnie osobiście, to jeśli do tego dojdzie, zajmę się poszukiwaniem alternatywnych sposobów dostępu do sieci.



Jurij Saprykin, dziennikarz:

1. To się może wydarzyć w dowolnym momencie, jeśli dojdzie do eskalacji konfliktu z Zachodem. Zwłaszcza w sytuacji, gdy po nałożeniu kolejnych sankcji, zostaną wprowadzone kontrsankcje i trzeba będzie zrobić coś jeszcze, a sposobów, by zakazać coś bezboleśnie już nie będzie.
2. Będę chodził wcześniej spać.



Jelena Fanajłowa, poetka:

1. To jest niemożliwe. Mamy do czynienia ze straszeniem obywateli. Cały biznes opiera się związkach w sieci. Nie znam się na tym, czy można oddzielnie powyłączać sektory prywatne Internetu. Prawdopodobnie tak, Facebook i temu podobne.

2. Przypomnę sobie, jak korzystać z telefonu, telegrafu, poczty, dworców i mostów.




Przygotowała Julia Ryżenko





Materiał ukazał się na lamach portalu colta.ru:

http://www.colta.ru/articles/specials/4732




Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com









piątek, 2 maja 2014

Wzlot i upadek rosyjskiego Internetu


Obejmując władzę w Rosji Władimir Putin obiecywał, iż państwo nie będzie ingerować w działalność rosyjskiego Internetu. W tamtych czasach liczba użytkowników sieci w Rosji wynosiła 3 miliony. 15 lat później po dawnej niezależności rosyjskiej Sieci pozostały tylko wspomnienia. Kreml przestraszony rolą mediów internetowych w kreowaniu buntów o charakterze politycznym wydał im prawdziwą wojnę.


Autor: Nastia Czernikowa 



28 grudnia 1999 roku, na trzy dni przed tym, jak Władimir Putin został p.o. prezydenta, w wielkiej sali posiedzeń moskiewskiego Białego Domu ważyły się losy rosyjskiego Internetu. Premier zaprosił na spotkanie przedstawicieli środowisk internetowych. Z urzędników stawili się minister prasy i informacji Michaił Lesin, minister łączności i informatyzacji Leonid Rejman, wicepremier Ilja Klebanow oraz German Gref, wówczas, z „Centrum Badań Strategicznych”. Internetowych „geeków” reprezentowali m. in. Arkadij Wołoż, Artiemij Lebiediew i Anton Nosik.


Rosyjscy politycy szybko zorientowali się, iż Internet 
dostarcza narzędzi pomocnych w walce o władzę, ale w pierwszym 
okresie istnienia w Rosji sieć cieszyła się niezależnością. 


„Spotkanie rozpoczęło krótkie wystąpienie Putina, premier powiedział coś w stylu «zajmujecie się bardzo ciekawą działalnością. – wspomina Nosik. – Chciałem się z wami zobaczyć i powiedzieć, że bardzo nas to interesuje». Następnie Aleksiej Sołdatow ze Stowarzyszenia Łączności Dokumentalnej opowiedział o regulowaniu przestrzeni internetowej, w latach 90-tych odpowiedzialni za nie byli operatorzy sieci. Na co Putin oświadczył, że nie wyobraża sobie takiego regulowania bez udziału profesjonalistów. Profesjonaliści natychmiast przytaknęli. Minister Rejman przedłożył Putinowi do podpisu gotowy projekt odpowiedniej ustawy. Przewidywał, iż prawo rejestracji domen zostanie odebrane Naukowo-Badawczemu Instytutowi Sieci Społecznych (NII Obszczestwiennych Sietiej), a kompetencje w tej sprawie powierzy się państwu (z czasem Duma posunęła się jeszcze dalej, i zaproponowała, by na identycznych zasadach, podobnie do środków masowego przekazu, rejestracji podlegały nie tylko blogi, ale i sklepy internetowe). Nosik pamięta, że dyrektor Instytutu Aleksiej Płatonow wykrzyknął wtedy:

- „Ze mną nikt tego nie konsultował!”.

W końcu okazało się, że demonstracja podobnych zamiarów była jedynie swoistym spektaklem. Miała pokazać, czym wszystko może się skończyć, jeśli internauci zaczną „za wiele sobie pozwalać”. Po wysłuchaniu krytycznych uwag ze strony gości Putin obiecał, że dokumentu nie podpisze:

- „Nie będziemy szukać kompromisów pomiędzy wolnością i regulacjami prawnymi. Dylematy trzeba rozstrzygać na korzyść wolności”.

Aktywiści internetowi odetchnęli z ulgą, a Arkadij Wołoż po spotkaniu wziął sobie nawet na pamiątkę długopis. Następnego dnia jego syn Lew wystawił go na aukcji portalu „Molotok.ru”, a „Rossijskaja Gazieta” napisała: „Prawo powinno być kokonem, chroniącym delikatną substancję rosyjskiego Internetu. Nie wolno hamować jego rozwoju nadmiernymi regulacjami”.

Od tego czasu minęło 14 lat i żarty się skończyły. W kraju powstało kilka potężnych firm internetowych o wartości przekraczającej miliard dolarów, a ponad połowa obywateli otrzymała dostęp do informacji i możliwość rozprzestrzeniania jej w sieci. Po wiecach protestacyjnych przeciwko fałszowaniu wyników wyborów prezydenckich w grudniu 2011 roku podniosła się fala reakcji politycznej, Internet też został przez nią zalany.

Ten artykuł przypomina kluczowe momenty wojny o „cyfrową” Rosję.


Kto stworzył potwora? 


Krótka historia rosyjskiego Internetu: na początku lat 90-tych pojawili się pierwsi operatorzy sieci, w 1994 r. powstała pierwsza biblioteka internetowa, w 1995 r. - Web Studio oraz agencja informacji biznesowej i strona „Anekdot.ru”. W 1996 r. zaczęła działać pierwsza rosyjska wyszukiwarka. Kryzys w 1998 r. udowodnił, że ludzie potrzebują dostępu do informacji, alternatywnej wobec tego, co pokazują państwowe telewizje. Firma Ross Business Consulting (RBK) wcześniej udostępniała notowania giełdowe i materiały analityczne wyłącznie za opłatą, teraz umożliwiła internautom powszechny dostęp do swoich zasobów. Od razu stała się wiodącą platformą medialną w Sieci.

Ale ogólnie rzecz biorąc, nikt się szczególnie nie interesował tym nowym, egzotycznym zjawiskiem. Owszem, zbliżały się wybory prezydenckie, ale przecież w 2000 r. rosyjski Internet miał zaledwie 3 mln użytkowników.

W ślad za „FEP” (Fundacja Efektywnej Polityki) w Internecie zaczęły pojawiać się pierwsze sklepy wysyłkowe. Władimir Gusinski stworzył holding „MemoNet”, w jego skład weszły również inne przejęte przez niego strony internetowe: „Anekdoty iz Rosii”, serwis „Reklama.ru”, strona "NTV.ru” i inne. W tym samym czasie Gleb Pawłowski stworzył zupełnie nową stronę „Strana.ru”, spodziewano się, że będzie pełnić rolę tuby propagandowej Kremla. Pomysł Jelcyna i jego doradców polegał na tym, by intensywnie popularyzować osobę Władimira Putina w taki sposób, by wyborcy w krótkim czasie polubili go i wybrali na następcę odchodzącego prezydenta. Pawłowski zatroszczył się, by nowy kandydat na szefa państwa stał się dla środowiska internetowego „swoim” człowiekiem.

Pawlowski zaproponował na przykład Antonowi Nosikowi, by objął kierownictwo nowych projektów, „Lenta.ru” i „Vesti.ru”. Pierwszy z nich okazał się wyjątkowo udany, publikowane tu informacje były solidne i często aktualizowane. Już po dziewięciu miesiącach działalności „Lenta.ru” wyprzedziła pod względem liczby odwiedzin portal „Gazeta.ru”, a po dwóch latach miała wyniki rzędu 650 000 odwiedzin miesięcznie. Wzrostowi jej popularności sprzyjały tragedie: wybuch w budynku na ul. Gurjanowa i w przejściu na Puszkinskiej, zatonięcie podwodnej łodzi „Kursk” i pożar w wieży telewizyjnej Ostankino.

Dławienie swobody słowa, szczególnie w Internecie, było wtedy politycznie nieopłacalne. Liczebnie internauci nie dorównywali jeszcze audytorium pierwszej lepszej telewizji federalnej.


Szepty i krzyki


Chociaż do końca dekady Kreml niemal nie ingerował w życie Internetu, to deputowani i senatorowie od czasu do czasu próbowali mocno przykręcić mu śrubę. Często ich inicjatywy wynikały z pobudek osobistych – politycy nagle odkrywali istnienie „szokujących” dla nich stron (szczególnie, jeśli znajdowały się tam skandalizujące materiały przedstawiające ich samych w nienajlepszym świetle). Anton Nosik wspomina, jak w czerwcu 2004 r. Ludmiła Narusowa (wdowa po Anatolu Sobczaku, byłym burmistrzu St. Petersburga i szefie Wladimira Putina – „mediawRosji”), członek Komisji ds. Polityki Informacyjnej, oświadczyła, że Duma przygotowuje ustawę regulującą zasady działania rosyjskiego Internetu. „Internet zamienił się w kloakę” – lamentowała Narusowa. Władimir Sołowjow, prowadzący w telewizji program „K barieru”, zaprosił ją do studia, by przedstawiła swoje racje w dyskusji właśnie z Nosikiem. Ale w ostatniej chwili pani deputowana odwołała swój udział w telewizyjnym pojedynku.

Co ciekawe, ani jedna z represyjnych inicjatyw Jurija Łużkowa, Władimira Słuckera, Andrieja Ługowoja i innych „skrzywdzonych” przez Internet nie doczekała się wprowadzenia w życie w formie ustawy. Władysław Surkow, zastępca szefa administracji prezydenta, odpowiedzialny za politykę wewnętrzną, opowiedział się za zupełnie inną strategią: zamiast usuwać strony nieprzychylne władzy, należy wspierać rozwój stron prorządowych. „Władysław Juriewicz [Surkow] wiele uwagi poświęcał współpracy z blogerami i młodymi aktywistami, neutralizując systematycznie kolejne fale niezadowolenia” – wspomina kierownik „Politycznej Grupy Ekspertów” Konstantin Kałaczow.

Po raz pierwszy władza poważnie odczuła wpływ Internetu w czasie wojny z Gruzją w sierpniu 2008 r. Retoryka wielu internetowych massmediów daleka była od – by posłużyć się dzisiejszą nowomową – „postawy prorosyjskiej”. Na Twitterze, Facebooku i VKontakte opozycjoniści mówili, że wstydzą się za Rosję.


Yandex jest najpopularniejszą w Rosji wyszukiwarką internetową.
Na zdjęciu moskiewska siedziba zarządu. 

Pracownicy administracji prezydenta byli poważnie zaniepokojeni faktem, iż wyszukiwarki „Yandex” oraz „Mail.ru” zbyt wysoko pozycjonowały wiadomości i opinie, wyrażające sprzeczny z oficjalnym punkt widzenia na kampanię w Osetii. Surkow i jego zastępca Konstantin Kostin odwiedzali firmy internetowe by zdobyć doświadczenie i stworzyć państwową wyszukiwarkę z „generatorem wiadomości” (niektórzy twierdzą, że po prostu dogadywali się z redakcjami co do „właściwego” naświetlania bieżących wydarzeń).

W 2009 r. Yandex ogłosił iż zaprzestaje publikować raporty na temat popularności blogów, w tej klasyfikacji często przodowały wpisy opozycjonistów. Internauci ocenili to jako próbę ograniczenia wolności słowa. Ale konflikt póki co nie wychodził za ramy ataków DoS i akcji prowadzonych przez ruch „Nasi”. Podobnie do działającej w Chinach 300-tysięcznej armii płatnych blogerów „Umaodan”, którzy produkują pozytywne opinie o działaniach władzy, również lojalna rosyjska młodzież zaczęła wspierać w rosyjskim Internecie swoich mocodawców.

Deputowany do parlamentu Robert Szlegel, były rzecznik prasowy ruchu „Nasi”, zwraca uwagę, że od czasu wyborów w 2011 r. pojawił się popyt na ustawy internetowe. „Może nam się zdawać, że na przykład w restauracji brakuje bukietu kwiatów, i możemy nawet zaproponować, by go przyniesiono. Ale ostatecznie nie my decydujemy. Tak samo działa Duma i jakakolwiek decyzja może być podjęta wyłącznie wtedy, gdy istnieje wola polityczna” – tłumaczy Szlegel.

 Tylko biznes


W sierpniu 2008 r. w Internecie rozgorzała jeszcze jedna, mniej zauważalna, wojna. Oligarcha Aliszer Usmanow stał się współwłaścicielem firmy inwestycyjnej DST, wcześniej jej właścicielem był Jurij Milner. Za za jej pośrednictwem uzyskał wpływ na rozwijający się serwis społecznościowy „VKontakte”. W jego kolekcji rosyjskich gigantów internetowych brakowało jeszcze tylko „Yandexu”. Już w 1999 r. Milner proponował Wołożowi, że wykupi część udziałów w jego start-upie. Milner bardzo zabiegał o realizację tej transakcji, ale Wołoż odmówił.

Minęło niemal 10 lat i Usmanow zaczął działać bardziej zdecydowanie. Ogłosił, że podpisał umowę na kupno 10% akcji „Yandexu” (kierownictwo wyszukiwarki nie skomentowało tej informacji). Wkrótce na spotkaniu z wybranymi dziennikarzami urzędnik kremlowski oświadczył, że władza traktuje „Yandex” jako aktywa strategiczne, w związku z czym wyszukiwarka musi trafić we „właściwe” ręce.

Redaktor naczelny radiostacji „Echo Moskwy” Aleksiej Wieniediktow, pełni często rolę mediatora między społecznością internetową i władzą. Jego zdaniem, Usmanow angażując się w życie Internetu, wykonywał odgórne „zlecenie polityczne”.

- „To mądry, przebiegły i doświadczony człowiek. Doskonale zdawał sobie sprawę, że związki ze sferą medialną mogą poważnie zaszkodzić jego interesom. Zaangażował się w media wyłącznie na polecenie Putina lub Miedwiediewa. Jedynie prezydent mógł wydać mu takie wytyczne, nikt inny nie miałby nad Usmanowem takiej władzy”.

- „Kiedy stał się współwłaścicielem firmy, dał nam do zrozumienia, iż wykonuje instrukcje Kremla” – wspomina Nosik.

By sprawdzić, czy Usmanow nie jest po prostu wykonawcą cudzych poleceń, „Yandex” odwołał się do własnych źródeł informacji. Ich zdaniem, nie był. Na wszelki wypadek, trzeba jednak było przygotować się do obrony przed możliwą ingerencją ze strony gotowych do działania przeciwników. Yandexowi się powiodło, przez jakiś czas Usmanow nie mógł poświęcić jego upartym programistom wystarczająco dużo uwagi. Bardziej martwiły go problemy innych zależnych od niego firm borykających się ze skutkami kryzysu finansowego.

Oferta „Sbierbanku” (największy rosyjski bank kontrolowany przez państwo – „mediawRosji”) i jego prezesa Germana Grefa wydała się „Yandexowi” łatwiejsza do zaakceptowania. We wrześniu 2009 roku pojawiła się informacja, że wyszukiwarka zaproponowała „Sbierbankowi” zakup „złotej akcji”. Jej właściciel mógł np. wetować koncentrację więcej, niż 25% akcji w ręku jednego udziałowca. Z punktu widzenia „Yandexu” Sbierbank i Gref spełniali trzy ważne warunki: reprezentowali państwo bank był firmą publiczną oraz nie prowadził wcześniej interesów w sferze medialnej i internetowej.

W tym czasie „Yandex” był już naprawdę potężną firmą i jej kierownictwo szukało lobbysty. Do tej roli wybrano Aleksandra Wołoszyna, byłego szefa administracji prezydenta. Polityk ten objął swoje stanowisko jeszcze za Borysa Jelcyna, utracił je w 2003 r. po aresztowaniu Chodorkowskiego. Ale nadal podtrzymywał stare znajomości. Wołoszyn wszedł do zarządu „Yandexu” dopiero w 2010 r., ale wg informacji podanej przez nasz portal H&F, to właśnie on patronował operacji ze złotą akcją. (Nasze pytanie w tej kwesti przekazane „Yandexowi” pozostało bez odpowiedzi).


Kolosalna popularność w Rosji serwisu społecznościowego "Vkontaktie" 
od dawna spędzała Kremlowi sen z powiek. W końcu udało mu sie odebrać 
wpływ nad firmą jej założycielowi Pawłowi Durowowi. 


Niepowodzenie w kwestii „Yandexu” nie zraziło miliardera Aliszera Usmanowa. Kolejną firmą internetową na jego celowniku stał się serwis społecznościowy „Vkontakte” z jego 60 milionami użytkowników na dobę. Paweł Durow założyciel i dyrektor generalny serwisu sprzedał oligarsze swoje udziały i ustąpił ze stanowiska prezesa.

Akcjonariusze i czołowi menedżerowie „Mail.ru Group”, innej wielkiej kompanii kontrolowanej przez Usmanowa demonstrowali lojalność wobec władzy. Ale niewykluczone, że ich także czekają poważne zmiany. W zarządzie „Mail.Ru Group” pojawił się Wasilij Browko, funkcjonariusz odpowiedzialny za komunikację zewnętrzną w kontrolowanej przez państwo korporacji „Rostech”. Źródła bliskie tej spółce informują, iż zgodnie z opracowanym planem właśnie „Rostech” może stać się nowym właścicielem aktywów internetowych Usmanowa.

„Wiem z wiarygodnych źródeł, że „Rostech” przy aprobacie władz zamierza wykupywać udziały w dużych firmach internetowych, inwestować w nie i wpływać na nie. Nie dziwi mnie to” – mówi Wieniediktow.

Presja na właścicieli i nepotyzm jeszcze nigdy nie były aż tak odczuwalne w rosyjskim Internecie, jak w 2014 r. O ile portalom „Grani” czy „Jeżedniewnyj Żurnał”, zablokowanym na mocy ustawy o rejestracji stron, nadal udaje się utrzymać czytelników (użytkownicy dwoma kliknięciami zainstalowali VPN i potrzebne wtyczki do wyszukiwarek), o tyle portal lenta.ru spotkał smutniejszy los. Jego właściciel Aleksander Mamut, zwolnił redaktorkę naczelną, Galinę Timczenko, wraz z nią odeszła z pracy niemal cała redakcja. 

Ambitne plany deputowanych

Według szacunków walczącej z cenzurą w Internecie organizacji „RosKomSwoboda”, rząd rosyjski rozpatruje obecnie około 20 inicjatyw regulujących działalność internetową. W 2013 r. ogółem było takich propozycji 75, podczas gdy w 2012 r. - 49

Autorzy ustaw wprowadzających zwiększone ograniczenia w Internecie, inicjują je często z myślą o własnych interesach. Ale dopiero teraz ich działania idealnie zgrały się ze strategią Kremla.

W administracji Kremla za regulację Internetu odpowiada teraz Wiaczesław Wołodin, który zamienił w tej roli Wiaczesława Surkowa. Odbyło się już kilka spotkań Wołodina z aktywistami internetowymi i redaktorami naczelnymi redakcji internetowych.

„Wołodin jest świetnym wykonawcą poleceń Putina. Wystarczy naszkicować mu ogólne zarysy i kierunki, a potem już sam tworzy szczegółowy plan działań. Jego poprzednik Surkow usiłował przyjmować pozę demiurga, z Wołodinem jest prościej, nie mędrkuje i nie szuka dziury w całym. Przecież wcześniej pojawiały się już głupie i fantastyczne pomysł. Wiele z nich nie wytrzymałoby próby czasu”. - mówi politolog Kałaczow.

W sytuacji, gdy USA wymyślają nowe sankcje dla rosyjskich urzędników, a FBI zaleca firmom typu start-up by nie przyjmowały pieniędzy od rosyjskich inwestorów, w Rosji myśli się o tym, jak utrudnić życie amerykańskim kompaniom.

Wadim Dieńgin, deputowany z partii LDPR jest jednym z inicjatorów poprawek do pakietu „projektów ustaw antyterrorystycznych”, przewidują one rejestrowanie blogerów w specjalnym rejestrze i nakaz stosowania się do większości przepisów dotyczących massmediów. Jego zdaniem jednym z najistotniejszych zadań stojących przed władzą jest objęcie kontrolą pisarzy rosyjskojęzycznych rozmieszczających blogi na portalach zagranicznych.

Dieńgin twierdzi, że deputowani postarają porozumieć się z Facebookiem tak, by portal sam uregulował tę kwestię. Podobne układy są już stosowane w praktyce. W krajach Bliskiego Wschodu, które zajmują ostatnie miejsca w raportach Reporters Without Borders i innych organizacji obserwujących poziom wolności w Internecie, Google i Facebook współpracują z miejscowymi władzami na ich warunkach.

- „Wszystkie obecne rosyjskie ustawy i przepisy, wciąż jeszcze wymagające ujednolicenia, są w zasadzie ukierunkowane na jeden segment Internetu - na portale społecznościowe. To one przyciągnęły uwagę Putina po masowych zamieszkach w 2009 r. w Kiszyniowie. – uważa naczelny redaktor radiostacji „Echo Moskwy” Wieniediktow. – Tamte wydarzenia uświadomiły mu po raz pierwszy, że właśnie portale społecznościowe, a nie Internet jako taki, inspirują działania o charakterze rewolucyjnym”.

Zdaniem Wieniediktowa, Putin „sam jest użytkownikiem Internetu, traktuje go jak narzędzie i ogólnie uważa tę strefę za obszar podatny na dezinformację i manipulację. W jego przypadku chęć uporządkowania chaosu jest odruchem naturalnym, ludzkim, szczerym, jawnym pozbawionym obłudy. Przy takim podejściu Internet staje się bronią polityczną. Zakazać jest łatwiej, niż znaleźć kompromis, zakazać łatwiej, niż stworzyć coś nowego. To jest filozofia. A czy można ją nazwać strategią? W moim przekonaniu – nie. To raczej asekurowanie się i zabezpieczanie sobie tyłów. Kiedy mówię o tym ludziom na Kremlu, odpowiadają, że „teraz trzeba się skupić na stabilizacji sytuacji”.

W dyskusjach prowadzonych dziś w związku z poprawkami przyjętymi do pakietu „ustaw antyterrorystycznych” dominuje wątek ograniczania wolności słowa. Pilnego uregulowania zdaniem deputowanego Robert Szlegla (podkreśla on, że nie miał pojęcia o blokowaniu portalu „grani.ru”) wymagają także inne kwestie.

- „Żyjcie sobie w swojej wydumanej Narnii, nie mam nic przeciwko temu. Ale w moim świecie stanowicie jedynie nikły fragment ogólnych procesów zachodzących w Sieci” – uśmiecha się Szlegel.

Dlaczego ustawy uchwalane są w takim przyspieszonym tempie?

- „Różnice zdań nie są nam obce, ale nie omawiamy ich publicznie, wszystko ustalamy we własnym kręgu. Czasami decyzje, które pozornie podjęto w błyskawicznym tempie, w rzeczywistości nie pojawiają się niespodziewanie. Na przykład ustawa antypiracka była dyskutowana od 2009 r. Dlatego, kiedy wreszcie zdecydowano się ją uchwalić, nie było potrzeby urządzania na jej temat dodatkowej debaty.” – komentuje deputowany.

Szlegel twierdzi, że komisje w Dumie pracują niezależnie od siebie i mogą nawet nie wiedzieć o inicjatywach swoich kolegów. „Roskomnadzor” reguluje działalność ogromnej ilości stron internetowych i zarządza procesem ich rejestracji na wniosek kilku różnych resortów, w zależności od ich kompetencji. Są to m.in. FSKN [Federalna Służba ds. Narkotyków], Prokuratura Generalna, Rospotriebnadzor [Urząd Ochrony Konsumenta] oraz niezależna komisja wewnętrzna. Wszystkie one funkcjonują równolegle i oddzielnie.

Często przepisy związane z Internetem uchwalają lub podpisują ludzie, którzy nawet z niego nie korzystają. Są to deputowani różnych frakcji i komitetów.

- „Zdarza się, że pod przepisem widnieje czyjś podpis, ale autor podpisu spełnił jedynie odgórne polecenie. Rozumiem, że w takiej sytuacji ci ludzie wykonują po prostu swoje obowiązki i tylko częściowo odpowiadają za końcowe rezultaty. A w rzeczywistości konsultować takie kwestie trzeba nie tyle z nimi, co z realnymi decydentami” – przyznaje Szlegel.


Galinie Timczenko udalo się przekształcić portal lenta.ru w najbardziej
wiarygodne w Rosji źródło informacji. Gdy ją zwolniono, na znak 
soilidarności z portalu odeszła większość redakcji. 


Deputowany wyjaśnia, że wiele spośród przyjmowanych poprawek trzeba później dodatkowo korygować.

O swoich dyskusjach z kolegami Szlegel mówi: „To, co myślę na jakiś temat, i to, o czym mogę głośno mówić – to dwie różne sprawy. Człowiek jest dość skomplikowaną istotą. Nie wszystkim, co myślisz, dzielisz się nawet z bliskimi ludźmi. A w polityce ta zasada podniesiona jest do potęgi”.

Kolejna cegła w murze


Ciekawe, czy zwolennicy ścisłego regulowania Internetu wiedzą, że zakazy można obejść.

- „Żadne blokady nie sprawią, że będziecie zupełnie odcięci od informacji, - zapewnia cytowany już Szlegel. — Zabawa w kotka i myszkę nigdy się nie skończy. Dziś zablokuje się jedno, a jutro pojawi się nowa technologia”. Zdaje się, że na Kremlu sądzą, że łączem VPN czy siecią Tor umieją się posługiwać jedynie najbardziej zajadli buntownicy.

Środowisko internetowe sparaliżowane jest poczuciem niepewności. Wspólnego lobby jak nie było, tak nie ma. Jedynym chyba ogniwem łączącym branżę internetową z władzą jest Wieniediktow. W zeszłym roku naczelny „Echa Moskwy”, które zaprasza do swojego studia zarówno rzeczników władzy, jak i opozycję, zorganizował kilka spotkań przedstawicieli Google, Mail.Ru Group i innych firm z Wołodinem,

„Wyjaśniono wtedy Wołodinowi, że niszczy on rosyjski biznes internetowy. Na skutek jego działań rosyjscy przedsiębiorcy nie mogą być konkurencyjni. Korzyści z nich odnoszą firmy zagraniczne z branży technologii IT. – wspomina Wieniediktow. —Te argumenty dotarły do Wołodina i niektóre inicjatywy zamrożono. Ale nie można przecież co tydzień urządzać spotkań Wołodina z przedstawicielami największych kompanii. Chociaż zaprosiłem już kilku ludzi „ze świecznika” na nieoficjalne śniadanie z liderami branży – na wicepremiea przykład Igora Szuwałowa”.

Nie ma jednak gwarancji, że takie spotkania przyniosą jakieś efekty. Kiedy Wołodin organizował spotkanie z redaktorami naczelnymi wydawnictw internetowych, zapewniał ich, że wszystko pozostanie tak, jak dotychczas. Ale już w dwa miesiące później Gazeta.ru rozstała się ze swoim naczelnym, a później z Lenta.ru pozbyła się całego niemal zespołu redakcyjnego.

Na przestrzeni ostatnich paru miesięcy cała branża internetowa żyje jak we mgle. Wydarzenia ukraińskie spolaryzowały nie tylko społeczeństwo, ale i elity. Stały się też pretekstem do dokręcania śruby. Z ostatnich nowości: blogerów, którzy mają ponad 3000 odwiedzin na dobę, zrównano w obowiązkach z massmediami i zagrożono im karami za niesprawdzone informacje; serwisy zagraniczne zobowiązano do przechowywania informacji o użytkownikach na terytorium Rosji przez minimum pół roku (kompanie póki co czekają na wyjaśnienia w tej kwestii ze strony Ministerstwa Sprawiedliwości).

„Bez przerwy słyszę, że władza ma jakiś plan, jakąś strategię, - mówi Anton Nosik. Ludzie usiłują odnaleźć w działaniach legislacyjnych jakiś system. Ale to błędne założenie, nie ma w tym żadnej więzi przyczynowo-skutkowej. Na razie władza sama nie do końca rozumie, co konkretnie zwalcza i jakie będą tego skutki”.

W rezultacie cała branża, dorośli przecież ludzie, siedzą bezczynnie i czekają na Godota. I – jak pisze na razie jeszcze niezależne od cenzury czasopismo „Afisza” – nikt nie ma pojęcia, co z tym fantem zrobić.


Tłumaczenie: K.K.


Artykuł ukazał się na stronie internetowej „Hopes&Fears” pod adresem:

http://goo.gl/APmot8



Obserwuj i polub nas na Facebooku: