Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gułag. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Gułag. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 30 czerwca 2015

Szałamow: siatka, mydło i ręcznik



W Rosji Władimira Putina Stalin przedstawiany jest jako wielki wódz i efektywny menedżer. Przy akompaniamencie fanfar na cześć tyrana nie jest łatwo dbać o pamięć o jego ofiarach. Wybitny pisarz Warłam Szałamow odsiedział w łagrach 18 lat. Jego utwory należą do klasyki literatury lagrowej. Dysydent z czasów radzieckich, Siergiej Grigorianc dobrze znał pisarza. W rozmowie z dziennikarzem Radia Swoboda Muminem Szakirowem opowiada co stało się z jego rękopisami i jak wyglądały jego ostatnie dni. Trudno po zapoznaniu się z relacją Grigorianca zachować obojętność.  Los pisarza w czasach radzieckich bywał prawdziwie tragiczny.
   





18 go czerwca upłynęło 108 lat od dnia urodzin autora "Opowiadań kołymskich". Nie była to data  jubileuszowa, ale wielbiciele pisarza odnotowali kolejną rocznicę. Działacze Memoriału, autorzy portalu shalamov.ru zorganizowali z tej okazji projekt "Moskwa Szałamowa". W jego ramach odbyły się wykłady, wycieczki, spektakle. Siergiej Grigorianc, założyciel działającej na rzecz praw człowieka fundacji "Glasnost'" dobrze znał pisarza. Dzięki jego wiedzy, organizatorom obchodów łatwiej było odtworzyć moskiewską topografię Szałamowa.








Siergiej Grigorianc spędził wiele lat w radzieckich więzieniach i łagrach. Jego zdaniem, także rządy
Władimira Putina zasługują na jak najostrzejsza krytykę. 






Mumin Szakirow:
Jak pan poznał Warłama Szałamowa?

Siergiej Grigorianc:
Mój przyjaciel, poeta Walentyn Portugałow (spotkali się z Szałamowem na Kołymie) zaprowadził mnie w 1963 do maleńkiego, dwupokojowego mieszkanka na Choroszewskim Szosse. Tam mieszkała Olga Niekludowa z rodziną. Trafiłem do wnętrza typowego dla moskiewskiej inteligencji lat sześćdziesiątych, stare meble, na półkach Mandelsztam, Andriej Biełyj, książki innych poetów i pisarzy, pierwsze i jedyne wydania tych autorów. Gospodyni mieszkania Olga była drugą żoną Szałamowa, pobrali się po jego powrocie do Moskwy w 1956, pierwsza żona się z nim rozwiodła. Tam mieszkał wtedy też syn Olgi Siergiej, miał wówczas, podobnie do mnie ok. 20 lat, dziś jest znanym etnografem, znawcą Dalekiego Wschodu, profesorem.

Szakirow:
Szałamow spędził w obozach 18 lat. Jak wyglądał, kiedy zobaczył go pan po raz pierwszy?

Grigorianc:
Miał dwa metry wzrostu. Był wysuszonym dryblasem. Kiedy poruszał rękoma, widać było jak drżą. Przez to że był chudy, wyglądał na jeszcze wyższego. W pewnym momencie pojawił się w kuchni, z trudem się w niej pomieścił. Ze swymi dziwactwami był człowiekiem z innego świata. Z Portugałowem dostaliśmy coś do jedzenia, herbatę, Szalamow nie jadł nic. Później Lubow Wasilijewna, żona Portugałowa wytłumaczyła, iż on w ogóle, także w domu jadał niewiele. Sam sobie gotował zupę z pszenicy ze śledziami.

Szakirow:
Orientował się pan z kim ma do czynienia?


Myję się w wodzie po praniu


Grigorianc:
Wcześniej coś już o nim słyszałem. Czytałem jakieś wiersze, opowiadania, dostawałem je od Portugałowa. Wówczas jeszcze nie były opublikowane "Opowiadania kołymskie", to one przyniosły mu światową sławę. Wśród znajomych miałem sporo ludzi pokaleczonych przez Kołymę. Ich przyjaciele, krewni byli ofiarą aresztowań, rozstrzelań. Zachowanie Szałamowa mnie nie zdziwiło. Trochę później zaczął pojawiać się w uniwersytecie, przychodził do nas na wieczory "zapomnianej poezji". Mówiąc precyzyjnie, to były wieczory poświęcone poetom, ofiarom represji, autorom takim, jak Daniel Charms (poeta i dramaturga, autor utworów utrzymanych w surrealistycznej poetyce absurdu - "mediawRosji"), Aleksandr Wiedienski (poeta i dramatopisarz, przedstawiciel literatury absurdu- "mediawRosji"), Iwan Pulkin. Zbieraliśmy się wydziale dziennikarstwa, w audytorium numer 15, miało ono kształt amfiteatralny, zawsze przychodził tłum ludzi. Już w czasach studenckich byłem człowiekiem samodzielnym i aktywnym, drukowano mnie w "Encyklopedii Literackiej". Mam wrażenie, że Portugałow przyprowadził mnie do Niekludowów, specjalnie, po to bym poznał Szałamowa, a potem zorganizował jego wieczór na uniwersytecie. Niestety, nie udało się, do spotkania ze studentami nie doszło, ale zaprzyjaźniłem się z Warłamem Tichonowiczem. Podtrzymywaliśmy trwałe i przyjacielskie kontakty przez wiele lat.

Szakirow:
Znamy jego prozę i wiersze. Są ponure i mroczne. W jego osobowości obecne były podobne rysy?

Grigorianc:
Lata 30-40te utrwaliły się w pamięci nawet tych, którzy przeżyli je na wolności, nigdy potem nie potrafili o nich zapomnieć. Co tu mówić o ofiarach więzień i obozów. Moje przejścia obozowe były o wiele lżejsze, odsiedziałem wszystkiego 9 lat, jednak do tej pory nie potrafię uwolnić się od odruchów i reakcji typowych dla zeka. Na przykład, do dziś myję się w wodzie po praniu. Na Kołymie siedział także pisarz Jurij Dombrowski (wybitny pisarz rosyjski, autor utworów tłumaczonych także na polski - "mediawRosji"), po wyjściu na wolność wyglądał jak wykształcony, inteligentny człowiek, jednak kiedy przychodził do restauracji Związku Pisarzy szokował wszystkich. Makaron jadł rękoma. Od pewnych rzeczy nigdy nie można się wyzwolić.

Szakirow:
Dobrze rozumiem: sam Szałamow był ostry, mroczny, złośliwy?

Grigorianc:
Wobec mnie zawsze był uprzejmy, nie czułem w nim napastliwości, złośliwości.  Ale zauważyłem, iż nigdy nie uczestniczył w rozmowach we trójkę, to takie czysto obozowe przyzwyczajenie. Dwóch ludzi, to dwóch świadków. Wystarczy, by wlepili nowy wyrok. Po dwudziestu latach w zonie, ofiara nie jest już w stanie rozmawiać w obecności trzeciego człowieka. Szałamow w takich sytuacjach milkł.

Szakirow:
Miał poczucie humoru?

Grigorianc:
Nigdy się z tym nie spotkałem. Często widziałem, jak nie dowierza ludziom, jak reaguje sceptycznie. Potrafił rozmawiać tylko na interesujące dla siebie tematy. Oleg Czuchoniec, świetny poeta, pracował w redakcji poezji miesięcznika "Junost'", opowiadał, iż Szałamow na dwór wychodził zawsze z siatką, mydłem i ręcznikiem, drugi ręcznik zawijał sobie wokół szyi, był zawsze przygotowany na aresztowanie. Ale ja poza pomieszczeniem mieszkalnym nigdy go nie spotkałem.

Szakirow:
Czego się obawiał? Przecież to były czasy odwilży.


Rękopisy


Grigorianc:
Kiedy się poznaliśmy, Szałamow znajdował się w szczególnie trudnej sytuacji. KGB nad nim się znęcało, przeczuwał, że jego rękopisy mogą zostać zniszczone w dowolnej chwili. Szałamow miał przyjaciela, pisarza Georgija Demidowa. On miał za sobą podobne doświadczenia. Demidow napisał wiele, stale ukrywał swoje rękopisy, rozdawał znajomym, wydawało mu się, że tak uda się je uratować. W pewnym momencie, u wszystkich znajomych Demidowa przeprowadzono rewizje, KGB skonfiskowało rękopisy. Po tej historii przeżył jeszcze pięć lat. Nie napisał już ani jednej linijki. Dziś udało się wydać jego utwory, cudem zachowały się w archiwach KGB. A pisarz Jurij Dombrowski? Wygląda na to, że został zamordowany. Sam w jakimś stopniu przepowiedział swoją śmierć. Straszyli go, bili go, w końcu go uśmiercili. Kiedy na zachodzie opublikowano jego powieść "Wydział rzeczy niepotrzebnych", w holu Domu Pisarzy, na oczach szatniarzy i wybitnych rosyjskich twórców pobiło go sześciu muskularnych facetów. Zaraz potem umarł na skutek krwotoku wewnętrznego. Wcześniej napisał opowiadanie, w nim przewidział własną śmierć, chociaż nie jej dokładne szczegóły. Tak, czy inaczej miał rację. Umarł nagle.

Szakirow:
Można to sobie wyobrazić? Szałamow idzie na kompromis, ustępstwa, by jego wiersze i proza ukazały się w druku?

Grigorianc:
Wykluczone. Warto przyjrzeć się innym przykładom. Pisarz Arkadij Bielinkow. Odsiedział swoje. Strasznie zależało mu na druku. Napisał książkę o pisarzu Juriju Tynianowie (pisarz, historyk literatury, przedstawiciel rosyjskiej szkoły formalnej - "mediawRosji"). By przeszła cenzurę dodał akapit o tym, jak trockiści zatruwali studnie. Jeszcze jeden świetny poeta Tola Żygulin siedział w kołymskich łagrach. Chciał, żeby drukowano jego zbiory poezji. Miał sposób na to, by przechodziło po kilka jego kołymskich wierszy. Dodawał do nich inne, wiernopoddańcze, napisane z okazji 1go maja, innych świąt. Dla Szałamowa to było nie do zaakceptowania. On sam nigdy nie był autorem hołdów pod adresem władz, ani w wierszach, ani w opowiadaniach. Mógł sobie pozwolić na jedno tylko ustępstwo, pozwalał by wiersze jego wychodziły nie w skomponowanych tomikach, cyklach, ale oddzielnie. Bolało go to, bo zdawało mu się, iż jego wiersze wyrwane z kompletnego zbioru nie przekazywały precyzyjnie tego, na czym mu zależało.

Szakirow:
W 1973 roku Szałamow w końcu wstąpił do Związku Pisarzy. Przedtem też napisał list do "Litieraturnej Gaziety". Protestował w nim przeciw publikacji jego opowiadań w wydawnictwach emigracyjnych "Posiew" i "Nowyj Żurnał".

Grigorianc:
Do tego listu zmusił go Borys Polewoj (redaktor naczelny czasopisma "Junost'). Opowiadał mi o tym Oleg Czuchoniec. Polewoj zaprosił Szałamowa do siebie i ostrzegł, iż jeśli nie napisze listu, to "Junost'" przestanie publikować jego wiersze (to było jedyne czasopismo drukujące pisarza). Polewoj uprzedził też Szałamowa, iż można będzie zapomnieć o publikacji jego książki. W tamtym okresie wyszedł pierwszy zbiór opowiadań Szałamowa w przekładzie na niemiecki, taka była przyczyna presji wywieranej na niego przez KGB, by wystąpił w tej sprawie publicznie.






Szakirow:
Sołżenicyn po powrocie do Rosji nawiązał kontakty z władzami, nie jeden raz gościem u niego w domu był prezydent Putin. Były zek Aleksander Isajewicz Sołżenicyn dawał do zrozumienia byłemu funkcjonariuszowi KGB, że aprobuje jego działalność jako prezydenta. Potrafi pan sobie wyobrazić podobne zachowanie Warłama Szałamowa?


Co można znaleźć w archiwach?


Grigorianc:
Nie. Dla niego to wszystko byłoby obrzydliwe. Sołżenicym był zawsze zwolennikiem władzy autorytarnej. W różnych artykułach pisał, iż władza autorytarna, to dla naszego kraju najlepsza droga rozwoju. Do pewnego stopnia rozumiał też, iż nasza władza autorytarna będzie opierać się na KGB. Takie stanowisko budzi kontrowersje. Kończę właśnie dwie nowe książki, piszę w nich o różnych osobach i wydarzeniach, w związku z tym dość często rozmawiam przez telefon z Natalią Dmitriewna, wdową po Sołżenicynie. Pisanie o nim jest trudniejsze, potrafił być chytry. Szałamow nigdy nie próbował przechytrzać, zachowywał się prostolinijnie, świadczył o tym także jego wygląd.

Szakirow:
Pana zdaniem w archiwach KGB do dziś znajdują się rękopisy niepublikowanych utworów Szałamowa. Mamy już rok 2015. Jak mogło do tego dojść?

Grigorian:
Wspomniałem KGB, bo wszystko działo się pod skrzydłami tej organizacji. Jednak z formalnego punktu widzenia potrzebna jest większa precyzja. Rękopisy znajdują się w RGALI (Rosyjskie Państwowe Archiwum Literatury i Sztuki). Historia wygląda tak, iż do tych rękopisów i materiałów nie ma dostępu nikt poza upoważnionymi osobami, które współpracowały z Iriną Sirotinską i jej synem. W 1980 roku zajmowałem się historią literatury, interesował mnie Andriej Biełyj, Remizow, także literatura emigracyjna, literaturą z początku XX wieku. Z tego powodu dosyć często pracowałem w archiwum. Kontaktowałem się z dyrektorka archiwum Natalią Wołkową i jej mężem (znanym ze swej pasji kolekcjonerskiej, później założył Muzeum Kolekcji Prywatnych). W archiwum spotkałem się z Sirotinską. Powiedziałem jej, że chciałbym zapoznać się z rękopisem Szałamowa dotyczącym świata przestępczego.  Dziś jest on już opublikowany, wtedy jeszcze nie. Chciałem na ten utwór rzucić okiem jeszcze raz, czytałem go już wcześniej. Ale odpowiedź Sirotinskiej była negatywna, według  niej był on w specjalnej części archiwum, do niej dostęp podlegał restrykcjom.

Szakirow:
Uważa się, iż Irina Sirotinska była blisko zaprzyjaźniona z Warłamem Szałamowem i że to dzięki niej udało się uratować i zabezpieczyć jego archiwum.

Grigorianc:
W tej historii jest wiele kłamstw i niedokładności. Wobec Warłama Szałamowa zachowano się bardzo demokratycznie. W jego domu nieoczekiwanie pojawiła się pracownica RGALI Sirotinska, udało jej się zdobyć jego zaufanie. Zaczęli rozmawiać. Obiecała, że się postara, by jego rękopisy zostały przyjęte do archiwum. Jako pracownica archiwum Sirotinska była oficjalnie zatrudniona w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Na pierwszy rzut oka złożono mu kuszącą propozycję, ale z drugiej było to wyłudzenie. Pisarze radzieccy zawsze pragnęli zachować rękopisy utworów nie przyjętych do druku, ocenzurowanych. Niekiedy oddawali do archiwum, to co wydawało im się ważne. Jednak nie wszystko było przyjmowane. Jak mi się zdaje, Szałamow nie miał do zaufania do Sirotinskiej, ale jej propozycja, złożona w końcu przez pracownicę archiwum,  wydała mu się zbawienna. To była szansa na uratowanie rękopisów nie drukowanych utworów. Nie wiadomo było,  co by się z nimi stało, gdyby przyszli po niego, zatrzymali na ulicy… Może zostałyby spalone, zniszczone. Ale ta oferta okazała się pułapką.

Szakirow:
W tamtych latach kontaktował się pan z Szałamowem?



"Opowiadania kołymskie"Warłama Szałamowa pozostaną na zawsze jednym z najważniejszych świadectw
okrucieństwa reżimu Stalina. 



Grigorianc:
5 lat, od 1975 do 1980 spędziłem w więzieniach i obozach. Po wyjściu na wolność pomyślałem o spotkaniu z Szałamowem.  Wydało mi się, że moglibyśmy podzielić się doświadczeniem, nie literackim, a życiowym, zamierzałem napisać coś o swoich przeżyciach. Ale po zwolnieniu obowiązywał mnie zakaz zamieszkania w Moskwie i w obwodzie moskiewskim. Znajdowałem się pod nadzorem, moja swoboda przemieszczania się była ograniczona, musiałem raz na tydzień meldować się na milicji. Czekały mnie poszukiwania dachu nad głową w strefie oddalonej od Moskwy o 100 kilometrów, tam jednak znalezienie czegoś odpowiedniego do wynajęcia było niemożliwe. Wynajmujesz, a to oznacza, że będzie się zależnym od właścicielki mieszkania. Ona z kolei w stu procentach jest zależna od miejscowego dzielnicowego. Wystarczy, by funkcjonariusz milicji polecił jej, by napisała iż wróciłeś o 10ej, a nie o 8ej, tak jak to przewiduje regulamin… I ona tak napisze. Trzeba było kupić dom, ale nie wolno mi było tego zrobić.. Z Tolą Marczenko  (legendarny dysydent z czasów radzieckich, umarł w łagrze, już po objęciu władzy przez Michaiła Gorbaczowa - "mediawRosji") było gorzej, zanim to zrozumiał, już posadzili go po raz kolejny za nieprzestrzeganie regulaminu. Tak, czy inaczej, miałem kilka miesięcy, by pomieszkać z żoną w stolicy, a równocześnie szukać przystani w strefie położonej poza setnym kilometrem. Już pierwszego wieczora w Moskwie spotkałem przyjaciela z uniwersytetu, poetę Miszę Ajzenberga i zapytałem go o Szałamowa. Próbowałem do niego zatelefonować, jednak stary numer nie odpowiadał… Nie było w tym nic dziwnego, stary dom Szałamowa przy Horoszewskim Szosse został zburzony. I nagle okazało się, że od kilku lat nikt go nie widział, ludzie nie mają pojęcia, jak go znaleźć.

Szakirow:
Pan go odnalazł?


W Domu Inwalidów i Starców


Grigorianc:
Najpierw ktoś mi powiedział, że w ostatnich latach Szałamow mieszkał pod innym adresem. Odnaleźliśmy ulicę i dom. Ale tam go nie było. Potem zaczął nam pomagać lekarz, Jurij Fejdman, znal Szałamowa z kontaktów w literackim kółku Nadieżdy Mandelsztam. Fejdman mógł wysyłać oficjalne zapytania do różnych instytucji medycznych. Po kilku tygodniach Szałamow się znalazł. Znajdował się  w Domu Inwalidów przy ulicy Łacisa. Był chory, cierpiał na chroniczny katar, wymagał stałej opieki, oddała go tutaj Irina Sirotinska.

Potem całą historię, jak się tam znalazł opowiedziała mi Ludmiła Zajwaja. W latach siedemdziesiątych stała na czele słynnego klubu bibliofilów w Domu Książki Technicznej na Prospekcie Lenina. Ta dziwna kobieta sama pisała wiersze i opiekowała się Szałamowem. Sprzątała w jego mieszkaniu i odnosiła bieliznę do pralni. Po jakimś czasie Szałamow zażądał, by wezwała notariusza, powiedział, że muszą uregulować swoje stosunki. Trudno odgadnąć, o co mu chodziło, czy chciał ją do czegoś upoważnić, czy się z nią ożenić. Zajwaja ze zdziwienia i głupoty zatelefonowała do Sirotinskiej. Ta zjawiła się natychmiast. Wkrótce sąsiedzi Szałamowa z tej samej klatki schodowej napisali skargę, iż wspólnie z pisarzem nie da się mieszkać. W ten sposób trafił do Domu dla Inwalidów i Starców.

Szakirow:
Jak zareagowano w Domu dla Inwalidów na Pana wizytę? Łatwo było się tam dostać?

Grigorianc:
Kiedy powiedziałem, że przyjechałem w odwiedziny do Szałamowa, wyszła do mnie dyrektorka. Widać było, że się ucieszyła: "Jak to dobrze, że w końcu ktoś się u niego zjawił. Jest u nas od trzech lat. Ale to trudny pacjent, stale zrywa prześcieradło z materaca, chowa ręczniki, potem obwiązuje sobie nimi szyję. Trudno go karmić, nie potrafi obsłużyć się samodzielnie, drżą mu ręce. Naprawdę nie jest z nim łatwo. Nikt do niego nie przychodzi".

Wersja, iż odwiedzała go tam Sirotinska, to absolutne kłamstwo.

Szakirow:
Jak wyglądał?

Grigorianc:
Poznał mnie. Ucieszył się, ściskał rękę. Mówił jednak niewyraźnie, rozumiałem najwyżej co trzecie zdanie. Wymarzona dłuższa rozmowa okazała się niemożliwa. Z jednej strony odnalazłem i spotkałem żywego Warłama Szałamowa, z drugiej na nagim materacu leżał przede mną całkowicie wyczerpany człowiek. Na szczęście, jego sąsiada w pokoju odwiedzała córka, niekiedy częstowała go choćby jabłkiem. Nie byłem w stanie odwiedzać Warłama Tichonowicza regularnie, zbliżała się pora mojego wyjazdu z Moskwy. Opowiedziałem o pisarzu, znajomemu historykowi sztuki, Saszy Morozowowi. I on zaczął tam chodzić. Dołączyli do niego inni ludzie. Przez cały czas Szałamow coś pomrukiwał, Morozow nauczył się rozumieć jego słowa. Zapisywał je, zorientował się, że to są wiersze, potem doprowadził do publikacji tych najpóźniejszych utworów Szałamowa. Pod poduszką pisarz przechowywał paryskie wydanie swoich "Opowiadań kołymskich", najwyraźniej była to wówczas dla niego rzecz najcenniejsza.


Inteligentne paniusie


Szakirow:
Coś mu groziło?

Grigorianc:
W odróżnieniu ode mnie i Szałamowa, Sasza Morozow nie miał doświadczenia obozowego. Prosiłem go, by zachował ostrożność. Ale on zaczął przyprowadzać tam znajome moskiewskie "inteligentne" paniusie, któraś Szałamowa karmiła, inna udziergała czapeczkę, opiekowały się nim. Na pierwszy rzut oka, trudno byłoby się do czegoś przyczepić, człowiek potrzebował pomocy, ludzie mu ją okazywali. Jeśli idzie o mnie, mieszkałem wtedy w Borowsku, do Moskwy mogłem jeździć raz w miesiącu, odwiedzałem wtedy krewnych. Kiedy przyszedłem do Szałamowa kolejny raz, spotkałem u niego jakieś nieznane mi panie, potem przyszedł jeszcze ktoś inny. Powiedziałem Saszy, że to niebezpieczne, żeby nie przyprowadzał więcej obcych ludzi. Jeden z odwiedzających miał za sobą odsiadkę w obozie, ale cieszył się kiepską reputacją. Sasza był innego zdania: "niech w ten sposób modlą się o wybaczenie grzechów". Zignorował moje ostrzeżenia. W rezultacie w Domu Starców, u Szałamowa zbierała się regularnie grupa osób o liberalnych poglądach. Wśród nich była para lekarzy. Pisarz chorował, cierpiał na Parkinsona, Sasza miał nadzieję, że mu pomogą.

Szakirow:
Ostrzegał pan kolegę. Co jednak było dla pana źródłem niepokoju? To wciąż były czasy Breżniewa..

Grigorianc:
Na początku lat osiemdziesiątych władzom udało się rozgromić moskiewskie środowiska dysydenckie. Udało im się oczyścić miasto z niepokornych. Warłamow był już człowiekiem znanym, chętnych do odwiedzin i spotkania było wielu. To wtedy francuski Pen Club przyznał mu nagrodę wolności. W rezultacie, w styczniu 1982 roku postanowiono, by Warłama Szałamowa przenieść z Domu Starców (tutaj wolno było wejść każdemu) do Kliniki Psychoneurologicznej.  W niej odwiedziny postronnych były zabronione. Chodziło o to, by Szałamowa odizolować od świata. To wydarzyło się w styczniu. Był byle jak ubrany, pół gołego wepchnięto go do karetki, odwieźli na miejsce. Po drodze go przeziębili. Zaczęło się zapalenie płuc. Te dni spędziła z nim młoda lekarka, córka słynnego tłumacza Wiktora Chinkisa (to on przetłumaczył na rosyjski "Ulissesa" Joyce'a). Ale Szałamowowi nie można już było pomóc. Umarł w tej klinice.

Szakirow:
A gdzie pan się wtedy znajdował?

Grigorianc:
Zatelefonowano do mnie do Borowska, poinformowano o jego śmierci. I o tym, że liturgia żałobna odbędzie się w cerkwi Swiatitiela Nikołaja w Słobodzie Kuznieckiej. Tam po raz pierwszy zobaczyliśmy Irinę Sirotinską. Kiedy trumnę z ciałem pisarza przeniesiono do samochodu usiadła obok, nikt do niej nie podszedł. Samochód był pusty, gdzieś tam w środku siedział jeden tajniak. Byłem łagiernikiem, poproszono mnie więc, bym nad jego trumną powiedział kilka słów. Ale tam był też człowiek, który kierował ceremonią, nie chcę wymieniać jego nazwiska, uważano go wówczas za zasługującego na szacunek liberała. Od niego usłyszałem, iż sam Warłam Tichonowicz prosił, by na jego pogrzebie nikt nie przemawiał. Poczułem coś na kształt zakłopotania, uwierzyłem, dopiero potem zdałem sobie sprawę, iż on nie znał Szałamowa, pisarz nie mógł mu niczego powiedzieć, że ta prośba była zmyślona. Potem czekała na nas długa droga po zaśnieżonym cmentarzu. Zachowały się archiwalne fotografie. W mieszkaniu geologa Natalii Kind odbyły się "pominki", w swoich wspomnieniach sporo o Natalii pisał Sołżenicyn. W 1983 roku znowu mnie aresztowano, skazano na 7 lat obozu o zaostrzonym reżimie.  To była kara za moją działalność na rzecz obrony praw człowieka. Cztery lata później, już przy Gorbaczowie objęto mnie amnestią.

Szakirow:
Jakie miejsce w literaturze rosyjskiej zajmuje Szałamow?

Grigorianc:
Pod względem siły wyrazu Szałamowa w literaturze rosyjskim można śmiało porównać z Dostojewskim. Obydwaj byli geniuszami, każdy z nich, jak wcześniej Dante, Szekspir i Rabelais, odkrył dla świata wcześniej nie znaną stronę natury  ludzkiej. Proza Szałamowa może okazać się requiem dla pokaleczonego narodu rosyjskiego. Ale może nie trzeba się spieszyć z wnioskami. Miejmy nadzieję, że i Rosja i wielki, silny naród rosyjski wciąż mają przed sobą jakąś przyszłość.



Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciolowski


Oryginał ukazał się na portalu svoboda.org




*Warłam Szałamow (1907 - 1982), wybitny poeta i pisarz rosyjski, więzień stalinowskich  łagrów. Jest autorem sławnych na całym świecie "Opowiadań kołymskich".












*Siergiej Grigorianc (ur.1941), dysydent z czasów radzieckich, więzień polityczny, dziennikarz i literaturoznawca. Założyciel fundacji "Głasnost". Jest ostrym krytykiem rządów Władimira Putina.









*Mumin Szakirow (ur. 1959), dziennikarz i reżyser filmowy. Od  1994 jest związany z radiem Swoboda. Autor głośnego filmu dokumentalnego "Holokaust, czy to klej do tapet?"











Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com







niedziela, 29 marca 2015

Muzeum Gułagu "Perm-36": likwidacja



Do obozu "Perm-36" Siergieja Kowaliowa zesłano w latach siedemdziesiątych za antyradziecką agitację i propagandę. Najgorszy był karcer, panował w nim wieczny chłód, skazańcom zmniejszano racje żywnościowe. Po upadku Związku Radzieckiego Kowaliow poparł inicjatywę, by w starym obozie zorganizować muzeum poświęcone ofiarom represji. Ale w Rosji Putina, ekspozycja w dawnym kształcie nie jest potrzebna, podjęto więc decyzję, by upamiętniała także zasługi funkcjonariuszy Gułagu. W rozmowie z portalem "Otkrytaja Rossija" Siergiej Kowaliow bije na alarm, najgorsze jest to, że władze przejęły również całe zbiory i archiwum muzeum.



 

Z Siergiejem Kowaliowem rozmawia Roman Popkow
 

 




Istniejące na terenie starego obozu dla więźniów politycznych muzeum "Perm-36" ulega likwidacji. Przyczyną jest konflikt z władzami Kraju Permskiego. Pozarządowa organizacja "Perm-36" wydała oświadczenie o zakończeniu działalności, zaś nowe kierownictwo kompleksu muzealnego podjęło decyzję o radykalnej zmianie polityki programowej. Tam, gdzie istniał obóz powstanie teraz "Muzeum historii obozowej i załogi Gułagu". Członek zarządu pozarządowej organizacji "Perm-36" i działacz ruchu na rzecz praw człowieka, Siergiej Kowaliow w czasach radzieckich, w tym właśnie obozie odsiedział kilka lat. Teraz opowiedział portalowi "Otkrytaja Rossija", jak wyglądała jego historia i o motywach jakimi kierowały się władze, podejmując decyzję o likwidacji legendarnego muzeum.





Sędziwy dysydent z czasów radzieckich, Siergiej Kowaliow jest legendą rosyjskiego ruchu na rzecz praw człowieka. 





Roman Popkow:
Obóz "Perm-36" znany jest przede wszystkim jako instytucja należąca do systemu represji z czasów Breżniewa. Mało wiemy o jego historii w czasach Stalina....


"Czerwony Kapturek"


Siergiej Kowaliow:
Wówczas był to niewielki obóz. Dopiero później "Perm-36" stał się instytucją o szczególnym znaczeniu. W żargonie zeków takie zony nazywano "Czerwony kapturek". Kierowano do nich byłych sędziów, prokuratorów, milicjantów mających na sumieniu przestępstwa kryminalne. W roku 1972 powstał tu obóz dla więźniów politycznych. Przywieziono ich z obozów położonych na terytorium Mordowii. Podróż była ciężka, więźniów przewożono latem, w okropne upały, w ciasnocie, w starych wagonach stołypinowskich.

Ale oczywiście, nie da się porównać obozów z czasów Breżniewa i Stalina. Stalinowskie łagry, rzecz jasna, były o wiele surowsze, istniały jednak pewne plusy. Miały ogromne rozmiary, w każdej trzymano wielką liczbę więźniów, niech pan przypomni sobie "Jeden dzień z życia Iwana Denisowicza". Główny bohater nosił obozowy numer "SZ-854". W takim wielkim obozie łatwiej represjonować ludzi na masową skalę, ale z drugiej strony niemożliwa była pełna kontrola każdego osadzonego tu więźnia. Kiedy ja dotarłem do Perm-36 liczba więźniów wynosiła 140, wszyscy byliśmy jak na widelcu.

Jednak nas nie bito, niczego takiego nie było. Próbowano nas jednak wychowywać przy pomocy innych metod, wysyłano do karceru, w  nim było bardzo zimno. Przysługuje wówczas specjalna norma żywnościowa "9-B". Gorący posiłek należy się co drugi dzień, porcje jedzenia są też zmniejszane. W te dni, kiedy nie ma gorącego posiłku, przysługuje jedynie wrzątek, chleb i 7 gramów soli. W takich warunkach organizm broni się i zjada się sam. Najpierw pochłania własne zapasy tłuszczu, w obozie trwa to bardzo krótko. Potem funkcje życiowe podtrzymywane są przez trawienie białka. W ustach pojawia się zapach acetonu. Człowiek powoli "zjada" własne mięśnie. Tak samo przebiega w czasie dłuższa głodówka. Jeśli człowiek musi przetrwać na normie" 9-B" dwie kary regulaminowe w całości, to znaczy miesiąc, to bijący od niego zapach acetonu staje się coraz wyraźniejszy.




W czasach stalinowskich nikt o nim nie słyszał. Międzynarodową sławę uralski obóz "Perm-36"
zdobył w latach siedemdziesiątych, tutaj zesłano wielu wybitnych dysydentów. 




Najgorszy był brak wolności


Popkow:
W jakich warunkach siedzieli pozostali skazani? Jak ich karmiono?

Kowaliow:
Jedzenia było mało, jakość parszywa. Osobiście, tak jak to pamiętam, nie czułem się głodny. Jeśli dostaje się pełną, niezmniejszona normę żywnościową, od czasu do czasu przychodzi paczka i udaje się przemycić coś z długiego widzenia, to da się żyć. Ale, kiedy popatrzałem na swoją fotografię wklejoną do zaświadczenia o zwolnieniu, nie poznałem się. Zobaczyłem czaszkę obciągniętą skórą. W obozowym jadłospisie, do jedzenia, nadawała się tylko jako tako zupa na obiad. W niej zgodnie z regulaminem powinno było nawet znajdować się mięso, choćby 50 gramów, ale oczywiście w zupie go nie było. Gotowano ją na kościach, ale więźniowie też ich nie dostawali, wcześniej je z niej wyjmowano. Ale była to w końcu prawdziwa, zawiesista zupa. Niczego innego z obozowego jadłospisu, ludzie z wolności nie wzięliby do ust.

Popkow:
Czym zajmowali się skazańcy? Gdzie pracowali?

Kowaliow:
Możliwa była praca w najróżniejszych dziedzinach. Mieliśmy tokarnię - w naszym warsztacie stały maszyny tokarskie. Ale ilość miejsc pracy w niej była ograniczona, przez cały czas chciałem się w nim zatrudnić, nie udało się. Ten rodzaj pracy był dla mnie zabroniony. Pracowałem jako palacz w kotłowni, piłowałem deski, więźniowie w naszym obozie montowali także jakieś części potrzebne do produkcji żelazek.

Jednak nie fizyczna praca była najcięższa. Najgorszy był brak wolności. Odczuwało się to szczególnie boleśnie w konfrontacji z samowolą administracji. Często traktowano nas bezczelnie, cynicznie, demonstracyjnie naruszano naszą godność.

Popkow:
A teraz próbuje się zacierać pamięć o przestępstwach popełnionych przez państwo. Taka właśnie jest główna przyczyna likwidacji muzeum, pamięć nie jest potrzebna....




Muzeum "Perm-36" i organizowany na jego terytorium doroczny festiwal "Piłorama" były
prawdziwym "terytorium wolności".



Kowaliow:
Chodzi o coś więcej. Nie tylko o to, że w muzeum można było obejrzeć baraki dla zeków, strefę przemysłową, i tak dalej, albo, że zwiedzającym opowiadano, jak wyglądał Gułag w czasach Breżniewa.

Wszystko to oczywiście miało znaczenie, ale o wiele ważniejsza była sama reputacja muzeum, mówiono o nim "Perm-36 - terytorium wolności". W ostatnich latach była to rzeczywiście strefa wolności. Co roku organizowano festiwal "Piłorama". Zwykle gromadził po kilka tysięcy widzów, ale kiedy występował Jurij Szewczuk, ich liczba rosła wielokrotnie. Odbywały się koncerty, wystawy, na "Piłoramie" można było spotkać artystów reprezentujących różne kierunki w sztuce, w tym z petersburskiej grupy "Mitki". Ludzie zbierali się na seminariach, na nich dyskutowano otwarcie o tym, co dzieje się dziś w Rosji.

Na festiwal docierały też grupy młodzieży z organizacji Siergieja Kurginiana (politolog i działacz pro kremlowskiej orientacji - "media wRosji"), w czerwonych koszulkach ozdobionych radzieckimi symbolami. Samego Kurginiana na festiwalu nigdy nie było, ale wychowani przez niego młodzi ludzie zachowywali się zgodnie z instrukcjami, usiłowali przerywać nasze imprezy, występowali z przemówieniami wychwalającymi władze. Te grupy oczywiście, wyróżniały się na tle reszty publiczności, były obcym ciałem, nikt jednak ich nie zaczepiał, nie wzywano milicji, nie usuwano siłą.

Popkow:
Kiedy zorientowaliście się, że muzeum zetknęło się z poważnymi problemami?



Odpowiednie publikacje



Kowaliow:
Najpierw w prasie miejscowej zaczęły się ukazywać odpowiednie publikacje. Były obrzydliwe, obrzucały błotem starych zeków. Pisano, iż nikt nigdy nie prowadził żadnej głodówki, a jeśli już to więźniowie  dokarmiali się wówczas, tak by nikt nie zauważył. W tych artykułach wynoszono pod niebiosa administrację obozową. Ta pisanina milicyjna, niektórzy autorzy twierdzili, iż sami należeli do załogi obozu, zawierała także napaści i na mnie. Można było przeczytać, iż "Kowaliow sam odprowadzał ludzi do karceru", stawiano mi inne nieprawdziwe zarzuty.

Potem zaczęliśmy odczuwać presję ze strony permskiej administracji krajowej.

Trzeba tu wspomnieć, iż gdy powstawało muzeum, władze permskie udzielały nam daleko idącej pomocy. Muzealne pomieszczenia trzeba było odremontować, po zamknięciu obozu, wszystko zaczęło się rozwalać. By teren uporządkować, potrzebne były pieniądze. Budynki obozu oficjalnie stanowiły własność samorządową, należały do kraju permskiego, muzeum wynajmowało je bezpłatnie. Od czasu, do czasu władze przyznawały też jakieś subsydia, przez cały czas prowadzono prace restauracyjne.

Muzeum działało bardzo aktywnie. Zatrudniało pracowników naukowych, przewodników, wszystkim trzeba było płacić pensje. Wsparcie dla muzeum ze strony władz regionalnych było niemałe. Rzecz jasna, pieniędzy brakowało, ale dodatkowo udawało się zdobywać różne granty.

W pewnym momencie, przeciwnikom obozu przestały wystarczać działania czysto propagandowe. Do ich zarzutów o działalność antypaństwową, podważanie państwowego porządku prawnego, doszła rzeczywista presja ze strony władz. Próbowaliśmy, jak mi się niekiedy wydaje niepotrzebnie, dogadać się z gubernatorem. W tych rozmowach uczestniczyła administracja prezydenta Federacji Rosyjskiej. Jej urzędnicy przejmowali naszych kolegów z Rady Społecznej muzeum. Powtarzano frazesy o potrzebie kompromisu. Urzędnicy w swoich aluzjach dawali do zrozumienia, iż stanowisko muzeum nie powinno być aż tak krytyczne, sugerowano by ograniczyć program wykładów prowadzonych na festiwalu.






Ale w końcu, permska administracja krajowa postanowiła z powrotem objąć kontrolę nad terytorium i pomieszczeniami muzeum. Zwolniono znaczną część pracowników. Podjęto prace organizacyjne mające na celu powołanie do życia "Muzeum Funkcjonariuszy Gułagu". Wszystko stało się jasne. Podjęto decyzję, by zlikwidować "terytorium wolności". A  teraz wprowadzono ją w życie.

Popkow:
Nowe muzeum będzie poświęcone funkcjonariuszom Gułagu. Ciekawe, jaka będzie jego ekspozycja, o czym będą opowiadać przewodnicy?


Przyszłość archiwum


Kowaliow:
Nie mam pojęcia. Największy problem polega na tym, że tam przejęto także całą kolekcję, dokumenty. Muzeum zebrało ogromną liczbę eksponatów, wielkie archiwum, permska administracja krajowa nigdy tym się nie zajmowała.

Samolikwidacja organizacji "Perm-36" była konsekwencją jej zadłużenia, przypisano nam dług w wysokości ok. 600 tys. rubli. Innego wyjścia poza samolikwidacją nie mieliśmy. Trzeba było ogłosić bankructwo, ze wszystkimi jego następstwami i sądowymi procedurami. Ale ja znam dobrze rosyjski system sądowniczy, nie spodziewam się, że sądy podejmą korzystne dla nas postanowienia.

"Terytorium wolności" istniało 10 lat. Ale jak widać wyraźnie, ewolucja naszego państwa nie biegnie obecnie ku wolności. Historia muzeum "Perm-36" dobiegła końca. Musimy sobie uświadomić,  że instytucja, która tam powstanie, nie będzie już prawdziwym muzeum Gułagu. Będzie jego przeciwieństwem. Będziemy mieli do czynienia, z wersją historii radzieckich represji zaadaptowaną do dzisiejszych warunków w polityce wewnętrznej i zagranicznej.

Zamknięto nas, zlikwidowano z przyczyn politycznych. Im "terytorium wolności" nie jest potrzebne, obecne władze prowadzą własną politykę. Ich zdaniem, określone siły antyrosyjskie chciałyby zniszczyć nasze państwo. I likwidacja muzeum "Perm-36" to fragment walki z tymi wyimaginowanymi siłami.




Tłumaczenie: ZDZ




Oryginał ukazał się na portalu openrussia.org:







*Siergiej Kowaliow (ur. 1930), wybitny rosyjski działacz ruchu na rzecz praw człowieka, dysydent z czasów radzieckich, więzień polityczny. W poradzieckiej Rosji, do roku 2003 był deputowanym do parlamentu.











Z naszego archiwum: o losach Muzeum "Perm-36":

 

 

Batalia o Perm 36. Czy przetrwa Muzeum Gułagu?

http://media-w-rosji.blogspot.com/2014/07/batalia-o-perm-36-czy-przetrwa-muzeum.html

Muzeum zorganizowano w połowie lat dziewięćdziesiątych na terytorium dawnego obozu Perm 36. Tutaj w czasach radzieckich w ciężkich warunkach więziono dysydentów i obrońców praw człowieka. Ale obecnie szansa, że muzeum przetrwa są coraz mniejsze. Dawni funkcjonariusze łagrowi wytoczyli mu wojnę. Z muzeum walczą „patroci” i zwolennicy silnej ręki. Pamięć o represjach z czasów radzieckich utrudnia odbudowę „wielkiej” Rosji.

Historia konfliktu między najważniejszym w Rosji muzeum represji „Perm-36” i byłymi funkcjonariuszami łagru.

 

Autorki: Jelena Raczewa i Anna Artemiewa, „Nowaja Gazieta”







Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com












piątek, 25 lipca 2014

Batalia o Perm 36. Czy przetrwa Muzeum Gułagu?




Muzeum zorganizowano w połowie lat dziewięćdziesiątych na terytorium dawnego obozu Perm 36. Tutaj w czasach radzieckich w ciężkich warunkach więziono dysydentów i obrońców praw człowieka. Ale obecnie szansa, że muzeum przetrwa są coraz mniejsze. Dawni funkcjonariusze łagrowi wytoczyli mu wojnę. Z muzeum walczą „patroci” i zwolennicy silnej ręki. Pamięć o represjach z czasów radzieckich utrudnia odbudowę „wielkiej” Rosji.

 

Historia konfliktu między najważniejszym w Rosji muzeum represji „Perm-36” i byłymi funkcjonariuszami łagru 


Autorki: Jelena Raczewa i Anna Artemiewa, „Nowaja Gazieta”





Do karceru, w strefie o zaostrzonym regulaminie wysyłano więźniów za najdrobniejsze
naruszenia regulaminu. 



Dosłownie wszystko się tu sypie i wymaga remontu! – strażnik Iwan Kukuszkin zrzędzi jak gospodarz zatroskany o swoje włości. Ogrodzenie obiektu wali się jak klocki domina, teren zarósł trawą, zaparkowany przy bramie „awtozak” [specjalny samochód do przewozu więźniów] zżera rdza, a obóz, niegdyś pełen ludzi, dziś świeci pustkami.

Był rok 1976, kiedy szeregowy Kukuszkin otrzymał skierowanie do pracy na zonie w charakterze zwykłego strażnika („Nie strażnika, a kontrolera!” – uściśla z oburzeniem Kukuszkin. – Tak się nazywała ta funkcja. A myśmy pojęcia nie mieli, co to znaczy. Myśleliśmy, że nas kierują do jakiejś fabryki wojskowej”). Konwojował więźniów, pełnił dyżury na zonie, był obecny na widzeniach… Ze wspomnień więźniów wynika, że np. dla dysydenta Borysa Czernycha był dobry, ale już estońskiego obrońcę praw człowieka Marta Niklusa dotkliwie pobił. Ale ogólnie, zdaniem innego obrońcy praw człowieka, Siergieja Kowalowa, był to „przeciętny, chociaż wyjątkowo leniwy więzienny klawisz”.

W 1988 roku obóz został zamknięty i Kukuszkin zamieszkał w sąsiedniej wsi. A w 1995 r. wrócił do pracy, również w charakterze strażnika, ale już muzealnego. Chociaż w zasadzie on sam nie odczuł jakiejś szczególnej różnicy.

Kukuszkin pokazuje nam sześć rzędów więziennego ogrodzenia i kanał do naprawy samochodów, który kiedyś był tak głęboki, że strażnik mógł w nim spacerować w pozycji stojącej i nie zaczepić o podwozie. Dziś ściany kanału się pozapadały, w szczelinach i pęknięciach muru rosną żółte drobne kwiaty. Rozbita szybka punktu kontrolnego przy wejściu została troskliwie zastąpiona kawałkiem firanki.

- Kiedyś przyjechały tu baby i wrzeszczały „Otwieraj bramę! Chcemy zobaczyć, gdzie tu naszych przodków rozstrzeliwali?” – ni z tego, ni z owego wspomina Kukuszkin.

– Jakie baby?

- No, normalne. Usłyszały, że był tu łagier, wsiadły do autobusu i przyjechały. Krążyły różne plotki. O, na przykład tu u nas korytarz między „zoną” pracy i „zoną” mieszkalną nazywa się prostriełocznyj [przelotowy]. A wszyscy powtarzają bujdę, że rasstriełocznyj [przeznaczony do egzekucji]. Albo mówią, że w GUŁAG-u umierano z głodu. A za moich czasów to jeden z przeżarcia umarł. Tak jadł i jadł, że dostał skrętu kiszek…

Porachunki Gangsterskie 


Dwadzieścia lat temu grupa historyków, w większości członków permskiego oddziału stowarzyszenia „Memoriał”, wydzierżawiła kawałek lasu w pobliżu dawnego obozu. Wyremontowali porzucony tartak obozowy i przez następny rok sprzedawali drewno, zarabiając w ten sposób na odbudowę starych, zdewastowanych i rozszabrowanych baraków. W październiku 1995 roku w zrekonstruowanym baraku, przeznaczonym dla więźniów będących pod surowym nadzorem, zorganizowano pierwszą wystawę. W ten sposób unikalne muzeum „Perm-36”, zorganizowane w dawnym łagrze, rozpoczęło swoją działalność.

Od tego momentu muzeum działało jako niezwykły przykład współpracy między państwem (właścicielem 24 ha obozowej ziemi i baraków, odrestaurowanych przez wolontariuszy) oraz niezależną organizacją niekomercyjną ANO „Perm-36”.



Mikroskopijny spacerniak w obozie "Perm 36". Od zwykłej celi różnił się siatką zamiast sufitu.

Muzeum stało się słynne na cały Ural. Dziennie przyjmowano nawet po 10 autobusów ze zwiedzającymi, zorganizowano forum obywatelskie „Piłorama”, spotkania z twórczością pisarza Wiktora Astafiewa, seminaria dla wykładowców i pracowników muzealnych, międzynarodowe szkolenia dla wolontariuszy.

Do 2008 r. kosztami utrzymania muzeum dzielono się po połowie: około 5 mln rubli pochodziło z budżetu obwodu, drugie tyle dawała ANO, wspierana przez sponsorów i granty. Po przejęciu władzy przez gubernatora Olega Czirkunowa (w Kraju Permskim – „mediawRosji”) kwota dofinansowania znacznie wzrosła – obwodowy budżet dawał 21 mln, a ANO 11 mln rubli.

I nagle w czerwcu 2013 r. Igor Gładniew, minister kultury Kraju Permskiego, na posiedzeniu ustawodawczym z deputowanymi oświadczył niespodziewanie, że od września muzeum „Perm-36” stanie się placówką państwową. Wiktor Szmyrow dowiedział się o tym z prasy. A o rozporządzeniu władz Kraju Permskiego z dnia 30 lipca, zatytułowanym „O stworzeniu budżetowej jednostki kulturalnej „Perm-36”, twórców muzeum powiadomiono dopiero dwa miesiące po jego uchwaleniu.

Nie byłoby w tej historii nic szczególnego, gdyby dotyczyła jakiejś fabryki. Wtedy wszystko byłoby jasne: grupa bandziorów przemocą przejęła władzę nad placówką, przegoniła dotychczasowych właścicieli i zaczęła zgarniać zyski. Tyle że w przypadku dawnego łagru od początku było oczywiste, że o „zysku” można tu jedynie  mówić w sensie ideologicznym.

W styczniu zakończył się proces oficjalnej rejestracji jednostki budżetowej „Perm-36” i muzeum przeszło na własność państwa. Jego twórcy dowiedzieli się o wszystkim od dziennikarzy.
Dyrektorem nowego muzeum państwowego została mianowana Tatiana Kursina - żona dyrektora ANO Wiktora Szmyrowa. Wydawało się, że zagwarantuje to muzeum niezależność. Ale już trzy miesiące później Kursina została zwolniona bez podania przyczyn. Nowym dyrektorem została mianowana Natalia Siemakowa, wcześniej pełniąca funkcję zastępcy ministra kultury Kraju Permskiego.

Sam Szmyrow, człowiek 67-letni, rozchorował się na serce i całą wiosnę spędził w szpitalu. Przeszedł już dwie operacje, a czekają go jeszcze dwie kolejne. Wszyscy pracownicy muzeum są przekonani, że zmianę kierownictwa przeprowadzono w bardzo dogodnym momencie: Szmyrow był w szpitalu, a Kursina musiała godzić obowiązki dyrektora podupadającego muzeum z opieką nad chorym mężem.
A tymczasem zapowiadane wcześniej dofinansowanie dla muzeum pozostawało jedynie czczą obietnicą. 

Dostawcy mediów za niepłacenie rachunków odcięli gaz i prąd. A pracownicy, którzy nie otrzymywali wynagrodzenia, zaczęli się zwalniać.

Po przejściu pod „opiekę” państwa, muzeum przestało istnieć.

Pomnik rosyjskiego totalitaryzmu


- Widzi pan, jaki mały ten „judasz” w drzwiach? Żeby przez niego można było niczym dźgnąć strażnika. Bo bywało, że konwojent zajrzał, a więzień mu szpikulcem w oko…

Kukuszkin prowadzi nas do baraku o zaostrzonym rygorze. Długi ciemny korytarz z niebiesko-burymi ścianami, nieskończony szereg cel-klitek z żelaznymi taboretami, drewnianymi rozkładanymi pryczami podwieszonymi na ścianach i „szubą”, czyli grubymi kawałami cementu zastępującymi tynk – żeby nie można było opierać się o ścianę… Cement, żelazo, beton. Na zewnątrz jest upał, a tutaj zimno jak w psiarni, i kroki strażnika głucho dudnią w korytarzu.

Za barakiem ciągną się szeregi spacerniaków: w rzeczywistości to również są izolatki, tyle że zamiast dachu mają siatkę z drutu kolczastego. Nad pobiałkowanymi ścianami widać jedynie kawałek nieba, przesłonięty lśniącymi drutami. Kukuszkin ponuro patrzy na mnie z góry, ze stanowiska dla strażników. Robi mi się nieswojo i szybko wychodzę.

Eksponatów jako takich jest w muzeum niewiele: pasiasty więzienny drelich podarowany przez byłego zeka „Permu-36”, dysydenta i pisarza Leonida Borodina. Z kolei obozowe miski, piły i tzw. „zatoczki” [nielegalne ostre narzędzia, wytwarzane przez zeków] zostały przywiezione z ekspedycji na Kołymę. Tatiana Kursina tłumaczy: „Bogaty w narzędzia był neolit. Na jego tle epoka GUŁAG-u wygląda nader skromnie”.

Liczne przedmioty z wyposażenia muzeum pochodzą z wysypiska w pobliskim lesie. Po zamknięciu łagru wszystko, co w nim było, zostało wywiezione ciężarówkami do lasu. Resztę, łącznie z pryczami i deskami, rozszabrowali mieszkańcy pobliskiej wsi Kuczino.

Stosunki muzealników z miejscową ludnością początkowo były dość skomplikowane. W połowie lat 90-tych ktoś podpalił barak o zaostrzonym rygorze. Kukuszkin jest przekonany, że zrobili to miejscowi. W Kuczinie mieszkali przede wszystkim dawni obozowi strażnicy. Robert Łatypow, przewodniczący permskiego „Memoriału” pamięta, że początkowo przez kilka lat samochody muzealników były obrzucane kamieniami. Sąsiedzi gardzili Kukuszkinem, mówiąc, że „sprzedał się” nowej władzy.

- Powiedzieli, że wychwalam muzeum. A ja go wcale nie wychwalam, – mruczy. – Ja i teraz powtarzam, że represje były i trzeba, że ludzie to wiedzieli, przyjeżdżali, oglądali. Bo to jest pomnik tego, no… naszego totalitaryzmu.

Teraz w Kuczinie mieszkają głównie letnicy. Wykorzystując fakt likwidacji muzeum, pobudowali dacze na terenie muzealnej strefy ochronnej, niemal pod samym płotem. Wokół Permu wszędzie są jakieś pozostałości łagrów, kto by się tym przejmował. Mieszkańcy sąsiedniego miasta Czusowoj do dziś wspominają, że w Kuczinie kiedyś było ładniej, niż u nich: oficerowie chodzili w mundurach, ich żony w pantofelkach, w łaźni sprzedawano piwo, a na ulicach było czysto…

Kukuszkin prowadzi nas do głównego wejścia, trzaska trzema parami okratowanych drzwi. Przed wjazdem do „zony” wije się srebrzyście rzeka Czusowaja (więźniowie opowiadali, że aż do wyjścia na wolność nawet nie podejrzewali, że obok łagru przepływa jakaś rzeka). Słychać brzęczenie komarów, strażnicy od niechcenia coś do siebie pokrzykują. Za plecami zona, a przede mną widać zielone pagórki. I nagle dociera do mnie: to właśnie nazywa się „wolność”.

 „Piąta kolumna”


Niemal wszyscy obrońcy praw człowieka, od dawna obserwujący perypetie „Piłoramy” i „Permu-36”, są zgodni co do jednego: wywieranie presji na muzeum zaczęło się wraz z dojściem do władzy nowego gubernatora Permskiego Kraju, Wiktora Basagrina. Najpierw była to presja ideologiczna – nowa władza oczyszczała powierzony jej obszar z „nieprawomyślności”. Zdaniem przewodniczącego „Memoriału”, Arsenija Roginskiego, było to zgodne z ogólnopaństwowym trendem do kontrolowania absolutnie wszystkiego.

Kwota przewidziana w budżecie na upamiętnienie ofiar represji politycznych została zmniejszona niemal dwukrotnie. W permskim oddziale „Memoriału” z dziesięciu pracowników pozostało jedynie dwóch. Maleńkie muzeum, urządzone w dawnym więzieniu NKWD, zostało zamknięte. Ironia losu: obecnie ma tam siedzibę Permski Teatr Lalkowy. Przez dwa lata władze teatru tolerowały obecność muzeum i udostępniały mu część budynku. Ale rok temu oświadczyły, że muzeum NKWD nie jest mile widziane w sąsiedztwie teatru dla dzieci. Niewygodnemuzeum zostało więc wyproszone z budynkuJednocześnie trwała intensywna kampania propagandowa skierowana przeciwko „Permowi-36”. Najzacieklej agitowali aktywiści ruchu Siergieja Kurginiana (politolog i działacz polityczny nacjonalistycznej orientacji – „mediawRosji”) „Sut’ Wriemieni” („Istota Czasu”). Przychodzili do muzeum na wszystkie spotkania i „zakrzykiwali” innych uczestników dyskusji, pisali skargi do prokuratury, przywozili pod muzeum grupy staruszek z transparentami „Perm-36 to agent Gosdepu” (Departamentu Stanu – „mediawRosji) oraz urządzali „Anty-Piłoramę” pod sztandarami ze Stalinem i Berią.

Jednak pod koniec zeszłego roku pojawił się jeszcze jeden czynnik: muzeum stało się uczestnikiem federalnego programu „Upamiętnienie ofiar represji politycznych”. W związku z tym na lata 2014-2018 zaplanowano na ten cel wydatki w wysokości 560 mln rubli, w tym 400 mln z budżetu federalnego i 160 z regionalnego. Zdaniem Roginskiego do zamknięcia muzeum przyczyniły się takie okoliczności, jak „oczekiwanie na dotację z nieistniejącej jeszcze instytucji, plus niesamowita presja ze strony zwolenników Kurginiana, a do tego kompletne niezrozumienie, bo «komu niby potrzebna ta ich organizacja społeczna?»”.

Muzeum było atakowane z kilku stron jednocześnie. 7 czerwca w programie telewizji NTV „Zawód – reporter” wyemitowano film pt. „Piąta kolumna”. Widzów zachęcano do oglądania następującymi hasłami: „Jak zmanipulować pamięć całego pokolenia? Gdzie młodzież szkolna może usłyszeć o dzielnych banderowcach? I na czyj koszt działają ci, którym własna ojczyzna nie w smak?”.

W skrócie: film informował widzów, że w muzeum „Perm-36” wiszą portrety Bandery i jego zwolenników, na wycieczce (sfilmowanej ukrytą kamerą) przewodnik usprawiedliwia faszyzm, a na festiwalu „Piłorama” rozbrzmiewają wezwania do obalenia istniejącego ustroju (jako przykład podano videoclip  punkowego zespołu „Barto”: Jestem gotowa, a czy ty jesteś gotów? Podpalać nocą milicyjne „suki”?. W 2010 r. zespół został oskarżony o ekstremizm, ale postępowanie nie zostało wszczęte).

W roli komentatorów w filmie wystąpili: anonimowy funkcjonariusz rosyjskiego MSW, nikomu nieznany historyk, dwaj dawni funkcjonariusze łagrowi i minister kultury Kraju Permskiego na dokładkę.

W muzeum panuje przekonanie, że to właśnie ministerstwo zamówiło nagranie programu przez telewizję NTV. W każdym razie, pozwolenie na wpuszczenie ekipy filmowej na teren muzeum wydała właśnie jego nowa dyrektorka Natalia Siemakowa. Tuż po tym, jak poprzednia dyrektorka Tatiana Kursina zabroniła ochroniarzom wpuszczania dziennikarzy tej stacji.

A potem – co za niespodzianka… 26 czerwca Ministerstwo Kultury FR odwołało realizację programu „Upamiętnienia ofiar represji”. Wszystkie dotychczasowe starania muzealników o pozyskanie federalnej dotacji spaliły na panewce.

Zgodnie z prawem, a nie ideologią


Zwolennicy muzeum różnie oceniają zaistniałą sytuację. Robert Łatypow, szef permskiego „Memoriału” i jeden z założycieli „Permu-36” uważa, że: „Widocznie decyzja o zamknięciu muzeum jako projektu społecznego została już podjęta. Nowa władza niszczy wszystko, co stworzono przed jej panowaniem. Co prawda, nie mają nic przeciwko, żeby ludzie przyjeżdżali do „Permu-36” i rozmawiali o przeszłości. Ale wyłącznie o przeszłości. Wszystkie inne dyskusje trzeba dusić w zarodku”.



Tatiana Kursina, była dyrektor Muzeum "Perm 36". Zdjęcie zrobiono w ciemnoś-
ciach, juz dawno wyłączono w nim prąd. 

Tatiana Kursina podkreśla: „Zawsze uważaliśmy, że wpisujemy się w propaństwowe trendy. Muzeum stanowi część federalnego programu pamięci o ofiarach represji politycznych, prezydent i premier wyrażają się o nas w superlatywach, były gubernator Czirkunow i lokalni ministrowie przyjeżdżali na „Piłoramę”… Aż tu nagle ni z tego, ni z owego oświadczają nam, że prowadzimy działalność antypaństwową”.

 „Nadszedł czas by społeczeństwo jasno zadeklarowało, jaki jest jego stosunek do uczestników ruchów narodowo-wyzwoleńczych, którzy odsiadywali wyroki w łagrze „Perm-36” – mówi Arsenij Roginskij. 
Do niedawna, przez całe lata, przedstawiano ich jako bojowników o wolność. Ale teraz Putin nazwał upadek ZSRR „największą katastrofą geopolityczną stulecia”, w związku z tym każdy, kto się do tej „katastrofy” przyczynił, okazuje się być wrogiem Rosji. W kontekście obecnych stosunków z Ukrainą, to idealny materiał propagandowy”.

- „Wszystkie obwodowe programy kulturalne, do tej pory bezczelnie nie odwołane, uległy „przytemperowaniu” - mówi Iwan Kozłow, rzecznik prasowy permskiego Muzeum Sztuki Współczesnej PERM. Rok temu, ze stanowiska dyrektora tego muzeum został odwołany Marat Gelman, główny ideolog permskiej „rewolucji kulturalnej”. Pisano na niego całe góry donosów, że niby stworzone przez niego muzeum: „niszczy kulturę i pod płaszczykiem działalności muzealnej miesza się do polityki”. – Wszystkie nasze rzeźby i obiekty artystyczne już usunięto z ulic. Niedawno Aleksiej Frołow (szef administracji Kraju Permskiego – "Nowaja Gazeta") oświadczył, że miasto nie potrzebuje tego chłamu i powraca do wartości tradycyjnych”.

Wśród oficjeli, tylko jeden człowiek otwarcie broni muzeum „Perm-36”. To Tatiana Margolina, pełnomocnik ds. praw człowieka Kraju Permskiego. Walczy o muzeum, staje w obronie permskich organizacji pozarządowych zagrożonych wpisem do rejestracji jako „zagraniczni agenci” (nawiasem mówiąc, wszystkie te sprawy znalazły finał w sądach). Margolina, zasłużony rzecznik praw dziecka, obecnie stała się celem ataków ze strony obskurantów i zwolenników Kurginiana. Na ich blogach toczą się dyskusje o tym, jak można by usunąć ją z zajmowanego stanowiska i jak zorganizować nakręcenie przez NTV kolejnego „demaskatorskiego” reportażu – tym razem właśnie o Margolinie.
Pytam ją, czy sytuację, w jakiej znalazło się muzeum, można uznać za część nowego trendu w polityce państwa.

– Polityka opiera się na aktach normatywnych, a nie na trendach – słyszę w odpowiedzi. – Oficjalnej oceny represji dawno już dokonano. Jej podstawą był wyrok Sądu Konstytucyjnego, wydany jeszcze w latach 90-tych. Na poziomie ustawodawstwa, ofiary represji politycznych zostały uznane za osobną i szczególną kategorię. I właśnie tą logiką prawną się kierujemy.

– Więc może zmieniła się obowiązująca ideologia państwowa?

Jaka znowu ideologia? Obowiązuje nas Konstytucja, – mówi Margolina, a ja zaczynam rozumieć, dlaczego w żaden sposób nie potrafią jej usunąć ze stanowiska. – Tam jest wyraźnie napisane, że mamy obowiązek troszczyć się o swoją przeszłość. Owszem, istnieje u nas partia, która podejmuje działania skierowane przeciwko muzeum, i ona może mieć swoich ideologów, swój ideologiczny stosunek do sprawy. Ale nikt nie może podważać tego, na co zezwala Konstytucja.

– Czy los muzeum będzie papierkiem lakmusowym, wskazującym, jaki kierunek przybrała polityka realizowana w Kraju Permskim?

– Niewątpliwie. Możliwość ingerowania w sferę historii i kultury to znak, że odradza się cenzura.

Wspominam o tym, że w jednym z artykułów o „Permie-36”, drukowanych w solidnych moskiewskich czasopismach, spotkałam się z określeniem „tak zwane ofiary represji politycznych”, na co Margolina natychmiast dodaje:

– Ofiary represji również dostrzegają zmianę w stosunku państwa do tej kwestii. Nie tylko do problemu upamiętniania, ale i do nich osobiście. Kiedy spotkałam się z nimi 30 października, niektórzy mówili mi: „Tak, ja również ucierpiałem, ale nie mam statusu osoby represjonowanej. Nie dają mi go, bo po co? To przecież mogłoby stać się potencjalnie groźne”. W głębi ducha ludzie boją się, jak za minionej epoki.

Na wojnie


- No cóż, fotografii Bandery ja też w muzeum nie widziałem. Może NTV sfilmowało ją gdzie indziej. W napisach podali, że jestem historykiem i nazywam się Paweł Kuprianow. A ja się przecież nazywam Gurianow i wykładam w permskiej Akademii Farmaceutycznej. No, trochę przesadzili, ale ogólnie to mają rację w tym filmie…

Biuro permskiego oddziału organizacji Siergieja Kurginiana „Sut’ Wriemieni” to mały pokoik w skromnym biurowcu na peryferiach Permu. Na buro-brunatnej ścianie wisi rząd portretów: Dzierżyński, Lenin, Mołotow, Mao, Fidel i dwa ze Stalinem (en face i z profilu). Dziś są dni otwarte, ale na spotkanie oprócz nas przyszedł jedynie Paweł – aktywista „Suti Wriemini” i jeden z bohaterów filmu telewizji NTV, oraz jakiś starszy pan.

Z organizacją „Sut’ Wreimieni” stacja NTV sama się skontaktowała. Paweł mówi z dumą, że to właśnie on kręcił zdjęcia ukrytą kamerą, a część komentatorów to równocześnie członkowie jego organizacji. Paweł nie wie, kto zamówił film, ale jest przekonany, że „NTV to zbyt poważna stacja telewizyjna, żeby ktoś ot tak mógł sobie zamówić ich przyjazd do Permu. Decyzję o nakręceniu reportażu musiał podjąć ktoś z politycznego świecznika”.


Paweł Gurianow z permskiego oddziału 
organizacji "Sut' Wremieni"
„Sut’ Wriemieni” ma cały szereg zastrzeżeń odnośnie do muzeum. Najważniejsze z nich: na wczesnych edycjach „Piłoramy” zupełnie poważnie dyskutowano, czy Rosji grozi rozpad; w 2011 r. panele dyskusyjne i pokazy filmowe dotyczyły arabskich rewolucji i „szykowały grunt pod wojnę informacyjną, propagowały nastroje i działania buntownicze oraz retorykę „majdanową”; na wycieczkach w muzeum „propaguje się światopogląd liberalny i wybiela faszystów”, świadomie działając tym samym na szkodę Rosji.

Ale najbardziej Pawła oburzyło to, że Wiktor Szmyrow publicznie oświadczył, iż „konsekwentnie i świadomie” zajmuje się działalnością antyradziecką (wypowiedź ta pojawia się w filmie NTV – „Nowaja Gazieta”). Zwolennicy Kurginiana odbierają takie słowa identycznie, jak odbierali je śledczy w 1937 roku.

- To skandal, że od 20 lat oczernia się oficerów, z takim poświęceniem i zaangażowaniem pracujących wśród więźniów - mówi Paweł. – A dziś wmawia się im, że są krwawymi katami…

Aktywiści „Suti Wriemieni” przeprowadzili kilkanaście wywiadów ze strażnikami, niegdyś zatrudnionymi w łagrze. Weterani służby więziennej zapewniają, że warunki w obozie były komfortowe, a wyżywienie i opieka medyczna stały na najwyższym poziomie. Ich zdaniem do łagrów wsadzano głównie SS-manów i zbrodniarzy wojennych, oni sami opowiadali nawet strażnikom o krwawej pianie, jaka wydobywa się spod ziemi, jeśli zakopać w niej ludzi żywcem. Prycz w łagrze rzekomo nie było (i nie ma sensu przekonywać ich, że prycze stojące w muzeum to historyczna rekonstrukcja, pokazująca jak wyglądał obóz w latach 40-tych i 50-tych XX w.). Tortury to oczywiście kolejny wymysł. A porozwieszane w muzeum „durne” obrazki przedstawiające upiorną rzeczywistość GUŁAG-u (tj. rysunki Jewfrosiny Kiernowskiej, która 10 lat spędziła w łagrze w Norylsku – „Nowaja Gazieta”) też nikogo z nich nie przekonują.

Pytamy Pawła, dlaczego wojna o muzeum zaogniła się właśnie teraz. Jego odpowiedź jest zaskakująco rzeczowa i bezpośrednia:

– Kiedy trwa wojna, nie można mieć za plecami „piątej kolumny”. Mówimy głośno o tym, że obecnie trwa wojna z faszystami, jak za czasów naszych dziadków. A „Perm-36” propaguje wersję, że to właśnie ci nasi dziadkowie byli katami, a faszyści mieli jakieś tam swoje racje. Nie da się wygrać wojny, jeśli społeczeństwo nadal będzie zatruwane takimi ideami. Wraz z rozwojem działań wojennych będzie się zaostrzać walka z „piątą kolumną”. A logika procesu politycznego nie przewiduje cofania się w przeszłość.

Oponujemy, tłumacząc, że przecież żadna „piąta kolumna” nie istnieje. Paweł tylko macha ręką, a starszy pan po raz pierwszy tego wieczoru zabiera głos: „Kupiłem dziś dwie gazety. I w każdej piszą opiątej kolumnie”.

Socjalistyczna sprawiedliwość


Gdzieś na początku lat 90-tych pułkownik służb wewnętrznych i szef obozowego szpitala, Władysław Maksymowicz Kowalow, jechał pociągiem. Obok niego siedziała jakaś kobieta. Jak się później okazało, była to matka jednego z więźniów. „Oj, - powiedziała. – Przecież tam u was pracują same dranie”.

- Czemu wszystkim wmawiano, że w więzieniach siedzą pod kluczem same uduchowione niewiniątka, a ich nadzorcami są jakieś potwory? – Kowalow denerwuje się nawet teraz, po upływie 20 lat. – Mam troje dzieci, sześcioro wnuków. I żeby oni musieli się wstydzić za dziadka, bo tam pracował?! Nie mogę na to pozwolić.

W kampanii przeciwko „Permowi-36” jest jeszcze jeden, pozornie zaskakujący aspekt - dawni pracownicy łagrów. Teraz się zjednoczyli i piszą petycje przeciwko muzeum, udzielają wywiadów organizacji „Sut’ Wriemieni”, a dwaj z nich – Anatolij Terentiew i Aleksandr Sorokin – wystąpili w rolach przewodników w reportażu telewizji NTV.

- Oni sami się z nami skontaktowali, – mówi emerytowany pułkownik Aleksandr Iljicz Sorokin, którego z samego rana odwiedzamy w domu. W pokoju gra telewizor, na ekranie widać prezydenta Poroszenkę. Sorokin z wesołą miną wskazuje na niego palcem. – A wiecie, jak on ma naprawdę na nazwisko? Waltzman! Zaraz wam podam nazwę strony internetowej, gdzie codziennie demaskowane są nazwiska ich wszystkich…

Oprócz ekipy z NTV Sorokin dwukrotnie spotykał się z prezenterem stacji TVC, Aleksandrem Puszkowem. – „Niedługo pokażą jego program o „Permie-36”. Przekazaliśmy mu całą grubą teczkę materiałów. A Puszkow powiedział: „W politykę się nie będę wdawać, ale jeśli chodzi o pieniądze, to muzeum ich nie dostanie”.

Naczelnik wydziału operacyjnego (w łagrowej gwarze: „kum”) Sorokin przepracował w UFCIN-ie „niemal 40 lat, bez dwóch miesięcy”. – „Ja też byłem jak zesłaniec, tyle że dobrowolny. Płacili nam przecież grosze, a my pracowaliśmy ze szczerym oddaniem”. Ze swojej służby jest dumny: „Pracowaliśmy w czasach, kiedy naprawdę panowała praworządność. Służba w imię socjalistycznej sprawiedliwości była naszą gwiazdą przewodnią. I słowo daję – te czasy jeszcze wrócą”.



Aleksander Sorokin przepracował w Służbie Więziennej blisko 40 lat. "W tamtych
czasach - uważa - panowała prawdziwa praworządność"

W represje Sorokin nie wierzy.

– Wbijcie sobie do głowy, – mówi – że my, weterani, chcemy od muzeum tylko jednego: prawdy. Jestem przekonany, że przez całą epokę poczynając od 1917 r. nie było bardziej humanitarnego i ludzkiego okresu niż ten, w którym przyszło mi pracować. Dopiero potem zaczęła się ta cała rehabilitacja, powypuszczali na wolność tych wszystkich Pristawkinów (pisarz, autor powieści o czasach represji – „mediawRosji”)  i Czonkinów (bohater powieści Wladimira Wojnowicza- „mediawRosji”). Po prostu wrogów Rosji.

 – Ale przecież wtedy Rosja jeszcze nie istniała – oponuję.

– A jednak walka przeciwko Rosji toczyła się już wtedy.

Ładna i wesoła czarnowłosa żona Sorokina (mąż mówi o niej: „To Żydóweczka! No, żartuję przecież! Ona jest Chochłuszka z Ukrainy”) krząta się i bezskutecznie próbuje namówić nas, żebyśmy zostali na obiad.

– Sasza, no weź ich zmuś! – zrozpaczona naszą odmową aż klaszcze w dłonie.

A niby jak? Nie są moimi podwładnymi… - w odpowiedzi obozowy „kum” jedynie wzrusza ramionami.

W przeciwieństwie do Sorokina, doktor Kowaliow wierzy w represje: „A co, istniało kiedyś państwo bez represji?” – pyta. Za jego plecami, nad stołem, wiszą dwa portrety: Stalina i ojca Kowalowa. – „No powiedzcie, a dziś to nie ma represji? Chabarow siedzi, Kwaczkow siedzi… Złe było to, że w latach 90-tych wszystkim wmawiano, że wszelkie represje są złe. I zaczęło się dyskredytowanie całego [poprzedniego] systemu. Dochodziło do tego, że poza godzinami pracy funkcjonariusz bał się wyjść na ulicę w mundurze!”.

Wydaje się, że w ciągu ostatnich 20 lat emerytowani funkcjonariusze żyli z poczuciem, że depcze się ich godność, że są bezbronni wobec zainicjowanego przez pieriestrojkę procesu demaskowania grzechów poprzedniego systemu. Pieriestrojka miażdżyła stary świat jak walec i nikt nie był w stanie uchronić się przed konsekwencjami tego procesu. „Kombatanci” służby więziennej musieli na długo przycichnąć, ale cierpliwie czekali na moment, kiedy będą mogli wziąć odwet za swoje upokorzenie. Dyrekcję ANO „Perm-36” uważają za swojego osobistego wroga, a walkę z muzeum za wojnę. – „A na wojnie nie ma zmiłuj się” – mówi Kowaliow.

Pod koniec maja z weteranami UFSIN-u (Zarząd Służby Więziennej) spotkał się gubernator Basargin. Kowaliow twierdzi, że gubernator uważnie ich wysłuchał i powiedział, że rozumie ich ból, i że od teraz muzeum będzie placówką państwową. I że jest gotów pójść im na rękę. Weterani wyszli ze spotkania usatysfakcjonowani.

– Oni po prostu zrozumieli, że czasy się zmieniają. Na ich korzyść” – ponuro komentuje ich postawę Kursin.

Toast za Putina


- Po prostu muzeum wybrało złą strategię. Gdyby nie nazwali się „Perm-36”, tylko jakoś bardziej abstrakcyjnie, gdyby nie zapraszali ludzi odpowiedzialnych za rozpad ZSRR, gdyby w miejscu żałoby nie pozwalali sobie na śpiewanie piosenek i tańce na grobach… Bo cała ta „Piłorama”, tańce, wygibasy i zabawa – to jest to, co najbardziej oburza starszych ludzi.

– Przecież to jest najprawdziwsza  rozpusta!


Obozowe muzeum "Perm 36" wymaga remontu, wszystko tu sypie się i wali. 

Z byłymi pracownikami permskiego UFSIN-u (Zarządu Służby Więziennej) spotykamy się w siedzibie związku weteranów. O ile Sorokin, Kowalow i inni autorzy listów do Ministerstwa Kultury stanowią bojowe skrzydło organizacji, o tyle pozostali weterani nie krytykują publicznie muzeum i „Piłoramy”. 

Jednak zgadzają się z opinią, że na takie imprezy przyjeżdżają „ludzie o poglądach antyrosyjskich” żeby prowadzić „dywersyjną działalność antypaństwową”.

Tu wszyscy świetnie wiedzą, jak doszło do skandalu z muzeum w roli głównej: „Pewni konkretni ludzie bywali na takich imprezach jak „Piłorama” dyskretnie ją obserwując. To właśnie oni dostarczyli potrzebnych informacji ludziom w rodzaju Władysławowa Kowalowa. A ci z kolei nagłośnili sprawę”.

Długo dyskutujemy o losach Rosji, o ukraińskich banderowcach, o „leśnych braciach” osadzonych w „Permie-36”, o „socjalistycznej sprawiedliwości” i o tym, że „taki na przykład Gieorgij Żżonow (radziecki aktor „Nowaja Gazieta”) odsiedział 25 lat, a w życiu złego słowa nie powiedział o systemie” (w rzeczywistości Żżonow opublikował kilka wyjątkowo antyłagrowych opowiadań autobiograficznych – „Nowaja Gazieta”).

- Po ukazaniu się książek Sołżenicyna zaczęto nas pogardliwie nazywać „wiertuchajami” i „tiuriemszczikami” [klawiszami]… To wpływa na samopoczucie ludzi, na ich psychikę, a jest nas przecież 300 tysięcy, - skarży się przewodniczący regionalnego oddziału organizacji weteranów FSIN Witalij Złobin.

Weterani są zgodni co do tego, że każdy człowiek ma potrzebę w coś wierzyć. Wcześniej wierzono w represje i złego Stalina, ale te czasy już minęły.

– A pani, na przykład, wywiesza co rano flagę rosyjską, jak tylko wstanie pani z łóżka? – pyta niespodziewanie Złobin. – Nie? A Amerykańce wywieszają! Bo ludzie potrzebują czegoś, wokół czego mogą się jednoczyć: flagi, idei albo człowieka…

Wszyscy milczą w zadumie.

- Za to za Putina już wznoszą toasty, - odzywa się niespodziewanie były łagrowy naczelnik ds. dyscypliny i obecny przewodniczący rady weteranów, Wiktor Szewczenko. – Wczoraj pokazywali w telewizji, jak na zakończenie roku w akademii wojskowej przyjechał minister obrony Szojgu. W mundurze generalskim, wszystko jak trzeba… Pierwszy toast wzniósł za Władimira Władimirowicza Putina. I wszyscy wypili! Bo człowiek nie może istnieć bez idei…

Weterani z szacunkiem potakują.

Architektura drewniana


Nie udało mi się porozmawiać z permskim ministrem kultury Igorem Gładniewem. Za to szef administracji gubernatora Kraju Permskiego Aleksiej Frołow zapewnił mnie, że „Perm-36” nie zostanie zamknięty: „Były tam pewne problemy, ale teraz sprawa zadłużenia została rozwiązana, zawarto nowe umowy na dostawę węgla, załatwiono kwestię ochrony i już rozpoczęło się przyjmowanie zgłoszeń na wycieczki na lipiec. O ile wcześniej ANO zmuszona była szukać grantów i sponsorów, to teraz w budżecie lokalnym zapisano oddzielną pozycję dotyczącą kosztów utrzymania muzeum. Między nami i ANO istnieje więcej płaszczyzn porozumienia, niż punktów spornych.

Zdaniem Frołowa, po przejściu pod opiekę państwa muzeum niewątpliwie się zmieni, chociaż „nie ma mowy o cenzurze”. Za ekspozycję będzie odpowiedzialna specjalna rada naukowa złożona z ekspertów, która niewątpliwie „dokona pewnego przewartościowania priorytetów”.

– „W muzeum jest na przykład wystawa poświęcona Siergiejowi Kowaliowowi (jeden z czołowych rosyjskich działaczy na rzecz praw człowieka, w czasach radzieckich więzień polityczny – „mediawRosji”). W „Radiu Swoboda” kilka tygodni temu wyemitowano wywiad, w nim Kowaliow mówi, że „leśni bracia” i banderowcy byli porządnymi ludźmi, walczyli w imię interesów swojej ojczyzny. Oczywiście, że budzi to moje zaniepokojenie. Powiedziałem o tym kolegom z ANO „Perm-36”. Zareagowali na moje słowa ze zrozumieniem, chociaż nie podzielają moich poglądów”.
Oprócz rady ekspertów, UFSIN zaproponował Kursinej stworzenie przy Muzeum Represji rady złożonej z weteranów, którzy obserwowaliby działalność placówki. Złobin, jeden z członków UFSIN-u, „ma już na oku” odpowiednich kandydatów do takiej rady

Emerytowani funkcjonariusze łagru są gotowi samodzielnie stworzyć w „Permie-36” zupełnie nowe muzeum. Również organizacja „Sut’ Wriemieni” deklaruje chęć pomocy w realizacji tego planu. Istnieje przecież muzeum zorganizowane przez UFSIN w zonie 35 – „i to porządne muzeum, wycieczki szkolne tam przywożą autobusami”. Tyle, że poświęcone jest nie więźniom, a funkcjonariuszom.

Złobin uważa jednak, że muzeum powinno być dostępne dla zwiedzających, a przecież „Perm-36” leży 120 kilometrów za miastem. Dlatego większy sens miałoby przeniesienie kilku baraków do muzeum etnograficznego pod gołym niebem „Chochłowka”. Wtedy cała architektura drewniana byłaby zebrana w jednym miejscu: i młyn, i warzelnia soli, i stodoła, i barak obozowy.

– A w samym Permie w ogóle niczego takiego nie powinno być, - ucina dyskusję weteran Wiktor Szewczenko. – Tu naprzeciwko nas jest pomnik funkcjonariuszy UFSIN-u. To nie jakiś tam „Perm-36”. To Pomnik Funkcjonariuszy. Musicie sobie tam zrobić z nami pamiątkowe zdjęcie.

Stanie na głowie


Z byłym więźniem „Permu-36”, a obecnie profesorem uniwersytetu w Strassburgu, filologiem Michaiłem Mejłachem spotykamy się w hotelu „Ural”.

W 1983 r. podczas rewizji u czterdziestoletniego specjalisty w zakresie literatur romańskich i literatury rosyjskiej znaleziono emigracyjne wydania Achmatowej, Mandelsztama i Nabokova. Dostał 7 lat z zaostrzonym rygorem. Odsiedział 3 lata wPermie-36” i wyszedł na wolność dzięki pieriestrojce. W rozmowach ze wszystkimi byłymi funkcjonariuszami zony podajemy przykład profesora filologii jako człowieka, co do którego nie ma wątpliwości, że siedział dosłownie za nic. Strażnicy jedynie machają ręką: „Za książki nikogo u nas nie wsadzali za kraty”. W rozmowie z Mejłachem cytujemy opowieści o „surowym przestrzeganiu socjalistycznego prawodawstwa”. On też w odpowiedzi jedynie macha ręką:



Michaił Mejłach odsiedział w "Permie 36" 5 lat za to, iż znaleziono u niego w
domu emigracyjne wydania książek Achmatowej i Nabokowa. 


– W „Permie-36” przestrzegano nie prawa, a nakazów z KGB. Zasada była prosta: kto nie współpracował z KGB, tego „przyciskali”, zawsze stosując przy tym jeden i ten sam prymitywny chwyt. Najpierw pozbawiano więźnia możliwości kupowania w obozowym sklepiku (więźniowie mieli prawo dokupować jedzenie za zarobione przez siebie pieniądze –„Nowaja Gazieta”). Potem pozbawiali prawa do korespondencji. Następnie wysyłali do aresztu, a panowało tam zimno i obowiązywały zmniejszone racje żywnościowe. W razie potrzeby dochodził karcer i pobyt w murowanym więzieniu… Jeden Ormianin, młody chłopak, nie wytrzymał i powiesił się w karcerze. Inny, leciwy już i schorowany człowiek, zmarł w karcerze, bo nie udzielano mu niezbędnej pomocy medycznej. Był jeszcze Lonia Łubman, cierpiał na straszliwe bóle głowy. Ja sam też mało nie umarłem – miałem zapalenie wyrostka, ale nie wzięli mnie do szpitala. Po co, skoro jeszcze nie zdychałem? Przez tydzień byłem na granicy życia i śmierci.

Siedzimy w hotelowym holu, hotelowi goście kręcą się i mijają nas obojętnie, a Mejłach ze spokojem opowiada, jak woził do kotłowni zmarznięty węgiel, jak rozbijał go na mniejsze kawałki, a potem wywoził taczką dymiący jeszcze żużel. A mimo to zimą temperatura w barakach i tak nie przekraczała +6 stopni. Cała gorąca woda szła rurami do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie siedzieli strażnicy.

W celi Mejłach uprawiał jogę:

- Stawałem na głowie, więc początkowo strażnicy patrzyli na mnie po prostu, jak na idiotę. Ale potem postanowili mi zakazać ćwiczeń. A ponieważ kodeksy nie przewidują kary za stanie na głowie, to postanowili ukarać mnie za to, że nie staję na baczność gdy pojawia się „naczalstwo”. Wyjaśniłem, że prawo nie przewiduje, z jakiej pozycji powinienem podnosić się do pionu. Ten argument ich nie przekonał i nadal byłem karany.

Banderowców i faszystów, o których mówią wszyscy przeciwnicy muzeum, Mejłach rzeczywiście spotkał. W łagrze nazywano ich „stariki” [staruszkowie]. W czasie wojny byli młodymi chłopakami i żyli na terenach okupowanych. Niektórzy służyli Niemcom, pilnowali magazynów, pichcili kaszę. Pierwsze wyroki, po 15-25 lat, wlepiono im tuż po wojnie. A potem, kiedy już w Niemczech zaczęto wypuszczać na wolność przestępców nazistowskich, radzieckich skazańców ponownie wzywano na rozprawy przed sądem. Wiktor Szmyrow dostrzegł pewną prawidłowość: daty aresztowań zbiegają się ze świętami radzieckimi – ot, taki prezent dla ludu pracującego. Zdaniem Mejłacha wszyscy oni byli ludźmi zupełnie złamanymi, prawie wszyscy zajmowali się donosicielstwem. Prawdziwych „leśnych braci” pamięta trzech. Natomiast ogromna większość z nich dostała wyroki z art. 70 i 190 (propaganda i agitacja antyradziecka).

– Większość „najgroźniejszych” dysydentów została już wtedy deportowana z kraju, - opowiada Mejłach. – Więc nowych „przestępców politycznych” wsadzano za kraty za kompletne bzdury. Jeden chłopak zadzwonił do ambasady amerykańskiej i poprosił, by pomogli mu wyjechać ze Związku Radzieckiego. Na spotkanie umówił się z nim człowiek udający Amerykanina, wypytał o wszystko, a potem zabrał chłopaka wprost na Łubiankę. Inny więzień odbywał wcześniej służbę w armii, na terenie NRD. Jakiś kolega z jego jednostki postanowił zwiać na Zachód. Dotarł do Berlina, kupił puszkę piwa i siadł pod jakimś murem. I na tym się jego ucieczka skończyła. Zgarnęli go. Tyle, że postanowiono zrobić z tego incydentu „działanie w zmowie” i aresztowano wszystkich, którzy w jakikolwiek sposób pomogli dezerterowi w ucieczce. Ten chłopak, z którym siedziałem, dał uciekinierowi swój zegarek – i tylko za to poszedł siedzieć na 3 lata.

Do Permu Mejłach przyjechał na festiwal twórczości Diagilewa. Spotykamy go w hotelowym barze, tu zatrzymali się festiwalowi goście, naokoło słychać wielojęzyczny gwar młodzieży z różnych krajów. Pod wpływem tej atmosfery opowieści o „piątej kolumnie”, tak wiele słyszeliśmy o niej wcześniej od naszych rozmówców, zaczynają sprawiać wrażenie jeszcze bardziej absurdalnych.

- Tegoroczny festiwal jest jakiś taki… - Mejłach popada w zadumę. – Nazwałbym go makabrycznym. Mrok, beznadzieja, groteska

– Może to duch naszych czasów? – pytam żartobliwie.

– Tak, to duch naszych czasów, - z pełną powagą odpowiada Mejłach.

Tłumaczenie: K.K.  





Artykuł ukazał się na łamach moskiewskiej „Nowej Gaziety”:








Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com




Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego.