Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rosyjski patriotyzm. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rosyjski patriotyzm. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 4 kwietnia 2016

Czy do kubka na herbatę można nalać wody?


Obecni są w podmiejskich pociągach i autobusach, na bazarach i peronach. Drobni handlarze w Rosji sprzedają wszystko, prasę, słodycze, ubrania, kosmetyki, kwiaty. zabawki. Rzeczy potrzebne i nie. Także tę dziedzinę handlu warto obserwować nie tylko jako fragment rzeczywistości gospodarczej. Petersburska dziennikarka Anastazja Mironowa uważa, iż studiując zachowania sprzedających i kupujących można dowiedzieć się wiele o kondycji rosyjskiego społeczeństwa.  Dziś w modzie jest marketing patriotyczny, nawet chiński zeszyt łatwiej sprzedać jeśli do jego reklamy wpleść wątek narodowy. I nawet towary wyprodukowane na Syberii sprzedają się lepiej, gdy uda się wmówić nabywcy, iż pochodzą z Krymu.



 Autor: Anastazja Mironowa



Jak działa marketing patriotyczny


Żeby dowiedzieć się o ludziach wszystkiego (no, albo prawie wszystkiego), wystarczy przyjrzeć się, w jaki sposób i u kogo robią zakupy.





Rosyjskie pociągi  podmiejskie i autobusy przypominają często sklep na kółkach. Pomysłowość handlarzy w zachwalaniu towaru bywa niekiedy zdumiewająca. 



Łgać trzeba umiejętnie

Często jeżdżę pociągiem podmiejskim, lubię też odwiedzać bazary i pchle targi. Na przykładzie tych dość pospolitych miejsc opowiem państwu o prawdziwej Rosji. Handel w podmiejskich osobówkach jest przecież wcieleniem najprawdziwszego marketingu, nie skażonego teoretycznymi wywodami speców od teorii rynkowych, nie wypaczonego bujnymi fantazjami dizajnerów. Sprzedawcy z pociągów to twardzi, bezkompromisowi i trzeźwo myślący znawcy rosyjskiej duszy. Handel obnośny ma swoje sekrety i oryginalne recepty na sukces. Chociaż w zasadzie wszystkie te cudowne sposoby można sprowadzić do wspólnego mianownika: „łżyj, łżyj i jeszcze raz łżyj!”. Tyle tylko, że łgać trzeba umiejętnie i na temat.

Rosjanie kupując w pociągu byle drobiazg lubią mieć poczucie, że uczestniczą w wymianie towarowo-pieniężnej, a ich partnerem w tej operacji jest nie jakiś tam geszefciarz w wytartych spodniach, lecz przedstawiciel normalnego, porządnego sklepu. Dlatego każdy obnośny handlarz zaczyna swój występ od słów: „W naszym sklepie…”, „Nasz sklep…”, „Oferujemy państwu…”. Klientowi przyjemnie jest myśleć, że sturublowy banknot staje się łącznikiem między nim i jakąś potężną firmą, jakimś gigantem na euroazjatycką skalę.

Patriotyzm na sprzedaż

Dla klienta istotne jest również, żeby firma sprzedawała „nasze” wyroby. Dlatego można śmiało powiedzieć, że połowa prywaciarzy z podmiejskich „elektryczek” sprzedaje patriotyzm w takiej czy innej postaci: „Prezentujemy państwu wynalazek naszych fizyków z Petersburga”; „Oto najnowsze osiągnięcie naszych moskiewskich chemików”. Użycie słowa „nasi” jest tu obowiązkowe, dzięki niemu już na starcie można znokautować wszelkiej maści handlarzy-przybłędów. Tak naprawdę petersburscy fizycy nie są dla handlarzy-patriotów nikim bliskim, ale czemu by nie skorzystać z okazji i się pod nich nie podczepić? A wspominając o moskiewskich chemikach można nawet dodać, że sam Bóg nam ich zesłał, więc ich „naszość” nie powinna budzić żadnych wątpliwości. Nawiasem mówiąc, w rzeczywistości nie wszyscy uważają moskwiczy za „naszych”, a już na pewno nie wszyscy identyfikują się z moskiewskimi chemikami.

Patriotyzm to skuteczny lep na klienta, zawsze działający niezawodnie, nawet jeśli na opakowaniu towaru widnieje angielskojęzyczny napis „Made in China”. Czasem się zdarzy, że jakaś wyjątkowo ciekawska gospodyni domowa zdąży zapytać o ten napis nieuważnego sprzedawcę. W przypadku takiej dociekliwej paniusi niezbędne jest wówczas zastosowanie bardziej zaawansowanych chwytów patriotycznych. Na własne uszy kiedyś słyszałam, jak pewien komiwojażer pouczał jedną z pasażerek: „Szanowna, u nas, dzięki Bogu, ludzie mają jeszcze dość pieniędzy i rozumu, żeby nie zezwalać zagraniczniakom na produkowanie w Rosji wszelkiego szkodliwego chłamu”. Paniusia uśmiechnęła się z zadowoleniem: faktycznie, nie jesteśmy jakimiś tam niewolnikami z trzeciego świata. Stać nas na to, żeby nie zatruwać ojczystego nieba i ojczystej atmosfery. My zajmujemy się wynalazkami i projektowaniem, a od brudnej roboty to są przecież "Chińczyki".

Nietuzinkowe rozwiązania

Trzeba przyznać, że „nasi” mityczni chemicy i fizycy opracowują wyłącznie nietuzinkowe rozwiązania. Co dzień coś wymyślają: a to oryginalny środek do dezynfekcji piwniczki na wino, a to wędkę o unikalnej konstrukcji albo legginsy uszyte jakąś niespotykaną metodą. Nawet plan petersburskiego metra u obnośnych sprzedawców można dostać wyłącznie w wersji „unikalnej” (mimo, że nic się tam od lat nie zmieniło, może z wyjątkiem holu na stacji Sportiwnaja). No cóż, rosyjski konsument nie cierpi rutyny.
Wiara we własną potęgę i wyjątkowość „naszych fizyków” to nie jedyny towar, jaki można wcisnąć Rosjanom. Bo można im jeszcze sprzedać marzenia. Oczywiście marzenia się zmieniają, są różne w różnych epokach. Pamiętam, że pod koniec lat 90-tych w pociągu podmiejskim na trasie Petersburg – Pawłowsk dziwaczne prostokątne poliestrowe torby sprzedawano turystom jako „profesorskie dyplomatki”. Wtedy ludzie, którzy przyjeżdżali do nas z Chabarowska, żeby podziwiać zabytki kupując je, choć przez moment mogli poczuć się jak petersburski profesor z teczką pod pachą. A dziś, jeśli sądzić na podstawie intensywnego handlu w elektryczkach, ludzie identyfikują się z zupełnie innymi bohaterami. Na przykład już od jakichś dwóch lat popularne są latarki „policyjne”, okulary „policyjne”, a nawet gwizdki „policyjne”. Pewnie sprzedawcy z pociągu relacji Ługa – Petersburg za pomocą takiego chłamu rozbudzają u pasażerów głęboko ukryte fantazje o hollywoodzkich superbohaterach. Inaczej tego fenomenu nie potrafię wytłumaczyć. Bo chyba Rosjanie nie myślą serio, że ci spośród policjantów, którzy nie zdołali jeszcze przesiąść się do samochodów klasy Infinity, poruszają się po mieście w ciemnych okularach, oświetlając sobie drogę latarkami i dmąc w policyjny gwizdek? A wszystko wyłącznie po to, żeby przypadkiem nie zderzyć się z takim samym nieszczęśnikiem w identycznych ciemnych okularach.

Obowiązkowa instrukcja obsługi

Kolejnym istotnym dla udanego handlu czynnikiem jest akcentowanie wartości patriarchalnych. Wyobraźmy sobie piękną, ale słabą i delikatną kobietę. Kiedy taka dama nie może oprzeć się na silnym męskim ramieniu, staje się kompletnie bezradna. Dlatego też na osełki do noży, lampy biurkowe z mnóstwem ustawień, składane parasolki i temu podobne akcesoria o wiele łatwiej znaleźć kupca, jeśli dodać, że „poradzi sobie z nimi każda kobieta”.
Jeśli nie jeżdżą państwo pociągami podmiejskimi, to zapewne mają państwo wyidealizowane wyobrażenia o świecie. Nie macie pojęcia, że w takiej osobówce wędrowni handlarze potrafią niezwykle dokładnie objaśnić, jak należy używać gumek do włosów, jak ustawić lampę biurkową albo w jaki sposób założyć plastikową okładkę na paszport. Od nich dowiemy się, że paszport w takiej okładce można bez obaw położyć na stole czy krześle, można też wsunąć go do kieszeni. Usłyszymy także, że składana parasolka bez trudu zmieści się w torebce, że książki można użyć w charakterze podstawki, a z plastikowego kubeczka  możemy pić nie tylko herbatę, ale i wodę. Handlarze krążący pomiędzy wagonami powtarzają te wszystkie blubry nie dlatego, że nie mają lepszego zajęcia. Robią to, bo dobrze wiedzą, że zawsze znajdzie się ktoś, kto spyta, czy można w kubeczek do herbaty nalać wody? Albo czy okładki na paszport można użyć jako futerału na bilety do kina?

Dostępne tylko w sklepach internetowych

Owszem, ludzie mają swój rozum. Ale nie są aż tak mądrzy, jak mogłoby się nam wydawać. Nie mają też wielkiego pojęcia o nowinkach technicznych. Wiele sprzedawanych w pociągach towarów handlarze reklamują jako dostępne - póki co - jedynie w sklepach internetowych. Ostatnio z tego rodzaju wynalazków popularne są papierowe skaczące motyle. „Takie motyle można zamówić jedynie w Internecie, kosztują 500 rubli plus koszt wysyłki”.  Wcześniej w modzie były plastikowe spinki do włosów, oczywiście również dostępne wyłącznie w sklepach internetowych. Dla stałych użytkowników naszych podmiejskich pociągów Internet jest przestrzenią tajemniczą, mityczną i fantastyczną, to kraina marzeń, gdzie można znaleźć dosłownie wszystko. Trzeba tylko mieć odpowiednią kasę. Dlatego każdego, kto podaje się za wysłannika Internetu, potencjalni klienci witają z ożywieniem i zaciekawieniem. Ale myli się ten, kto sądzi, iż każdego ze smartfonem w ręku uważa się automatycznie za speca od Internetu. Zajrzyjcie takiemu przez ramię, a sami poznacie prawdę. Na sześciocalowych ekranach smartfonów u 90% pasażerów elektryczek i metra zobaczycie co najwyżej prościutkie gry polegające na rozbijaniu baniek mydlanych albo popularnego „Pająka”.




Władze od czasu do czasu ruszają na wojnę z handlem obnośnym. Jak na razie bez wielkiego skutku. 

To właśnie te rzesze układające pasjansa na kupionych na raty smartfonach są najważniejszą klientelą obnośnych handlarzy. To właśnie do niej adresowany jest ów reklamowy bełkot. Chcesz im sprzedać zeszyty w linię?  Mów, że to nasze, petersburskie zeszyty z unikalnymi (pewnie pochylonymi w lewo) linijkami. Wyprodukowano je jednak w Chinach. I bardzo dobrze! Nasi nie będą przecież truć się podczas pracy na fabrycznej taśmie. Niech zajmują się tym Chinole.


Można zeszyt położyć na szafce


W tekście reklamowym koniecznie wyjaśnij, jak należy pisać w oferowanym przez ciebie zeszycie, czym pisać i kiedy pisać. Podkreśl, można w nim pisać nie tylko długopisem, ale i ołówkiem! A nawet markerem! I że można go bez trudu otwierać i zamykać, że z łatwością można go położyć na skraju stołu albo na środku blatu. A jeśli ktoś chce, to oczywiście może też położyć zeszyt na szafce. Nie zapomnij podkreślić, że w takich właśnie zeszytach swoje protokoły zapisują i policjanci, i śledczy. Albo jeszcze lepiej: że używają ich policyjni śledczy. No i oczywiście, że zamawiają je specjalnie przez Internet. A do sklepu internetowego zeszyty dostarcza kto? Oczywiście wasza interkontynentalna firma, która jedynie dziś, tylko ten jeden jedyny raz, uruchomiła swoje przedstawicielstwo w miasteczku Krasne Łapcie: „Ludzie, korzystajcie  z okazji, bo już jutro nas tu nie będzie! Jutro wracamy do naszej kwatery głównej w Zurychu”.  Koniecznie też rozpocznij swoje wystąpienie od życzeń: miłego dnia,  wesołego weekendu albo spokojnego tygodnia w pracy. Warto podkreślić przy okazji, że sprzedaż zeszytów zleciła ci jakaś nieszczęsna staruszka. Dobrze jest też dodać coś o babci z Krymu. Dlaczego akurat z Krymu? Ano, dlatego, że oprócz rodzimych uczonych właśnie staruszki i krymskie historie budzą wśród naszej klienteli żywe zainteresowanie. Staruszkom się współczuje, obrazki z głodującymi babcinkami towarzyszą Rosjanom od lat 90-tych. Nawet kradziony rower łatwiej sprzedać na bazarze, jeśli powiesz, że sprzedajesz go „na prośbę babci”, która potrzebuje pieniędzy na mleko dla wnuczka. No, a jeśli babcia wpadła na bazar po drodze z Krymu, to już w ogóle…


Krymskie sny


Bazarowa klientela bardzo lubi historyjki z krymskimi motywami w tle. Na sobotnio-niedzielne pchle targi przywozi się niezbyt legalne towary, głównie przeterminowane albo podróbki: soki, wino, sery, konserwy, przetwory. Na etykiecie może być napisane, że produkt pochodzi z Jarosławla, ale sprzedawca i tak będzie nam wmawiał, że został wyprodukowany na Krymie. Ten numer działa bez pudła, przed straganem od razu ustawia się cała kolejka chętnych. Kioski spożywcze na rynkach i bazarach obwieszone są kartkami z napisami „krymskie przyprawy”, „herbata krymska”, „wino z Krymu”. Koniecznie „z Krymu”, bo tak właśnie mówią amatorzy wszystkiego, co ma związek z „krymskim snem”. Marzy im się, że w taki prosty sposób staną się posiadaczami maleńkiej cząstki Krymu. Dlatego na pchlich targach drobnym chłamem i towarami od pasera handluje się lepiej, gdy klientom opowiedzieć krymską bajkę: przyjaciele z Krymu odwiedzili sprzedawcę i uprosili go, by pomógł im sprzedać to i owo.

-  „Wiadomo, tam na Krymie życie było trudne, teraz jeszcze ta blokada. Każdy grosz im się przyda”.

Wcześniej, zanim pojawiły się legendy o mieszkańcach Krymu, sprzedawcy bajdurzyli o przymierających głodem uciekinierach z Donbasu: "ja im robię przysługę,  po znajomości wyprzedaję ich dobytek”. Ale ten typ sprzedawców zniknął już z rynku, razem z nim żebracy z kartką „Jestem uciekinierem z Donbasu”. Donbas należało koniecznie zapisać przez jedno „s”, choć po rosyjsku to błąd ortograficzny. Im mniej liter, tym łatwiej zabieganym rosyjskim przechodniom przeczytać treść kartki. Legendy o uchodźcach ze wschodu Ukrainy wyparowały jednak z ulic rosyjskich miast. Serca petersburżan trudno dziś wzruszyć opowieścią o niedoli mieszkańców Doniecka. Chcecie wzbudzić w nich pozytywne emocje? W swoich hasłach reklamowych nawiążcie do Krymu. I opowiedzcie im o krymskich liściach laurowych.




Tłum.: Katarzyna Kuc



Oryginał ukazał się na portalu rufabula.com: http://www.rufabula.com/author/mironova/1073



Anastazja Mironowa (ur. 1984), dziennikarka z St. Petersburga, stała autorka portalu rufabula.com . Jest przenikliwym obserwatorem rosyjskiej codziennej rzeczywistości. 

















Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com





Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego.




czwartek, 17 kwietnia 2014

Pomyje i obelgi


Jego ojciec budował rakiety kosmiczne. Cioteczny brat zginął w Afganistanie. Dziadek był czołgistą, mama pracowała w wytwórni jodoformu. Sam Arkadij Babczenko, nim został dziennikarzem, wstąpił na ochotnika do wojska, brał udział w kampanii czeczeńskiej. Jego rodzina i on sam służyli Rosji jak mogli najlepiej. Dlatego trudno mu się pogodzić z tym, iż w odwet za jego obecność na Majdanie, w Rosji nazywa się go teraz banderowcem, piątą kolumną i zdrajcą narodu.




Autor: Arkadij Babczenko




Nazywam się Arkadij Arkadiewicz Babczenko. Mam trzydzieści siedem lat, wyższe wykształcenie, jestem żonaty i wychowuję córkę.

Kiedy miałem dziewiętnaście lat, Ojczyzna obuła mnie w kierzowe buciory, wcisnęła do ręki automat, wsadziła do opancerzonego transportera i powiedziała: „Jedź!”. I pojechałem „przywracać porządek konstytucyjny” – tak wtedy nazywano wojnę.


Arkadij Babczenko na jednej z moskiewskich demonstracji zorganizowanyh
przez opozycję demokratyczną.

Gdy miałem dwadzieścia dwa lata, poszedłem do wojskowej komendy uzupełnień i tym razem już dobrowolnie zaciągnąłem się do wojska. I znów pojechałem na wojnę. Od 1999 r. wojna zmieniła nazwę. Teraz była to „operacja antyterrorystyczna”. „Przy czym przez sto dwa dni uczestniczył bezpośrednio w działaniach bojowych” – zapisano w mojej książeczce wojskowej.

W nagrodę za te dwie wojny Ojczyzna ofiarowała mi bezpłatne przejazdy oraz ekwiwalent pieniężny zamiast dotychczasowych ulg. Dobre i to.

Mój cioteczny brat, Siergiej Babczenko, poległ w Afganistanie. Na samej granicy. Poprzedni rocznik odchodził do cywila, a na ich miejsce przysłano poborowych. Od razu wysłano ich na akcję. Brat zgłosił się na ochotnika i poszedł zamiast niedoświadczonych „kotów”. Natknęli się na bandę przemycającą heroinę. Brat obsługiwał karabin maszynowy. Zabili go strzałem w głowę. Jego jedynego w tej potyczce. Kula snajpera. Dziś imię Siergieja widnieje na pomniku ku czci poległych żołnierzy w Baszkirii, skąd pochodził.

Mój ojciec, Arkadij Ławrientiewicz Babczenko, pracował przy budowie rakiet kosmicznych. Był inżynierem-konstruktorem, miał pracę z kategorii „ściśle tajne przez poufne” w Centralnym Biurze Konstrukcyjnym Budowy Maszyn Ciężkich (CKB TM) . Odpowiadał za okablowanie kabin w rakietach. Jego ostatnie zlecenie dotyczyło wyposażenia wahadłowca „Buran”. Ojciec spędzał w delegacjach po pół roku. Na Bajkonurze mieszkał w hotelu robotniczym. Natomiast w Moskwie miał dwa pokoje przechodnie, zajmował je wraz z żoną, synem, mamą, ojcem, bratem i jego rodziną. Te dwie klitki to był nasz jedyny majątek. Nic innego nie mieliśmy, ani samochodu, ani garażu, ani daczy. 

W latach ’90-tych, po tym jak „Buran” poleciał w kosmos pierwszy i ostatni raz, a potem wszystko szlag trafił, ojciec nie zajął się handlem. Nie poszedł też kraść. Kompletnie nie miał do tego smykałki. Urodził się po to, by wysyłać w kosmos rakiety. I aż do śmierci rysował te swoje, nikomu już nie potrzebne, projekty. Żył niemal w nędzy.

Zmarł na apopleksję w 1996 r. Byłem wtedy na wojnie. Nawet się nie pożegnaliśmy.

Mój dziadek, Ławrientij Pietrowicz Babczenko, stuprocentowy Kozak zaporoski, był czołgistą. Brał udział w walkach nad rzeką Chałchin-Goł. Był trzy razy ranny, w tym raz ciężko. Przypłacił to zdrowiem. Zmarł w 1980 r., miałem wtedy trzy lata.

Jego żona, Jelena Michajłowna Kupcowa (to nazwisko zostało jej po pierwszym mężu. Jej panieńskiego nazwiska nie znam, bo babcia skrzętnie je ukrywała. Owszem, była Żydówką.) w czasie wojny pełniła wartę na dachach domów i gasiła bomby zapalające. Kiedy pojawiła się możliwość emigracji, nigdzie z Rosji nie wyjechała, została w kraju. Całe życie pracowała, do samej śmierci. W kotłowni, w piwnicy naszego domu, przez okrągłą dobę raz na trzy dni.

Zmarła jakieś dwa miesiące po śmierci syna. Byłem wtedy jeszcze na wojnie. O przepustce na pogrzeb nie było mowy.

Nazwisko mojej prababki brzmiało „Bachtiarowa” (tak, wśród przodków miała Tatarów), do Moskwy przyjechała w latach trzydziestych. Wraz z dwójką dzieci zamieszkała w szkole, w maleńkim pomieszczeniu gospodarczym. I w tej właśnie szkole przepracowała potem całe swoje życie.

Jej córka, a moja babcia, przez całą wojnę, od czternastego roku życia, pracowała przy produkcji jodoformu. To takie żółte kryształki, stosowane do przypalania ran po urwanych kończynach. A potem w ramach akcji „frontu pracy” szła rozładowywać wagony z węglem, albo pomagać przy wyrębie lasu.

Natomiast jej brat, a mój cioteczny dziadek, zwiał na front w wieku piętnastu lat, już w pierwszych miesiącach wojny. Wrócił dopiero w 1950 r., bo walczył na Dalekim Wschodzie.

Jej wnuczka, to znaczy moja mama, przyjeżdżała do mnie do Czeczenii. Widziała wszystko na własne oczy. A potem zaadoptowała sześcioro dzieci.

Pierwsze dziecko, które pojawiło się w naszej rodzinie, było zaadoptowane. I drugie też. Dopiero trzecie, córka, jest moim rodzonym dzieckiem.

Teraz mama prowadzi rodzinny dom dziecka. Wszystkie dzieci pochodzą z Lipiecka, z rodzin patologicznych. Wiadomo, alkoholizm.

Dziadek mojej żony, Piotr Gorkanow, najprawdziwszy Mordwin, w czasie Wielkiej Wojny Ojczyźnianej walczył w jednostkach chemicznych. Tam stracił wzrok. Do samej śmierci mieszkał na wsi, a w piecu palił drewnem. Był weteranem i inwalidą wojennym, ale przez całe życie nie doczekał się podłączenia do sieci gazowej.

Mój teść, chorąży, czystej krwi Mordwin, służył w Niemczech. Po upadku ZSRR wraz z dwójką dzieci i żoną tułał się po koszarach i hotelach robotniczych.

Przez wszystkie te dziewiętnaście lat, odkąd stałem się pełnoletni – a właściwie to nawet wcześniej, od 1993 r. – żyłem w tym syfie, tak samo jak i moi rodacy. Zawsze byłem tam, gdzie mojemu krajowi działa się krzywda. Trzeba było iść pod moskiewski Biały Dom – szedłem. Trzeba do Czeczeni – nie ma sprawy. Problemy w Południowej Osetii, Krymsku czy Błagowieszczeńsku? - maszerowałem bez gadania.

Przez cały ten czas i ja, i moja rodzina, moi przodkowie i krewniacy, byliśmy dla kraju całkiem przyzwoitymi Rosjanami.

Kiedy trzeba było bić Japońca nad Chałchin-Goł, albo za marne grosze wspierać podbój kosmosu, albo produkować jodoform dla frontu lub koczować z dziećmi po koszarach, albo ginąć w Tadżykistanie, karmić wszy w Czeczenii czy adoptować niczyje dzieci – wtedy byliśmy Rosjanami.

W Czeczenii nikt jakoś nie proponował mi, żebym złożył broń i spadał w cholerę do swojej „chachłackiej” Ukrainy [„chachły” – pogardliwe określenie Ukraińców]. Bo kiedy dla dobra rosyjskiej Ojczyzny trzeba kopnąć w kalendarz, rosyjska Ojczyzna nie wnika, czy jesteś Żydem, czy nie.

Wtedy Ojczyzna zna tylko jedną narodowość – mięso armatnie,

„Spad” do „Chachlandii” zasugerowano mi dopiero po wojnie.

Sugerowali oczywiście ci, którzy w życiu nie byli na żadnej wojnie.

Takiej ilości pomyj i obelg, jaką w ciągu ostatnich miesięcy wylano na mnie i na moich bliskich, nie doświadczyłem przez całe moje wcześniejsze życie.

Na „żydo-banderowskim i faszystowskim” Majdanie nikt ani razu, w żadnych okolicznościach, nie spytał mnie o narodowość. Prawy Sektor walczył na barykadach ramię w ramię z Rosjanami, Żydami, Tatarami Krymskimi, Ormianami. I w nosie miał ich pochodzenie. Po prostu w nosie. Bo oni walczyli o coś zupełnie innego i ważniejszego.

A w Ojczyźnie…

Ten człowiek, który w imię walki o kremlowski tron pozwolił na rozpętanie drugiej wojny czeczeńskiej, osobiście nigdy i nigdzie nie walczył za swoją Ojczyznę. Nawet Afganistanu udało mu się uniknąć. A od czasu, gdy na dobre dorwał się do władzy, na sprowokowane przez siebie wojny (Gruzja, Krym) posyła młodziutkich, nieopierzonych poborowych. Nie siebie i nie swoje własne dzieci. I ten właśnie człowiek grzmi z trybuny, że to ja, który poszedłem na tę jego [czeczeńską] wojnę na ochotnika, to właśnie ja jestem zdrajcą, wrażym agentem i wyrzutkiem.

Teraz nagle stałem się dla Ojczyzny Żydem, „Chachłem”, banderowcem, piątą kolumną i „zdrajcą narodu”.

Boże, dziwny jest ten świat…


Tłumaczenie K.K


Tekst ukazał się w moskiewskim magazynie „The New Times”. Można go znaleźć pod adresem: http://www.aboutru.com/2014/04/babchenko-19/



* Arkadij Babczenko (ur.1977), rosyjski dziennikarz i prozaik. Autor tłumaczonej na wiele języków, wydanej także w Polsce książki „Dziesięć kawałków o wojnie. Rosjanin w Czeczenii”. Laureat licznych nagród rosyjskich i międzynarodowych.




Obserwuj i polub nas na Facebooku:  https://www.facebook.com/mediawrosji



piątek, 28 lutego 2014

Patriotyczny imperializm: sposób na zniszczenie Rosji.

Liberalna Rosja, krytyczna wobec Kremla, z trwogą, tak jak i cały świat,  obserwuje działania swoich władz w odniesieniu do Krymu. Patriotyzm i miłość do własnego kraju nie polega na narzucaniu swoich porządków sąsiadom. Nowa wojna krymska grozi rozpadem Rosji i wywoła na całym świecie nową, wielka falę rusofobii – ostrzega publicysta portalu gazeta.ru,  Siemion Nowoprudski.


Autor: Siemion Nowoprudski


Na naszych oczach rozpada się mit o dwóch braterskich narodach – rosyjskim i ukraińskim. Odbywa się to przede wszystkim na poziome batalii słownych (choć mieliśmy już do czynienia z okupacją budynków administracyjnych, czy ulicznymi drakami). Rosyjski patriotyzm kwestionuje prawo do istnienia ukraińskiego patriotyzmu, a także krymsko-tatarskiego. I odwrotnie.

Weźmy dla przykładu Chersonez (jeśli ktoś się nie orientuje, tak u swych początków nazywało się greckie miasto, dziś znane jako gród rosyjskiej sławy wojennej, Sewastopol). Mówi się o nim tyle, iż wszystko się plącze. Normalni ludzie zawsze potrafią się dogadać, ale patrioci z oczami pływającymi we krwi przodków – nigdy. To logiczne.



W przyrodzie nie istnieje coś takiego, jak braterskie narody. Dowolny patriotyzm winien być zaledwie ozdobą państwa demokratycznego, przyprawą w stosunku do fundamentalnej podstawy współczesnej efektywnej państwowości, jaką są prawa człowieka. Patriotyzm nie może być daniem podstawowym.

Stosunki na najwyższym poziomie


W piątek, 28 lutego, oddziały wojskowe bez znaków rozpoznaw-
czcych zajęły lotnisko w stolicy Krymu, Symferopolu. 
W stosunkach między Rosją, a Ukrainą po rozpadzie ZSRR działo się wiele. Prowadziliśmy wojny gazowe w środku zimy, wyłączając dostawy gazy niektórym państwom europejskim. Targowaliśmy się w sprawie broni atomowej. Ukraina przez dłuższy czas nie chciała zgodzić się, by kontrolą nad nią została przekazana Rosji, będącej z prawnego punktu widzenia sukcesorem ZSRR. Administracja prezydenta Kuczmy domagała się od prezydenta Jelcyna zwrotu jakoby istniejącego długu w wysokości 600 milionów dolarów. Rosja ze swej strony wspierała ze wszystkich sil wybór na stanowisko prezydenta Ukrainy w 2004 roku Wiktora Janukowicza i w rezultacie sprowokowała pojawienie się pierwszego Majdanu.

Władze rosyjskie wpadły w ton histerii, gdy prezydent Wiktor Juszczenko ogłosił o swoim zamiarze uznania Wielkiego Głodu na Ukrainie za akt ludobójstwa. Zupełnie nie rozumiem, co wówczas, aż w takim stopniu\a zirytowało Kreml. Przecież władze obecnej Rosji nie uważają się za kontynuatora dziedzictwa Stalina, nie są też fanatycznym zwolennikiem zastosowanych przez niego metod przyspieszających rozwój rolnictwa. Zwłaszcza tych, które doprowadziły miliony ludzi do śmierci głodowej. Przecież w odpowiedzi na inicjatywę Juszczenki można było uznać za ludobójstwo masową śmierć obywateli radzieckich.

Udała się druga próba przepchnięcia na stanowisko prezydenta, sądzonego za gwałt Wiktora Janukowicza. Po objęciu władzy nowy prezydent wsadził do więzienia swego głównego przeciwnika politycznego, Julię Tymoszenko. Ukarano ją za kontrakt gazowy podpisany w imieniu Rosji przez Władimira Putina. W pewnym momencie, władze ukraińskie, w tym były prokurator generalny Pszonka, słynny na całym świecie dzięki kiczowatym wnętrzom swej rezydencji, zamierzały zawezwać do złożenia zeznań w charakterze świadka osobiście prezydenta Federacji Rosyjskiej. Ogólnie rzecz biorąc, stosunki między Rosją i Ukrainą na przestrzeni minionych 20 lat, można scharakteryzować przy pomocy frazy wypowiadanej w „Bramie Pokrowskiej” Zorina przez parę Orłowicz o na temat trójstronnego sojuszu zawiązanego przez Chobotowa, Margaritę Pawłownę i Sawwę Ignatiewicza (bohaterowie popularnej w Rosji sztuki radzieckiego pisarza Leonida Zorina, na jej podstawie powstał też ulubiony przez publiczność filmowy wodewil – mediawRosji).


Łączyły je „stosunki na najwyższym poziomie”


Niewielka, zwycięska wojna

Obecnie Rosja, Unia Europejska i Stany Zjednoczone zajęły różne stanowisko w kwestii, kto jest dziś prezydentem Ukrainy. Barack Obama uważa że Turczynow, Dmitrij Miedwiediew i Walentyna Matwijenko (sam prezydent Rosji Władimir Putin, jak do tej pory, proszę zauważyć, dla ostrożności nie zajął stanowiska), że Janukowicz. I w tej sytuacji, będącej przedmiotem propagandowego sporu szykują nam deser, krymskie brûlée, nową, niewielką, zwycięską wojnę. Zamierza się ją przeprowadzić w chwili, gdy łagodnie mówiąc, gospodarka rosyjska osiada na mieliźnie. Komuś przyszło do głowy, iż w historii stosunków między dwoma braterskimi narodami Rosji i Ukrainy brakuje tylko bratobójczej wojny.


Terytorium Krymu należy do Ukrainy, także rosyjskie władze uznają ten fakt z prawnego punktu widzenia. Prawo Rosji, by domagać się zwrotu Sewastopolu nie jest większe, niż prawo Grecji, do zwrotu wspomnianego wyżej Chersonezu. Kiedy Chruszczow podjął decyzję o przekazaniu Krymu Ukrainie, przecież nie oddawał go jakiemuś obcemu państwu. Operację przeprowadzono w ramach jednego państwa, jak się wówczas wydawało skazanego na wieczne istnienie. Co więcej, był to dar ofiarowany Ukrainie z okazji 300-letniej rocznicy jej dobrowolnego połączenia się z Rosją.
Ukraińscy patrioci mają pełne prawo kochać Ukrainę, rosyjscy – Rosję. Rosja może domagać się poszanowania praw Rosjan zamieszkałych na terytorium Ukrainy. Tak samo, jak Ukraina może się domagać ochrony praw Ukraińców zamieszkałych w Rosji.


Władimir Żyrinowski, znany ze swej
nacjonalistycznej retoryki przyleciał
na Krym w piątek, 28 lutego
Gdy Rosjanie zamieszkali na Ukrainie wyrażą zamiar przeprowadzenia się do Rosji, Rosja powinna im w tym dopomóc. Nie ma jednak najmniejszego moralnego i formalnego prawa, by przy pomocy siły doprowadzić do zmiany granic innego, suwerennego państwa. Nawet jeśli z taką prośbą zwrócą się kozacy, marynarze, i „wybrany przez lud” mer Sewastopola, przedsiębiorca Czałyj. Jednocześnie władze ukraińskie winny zagwarantować, iż będą broniły praw Rosjan na całym terytorium swojego państwa, w tym samym stopniu, co Ukraińców, Żydów, Tatarów krymskich i wszystkich pozostałych mieszkańców Ukrainy.

Nie oszukujmy się. Braterstwo Rosjan i Ukraińców nie jest większe od braterstwa Arabów i Żydów (jak wiadomo Arab nie może być antysemitą, bo sam jest semitą), Serbów i Chorwatów (choć z formalnego punktu widzenia to i tak jeden naród), Czeczeńcy i Inguszowie (także między nami mówiąc to jeden i ten sam naród wajnachski).

„Zimna wojna” dwóch patriotyzmów bardzo szybko może przekształcić się w prawdziwą  wojnę  Ukrainy z Rosją. I doprowadzi nas do przekroczenia tej linii, za którą pojawi się prawdziwa wrogość pomiędzy dwoma, jakoby braterskimi narodami. Wrogość między narodami, to w odróżnieniu od przyjaźni, zjawisko o wiele bliższe rzeczywistości.


Droga do zniszczenia Rosji

Jak często powtarza nasz świetny geograf Natalia Zubarewicz, „ludzie ważniejsi są od regionów”. I zapewne, pozwolę sobie dodać od siebie,  ważniejsi są od państwa. Byłoby lepiej, gdyby rosyjscy patrioci rozmyślali raczej o tym, co dzieje się w ich własnym kraju, niż demonstrowali zatroskanie Krymem. By zastanawiali się, jak żyją w Rosji ludzie. Jak zachowują się władze. Miłość do własnego kraju wyrażana poprzez nienawiść do innych państw i narodów to patologia nie mniejsza od tej, którą dziś dumnie nazywa się bandero-faszyzmem. To impero-faszyzm.

Świadome działanie na rzecz destabilizacji w sąsiednim państwie, nie jest w żadnym wypadku bardziej uzasadnione od burzenia pomników Lenina, czy Kutuzowa. Jest czymś o wiele gorszym. Tam prowadzona jest wojna z pomnikami, a tu grozi nam przelew krwi żywych ludzi. Krew z resztą już została przelana, doprowadził do tego Janukowicz. Rosja w niemniejszym stopniu odpowiada za jego dojście do władzy, niż obywatele Ukrainy, którzy oddali za niego swój glos. Bardzo ich namawialiśmy do tego wyboru.


Wojowniczy i patriotyczny imperializm to prosta droga do zniszczenia Rosji, w tym kształcie, w jakim pozostała nam po trwającym już prawie 100 lat rozpadzie Rosyjskiego Imperium i Związku Radzieckiego. Taką polityką osiągniemy tylko jedno – strach i nienawiść naszych sąsiadów. Nasza patriotyczna retoryka i praktyka okażą się głównym katalizatorem nowej, całkowicie uzasadnionej fali rusofobii, jaka ogarnie świat.


Bądźmy lepsi i ludzie przyjdą do nas sami. Dajmy Ukrainie możliwość, by rozwiązywała swoje bolesne problemy sama. Nie uczmy jej jak żyć, raczej pomóżmy im materialnie, przecież dawaliśmy pieniądze złodziejowi Janukowiczowi. Lub przynajmniej usuńmy się na bok. Tym, którzy tego pragną, pomóżmy wyjechać do Rosji, dajmy im obywatelstwo, znajdźmy dla nich miejsce do osiedlenia. Tak właśnie zademonstrujemy prawdziwy patriotyzm. Ludzie są ważniejsi od państwa. Na Krym podróżujmy w charakterze turystów, nie na transporterach opancerzonych.




Siemion Nowoprudski, liberalny publicysta. Ukończył uniwersytet w Taszkencie. Pracował w różnych moskiewskich gazetach i magazynach. Publikuje regularnie na portalu gazeta.ru