W Rosji zaobserwować można pierwsze objawy sytuacji rewolucyjnej. Coraz częstsze są przypadki, gdy niekontrolowany przez władze, ślepy gniew ludu rozstrzyga, co jest dozwolone, a co nie. Może on jednak, tak jak w 1917 roku, zniszczyć państwo – ostrzega Dmitrij Trawin. Nie obroni go charyzma jednego człowieka. Rosja potrzebuje odpowiedzialnej opozycji zdolnej do przezwyciężenia nadciągającego kryzysu.
Dla zrozumienia tego, co od kilku miesięcy dzieje się w
Rosji, warto cofnąć się w myślach o 100-110 lat. Do tej epoki, kiedy
sprowokowaliśmy „małą, zwycięską wojnę”, która w rezultacie, nie okazała się,
ani niewielką, ani zwycięską.
Nahajka w rękach ludu stanowi zagrożenie dla podstaw państwa - uważa Dmitrij Trawin |
Podczas konfliktu wojennego między Rosją, a Japonią, w
latach 1904-1905, jak nam się zdawało stanęliśmy wobec przeciwnika słabego i
niezdolnego do okazania oporu. Mimo to, Imperium Rosyjskie poniosło haniebną
klęskę i utraciło połowę wyspy Sachalin. Ale, co najważniejsze, klęska w
polityce zagranicznej bardzo szybko znalazła się na drugim planie. W 1905 roku
wybuchła rewolucja, priorytetowe okazały się problemy o charakterze
wewnętrznym.
Cztery lata później opublikowano zbiór artykułów pod nazwą
„Drogowskazy” (w oryginale „Wiechi” – „mediawRosji”), który wywołał niezwykle
burzliwą dyskusję. Największe spory wzbudziła myśl jednego z autorów, Michaila
Gerszenzona: „Takimi jacy jesteśmy, nam nie tylko nie wolno rozmyślać o
jedności z ludem – winniśmy się go bać bardziej od wszystkich okrucieństw
władzy i winniśmy wychwalać władzę zdolną przy pomocy bagnetów i więzień bronić
nas przed jego gniewem” (tłum. „mediawRosji”). W tym wypadku, nie mieliśmy do
czynienia z konstrukcją teoretyczną, a z uczciwym podsumowaniem rezultatów
pierwszej rosyjskiej rewolucji. Kiedy państwo okazało słabość, zobaczyliśmy nie
triumf sprawiedliwości, nie wolność, równość i braterstwo, a okrutne pogromy,
pożary dworów szlacheckich, przelew krwi w walkach na ulicy.
Po opublikowaniu „Drogowskazów” władze carskie potrafiły jeszcze, przez jakiż czas, stosować
bagnety i więzienia. Potem jednak poniosły klęskę, dzięki czemu u ludu pojawiła
się możliwość okrutnego niszczenia tych, którzy ośmielili się myśleć, a także
tych, wskazywanych przez nowych przywódców, chętnych do łowienia ryb w mętnej
wodzie. Jak wyjaśniło się, ani więzienia, ani bagnety, ani nawet autorytet
cesarza nie wystarczyły, by uchronić lud od dojrzewającego w nim gniewu.
Podczas wojny domowej, liczba ofiar poległych z szeregu prostych ludzi, okazała
się o wiele większa, niż ze środowiska jajogłowych intelektualistów, takich jak
autorzy „Widnokręgów”.
Po rewolucji 1917 roku należałoby uzupełnić starą myśl
Gerszenzona: władzy nie powinniśmy wychwalać, ani błogosławić (wychwalanie nie
rozwiązuje problemów), ale umacniać ją tak, by była odporna na dowolny kryzys.
Przekonaliśmy się na własnej skórze, iż władza opierająca się na więzieniach,
bagnetach i cesarskiej charyzmie pozostaje krucha. Wystarczyło, iż charyzma
Mikołaja II przepadła, by bagnety okazały się nieprzydatne. W lutym zbrakło
chętnych do walki w obronie cara, w październiku w obronie Rządu Tymczasowego.
Zbuntowani żołnierze i marynarze wybrali jedność z rozgniewanym ludem, zamiast
walki w obronie zjednoczonej i niepodzielnej Rosji.
Jeśliby maszyna czasu potrafiła przenieść autorów
„Widnokręgów” do naszych czasów, to prawdopodobnie, odnaleźliby pierwsze objawy
tego żywiołu ludowego, który wybuchł sto lat temu i zniszczył całkowicie Rosję.
Przykład pierwszy, w Soczi podczas Olimpiady, tak zwani
Kozacy na oczach publiczności pobili nahajkami kilka dziewczyn. Dla ludzi z
formacji „Widnokręgów” nie miałoby znaczenia, iż wśród ofiar były Tołokonnikowa
i Aliochina. O wiele istotniejszy z ich punktu widzenia byłby fakt, iż
rozbudzony z letargu lud, bez żadnego udziału ze strony państwa, uznał, iż ma prawo
decydować, kogo uznać za wroga ludu. Mniej więcej tak samo, w roku 1917
marynarze rewolucjoniści postanowili nagle pozbawić życia dwóch byłych członków
Rządu Tymczasowego Fiodora Kokoszkina i Andrieja Szingariowa. Obydwaj zostali
zabici w murach szpitala, dokąd przeniesiono ich z Twierdzy Pietropawłowskiej
na polecenie władzy bolszewickiej.
Przykład drugi. W Petersburgu, podczas demonstracji
antywojennej, pewien samozwańczy patriota zmasakrował twarz jednemu z
uczestników, tylko dlatego, iż ten odważył się zademonstrować własny punkt
widzenia. Tak samo wyglądało to w roku 1917, gdy lud przeniknięty jedyną
słuszną prawdą rozprawiał się z tymi, do których prawda ta jeszcze nie dotarła.
Przykład trzeci. W Kaliningradzie pewien deputowany z partii
„Jedna Rosja” bezpośrednio na posiedzeniu miejscowej Dumy Obwodowej obrzucił
nazistowskimi wyzwiskami kolegów Żydów. Mimo, iż jego własna partia nie ma nic wspólnego
z ideologia nazistowską. Deputowany uznał, iż może sam formułować politykę
partii, ignorując stanowisko samego Putina.
Przykład czwarty. Półtora roku temu „kozacy” zerwali w
Petersburgu spektakl teatr zrealizowany w oparciu o powieść klasyka literatury
rosyjskiej Władimira Nabokowa „Lolita”. Uznali, iż do nich należy teraz prawo
określania co jest sztuką, a co nie. I że nie muszą liczyć się ze zdaniem, ani
Ministerstwa Kultura, ani władz miejskich.
Podobnych przykładów można przytoczyć wiele. Przybywa ich z
każdym rokiem. Różnej maści aktywiści przyznają sobie prawo karania nahajkami
byle kogo. Mogą teraz decydować, jakie spektakle można pokazać publiczności,
jakie poglądy wolno głosić publicznie.
Państwu nie opartemu na trwalszych podstawach, pozbawionemu konstruktywnej opozycji brakuje odporności na wirus rewolucji. |
Tak właśnie wyglądają
pierwsze symptomy sytuacji rewolucyjnej – to brak szacunku dla prawa, państwa,
narodowej kultury. Obecnie możemy obserwować stopniowe budzenie się i towarzyszącą mu chęć zademonstrowania
swojej obecności ze strony dołów społecznych, które nie uznają autorytetu
państwa i nie skrywają swych zamiarów, by decydować, jakie parametry powinny
regulować życie w naszym kraju. Najważniejsza dla nich zasada – ten ma rację,
kto w swych rękach dzierży nahajkę.
Być może, dla części z nas to drobiazg, seria nie powiązanych ze sobą przypadków. Niektórzy uważają zapewne, iż szalejących w Soczi kozaków od przejmujących władzę w swoje ręce marynarzy-rewolucjonistów Petersburga dzieli odległość niemożliwa do pokonania. Niestety, wydarzenia, jakich byliśmy niedawno świadkami na Ukrainie pokazują, iż dystans ten jest niewielki. Dziś nahajka, jutro Majdan z koktajlami Mołotowa, pojutrze władza pozbawiona realnego wpływu na wydarzenia. Wystarczy niezadowolenie ludu, by w określonych warunkach, drogę tę można było przejść w zaledwie kilka miesięcy.
Z pewnością znajdą się też zwolennicy teorii, iż Majdan, to
godny ubolewania rezultat zakulisowego działania ciemnych sił. Tego rodzaju
„myślicielom” nie da się niczego wytłumaczyć. Nawet jeśli do nich również przyjdą
zbuntowani marynarze, oni uznają ich za marionetki i za ich plecami będą szukać
pociągającego za sznurki „Wuja Sama”. Wystarczy jednak zrezygnować z tego rodzaju
konspirologicznego podejścia w analizie niedawnych zdarzeń, by ujrzeć obraz
prosty i bardzo smutny.
Lud zadowolony z życia szanuje każde państwo, nawet takie,
jakie zbudowali Janukowicz and Co. Kiedy sytuacja się pogarsza, agresywna część
tłumu zaczyna niszczyć to, co wokół. Zadanie odpowiedzialnej części narodu
polega na tym, by zawczasu przygotować się na nadejście takiej smutnej chwili.
Jest ono szczególnie ważne, gdy stajemy wobec spowolnienia gospodarczego. I gdy
uświadamiamy sobie, jak bardzo budżet uzależniony jest od cen ropy naftowej
(tak, jak we współczesnej Rosji) i jak bardzo pogorszy się poziom naszego życia
wtedy, gdy one spadną, „Putin nikogo w tej sytuacji nie uratuje” –
powiedzieliby najpewniej mądrzy „Widnokręgowcy”.
Potrzebne jest nam państwo odporne na kryzys. Sojusznikami w
procesie budowy takiego państwa powinny stać się wszystkie odpowiedzialne siły
i środowiska. Także prezydent kraju, któremu konstruktywna opozycja byłaby
bliższa od ludzi z nahajkami. I każdy opozycjonista gotów do współpracy z
prezydentem, przynajmniej w jednej sprawie – gdy idzie o zapobieżenie upadkowi
państwa.
Sukces żadnego państwa nie może opierać się na charyzmie
jednego człowieka, nawet jeśli cieszy się on wielką popularnością. W polityce
potrzebna jest obecność rozumnych sił, gotowych, gdy to okaże się niezbędne,
wziąć na siebie odpowiedzialność za państwo. Jeśli w państwie istnieje
cywilizowana opozycja ciesząca się zaufaniem narodu, istnieje szansa przezwyciężenia
każdego kryzysu. Jeśli takiej opozycji brak, państwo autorytarne zastępują
bandyci. Im z resztą na władzy w państwie tak bardzo nie zależy, im wystarczy
dominacja na ulicach, dzięki niej można przegnać wszystkich niemiłych sobie oponentów.
Przy okazji można też zgarnąć ich majątek w oparciu o zasadę rewolucyjnej
sprawiedliwości.
Dmitrij Travin, ekonomista, profesor Uniwersytetu
Europejskiego w St. Petersburgu, dyrektor Ośrodka Studiów nad Procesami
Modernizacji.
Artykuł ukazał sie na stronie internetowej agencji "Rosbałt"
Oryginał można znaleźć pod adresem: http://www.rosbalt.ru/blogs/2014/03/29/1249215.html
Przykład Majdanu nie jest trafiony. Tam ulica nie robiła zadymy, dla samej zadymy, tylko walczyła z realnym zagrożeniem, jakiem było skorumpowane państwo. I nie byli to "marynarze" i tituszki, tylko ludzie walczący o swą godność.
OdpowiedzUsuńPutin stawiając się po przeciwnej stronie, niż rosyjska klasa średnia, tym samym staje po stronie zadymiarzy - i przez to, ci ostatni mogą się czuć bezkarnie, bo to nie oni są zwalczani przez Putina. Na tym polega słabość rosyjskiej demokracji. Państwo bez klasy średniej i inteligencji jest miotane przez populistów i generalnie cofa się w rozwoju.
zgadzam się z opinią "Anonimowego" z dnia 1.04.2014 r.
OdpowiedzUsuń