Jest prawdziwą legendą i sumieniem rosyjskiej
opozycji demokratycznej. W latach radzieckich Siergiej Kowaliow uczestniczył w
ruchu dysydenckim. Po rozpadzie Związku Radzieckiego walczył o przestrzeganie
praw człowieka w nowej Rosji. W studiu telewizji TV DOŻD' pytania zadawał mu
Timur Olewski, nieustraszony autor licznych korespondencji z ogarniętej
kryzysem Ukrainy. Ten dialog jest świetnym przykładem dyskusji, jaka toczy się w
rosyjskim środowisku demokratycznym. Dokąd zmierza Rosja? Jak wielką groźbą
jest nacjonalizm? Jakie są źródła kryzysu na Ukrainie? Co zrobić z Ramzanem
Kadyrowem?
Z Siergiejem Kowaliowem rozmawia Timur Olewski
Olewski i Kowaliow. Sędziwy dysydent rozmawia na antenie "TV DOŻD'" z przedstawicielem nowego pokolenia demokratycznej publicystyki w Rosji. |
Olewski:
O problemach nękających dzisiejszą Federację
Rosyjską można rozmawiać niemal bez końca. Pan w przeszłości inicjował wiele
ważnych dyskusji. Mamy wiele problemów wartych przedyskutowania, zamieszanie
wokół Konstytucji, konflikt na wschodzie Ukrainy, kwestie obrony praw człowieka…
Chciałbym najpierw zapytać o fundację “Dynastia”. Historia z “obcymi agentami”
i etykietką wroga, którą władze przyczepiają organizacjom działającym w Rosji,
ciągnie się już niemal trzy lata.
Kowaliow:
To prawda.
Olewski:
Przez ten czas owszem, piętnowano różne
organizacje, przyklejano im łatkę “zagranicznych agentów”, ale ostatecznie nikt
z tego powodu poważnie nie ucierpiał, żadne tego rodzaju stowarzyszenie nie
zostało zlikwidowane. Więc może to sztucznie rozdmuchany temat?
Oficjalne
zakazy i dodatkowe przepisy
Kowaliow:
Niejedną z tych organizacji ukarano
karami pieniężnymi.
Olewski:
Grzywny może i były dotkliwe, ale mimo
wszystko nie są to jakieś koszmarnie wysokie sumy. I zapłacili je wyłącznie ci,
którzy nie zaakceptowali nowej definicji “agenta obcego państwa”. Może jednak
powinni podporządkować się nowym przepisom? Kiedy podpisywał pan list w obronie
Siniawskiego i Daniela (Andriej Siniawski
i Juli Daniel - pisarze rosyjscy skazani w 1966 za publikowanie swoich utworów
za granicą pod pseudonimem - "mediawRosji"), promotor pańskiej
pracy naukowej i laureat nagrody Nobla, Nikołaj Nikołajewicz Siemionow powiedział:
„nie należy nadmiernie zaostrzać
sytuacji. Bo wtedy władza wprowadzi oficjalne zakazy i dodatkowe przepisy”.
Zatem nie należy się sprzeciwiać...
Kowaliow:
Tamta rozmowa była dla mnie wstrząsem.
Siemionow (noblista z roku 1956, nagroda
w dziedzinie chemii - "mediawRosji") powiedział mi coś w tym
rodzaju: “Sierioża, jest pan uczonym. A
mimo to, nie dysponując dostateczną wiedzą o całej sprawie, nie znając
szczegółów, pozwolił pan sobie na zabranie głosu. Czy to rozsądne?”.
Odpowiedziałem mu: “Nikołaju
Nikołajewiczu, nie muszę znać szczegółów. Wystarczy mi, że wiem, że w naszym
kraju nie ma przepisu przewidującego odpowiedzialność za opublikowanie tekstu
tam, gdzie autor chciał go opublikować”. Bo rzeczywiście, nawet w ZSRR nie
było takiego przepisu.
Olewski:
Nie było też przepisu, który mówiłby wprost
o zakazie publikowania za granicą.
Kowaliow:
Albo pod pseudonimem. Dla mnie to był
wystarczający argument. Proces przeciwko tym dwóm pisarzom nie miał żadnych
podstaw prawnych.
Olewski:
Siemionow odpowiedział panu wtedy: “Naprawdę chciałby pan, żeby taki paragraf
został przyjęty?”.
Kowaliow:
Dokładnie brzmiało to tak: “A co, chce pan, żeby takie przepisy w końcu oficjalnie
uchwalono? Przecież wie pan, że u nas to całkiem możliwe”.
Olewski:
Póki co mówi się u nas o “agentach
obcego państwa”. Określenie niezbyt przyjemne, ale mimo wszystko ci “agenci” wciąż
mogą legalnie funkcjonować. Więc może lepiej nie przeciągać struny i nie
prowokować władz do podjęcia decyzji na dobre zakazującej działalności takich
organizacji?
Kowaliow:
Sądzę, że gdyby wszystkie nasze organizacje
pozarządowe zostały oficjalnie naznaczone takim piętnem, to wiele zachodnich
fundacji zrezygnowałoby ze współpracy z nimi. Znam podobne przykłady. Docierały
do nas oświadczenia od sponsorów, że przez jakiś czas nie będą wypłacać grantów
rosyjskim podopiecznym. Może nawet, w związku z sytuacją panującą obecnie w
Rosji, całkowicie przestaną je dofinansowywać.
Olewski:
Czyli w ten sposób Zachód usiłuje
wywierać presję na Rosję?
Kowaliow:
Zachodnie przepisy dotyczące fundacji
są surowe i bardzo precyzyjne. Na przykład z punktu widzenia amerykańskich
urzędników kontrolujących obrót środkami należącymi do fundacji, twierdzenie,
że „te pieniądze są przeznaczane na cele polityczne” to naprawdę poważny zarzut.
Pod tym względem Amerykanie bardzo ściśle przestrzegają prawa, a prawo zabrania
fundacjom prowadzenia tego rodzaju działalności. Zresztą nie bardzo wiem, co
tak naprawdę nasz ustawodawca rozumie pod pojęciem “działalności politycznej”? Przecież
nasza Konstytucja jasno określa naturalne prawo obywateli do działań zgodnych z
zasadami demokracji. Obywatel ma prawo kontrolować organy władzy, oceniać
realizowaną przez nie politykę oraz wyrażać swoją opinię w tym zakresie. W
cywilizowanych społeczeństwach czynne korzystanie z tego prawa traktowane jest wręcz
jako obywatelski obowiązek.
Olewski:
Poruszył pan niezwykle ważną kwestię. Gdyby
w tej chwili zorganizowano referendum i zapytano ludzi, czy można nazywać
organizacje otrzymujące dotacje z Ameryki “agentami obcego państwa”, to ponad
połowa z nich odpowiedziałaby: “Tak, oczywiście”. To w ogóle o wiele szersza
kwestia. Czy pana zdaniem po dwóch latach agresywnej propagandy, po
wydarzeniach na Ukrainie, po dwóch wojnach czeczeńskich, po wybraniu Władimira
Putina na trzecią kadencję jest w ogóle sens przeprowadzać w Rosji
jakichkolwiek referenda albo wybory?
Kowaliow:
Pyta pan, czy wybory mają sens?
Olewski:
Tak. No bo po co badać nastroje
społeczne, skoro z góry wiadomo, że wcześniej zostały one umiejętnie podgrzane
przez speców od propagandy? Owszem, społeczeństwo pójdzie do urn i wyrazi swoją
wolę. Ale wątpię, czy ludzie będą głosować za polepszeniem swojej sytuacji
politycznej, materialnej czy jakiejkolwiek innej. Więc w sumie, po co głosować?
Działalność
ze wstydu
Kowaliow:
Odpowiedź jest bardzo prosta. Przypomnijmy
sobie działalność obrońców praw człowieka w latach 60-80-tych i wszystko, co
było związane z tym środowiskiem. Moim zdaniem większość z tych działaczy nawet
nie marzyła o tym, że uda im się w istotnym stopniu zmienić ustrój kraju. Oni
walczyli „zaledwie” o konkretne sprawy i konkretnych ludzi. Inaczej mówiąc,
wcielali w życie klasyczną zasadę: “Nie mam prawa milczeć”. Wstyd było milczeć
i nie reagować. To właśnie wstyd był motorem działania dla mnie i wielu moich
przyjaciół.
Oczywiście
byli też i tacy, którzy wierzyli, że ich działalności przyniesie konkretne skutki
polityczne. Mogę wymienić tu bardzo znane nazwiska. Politykiem był na przykład
Wołodia Bukowski, wierzył, że potrafi wpłynąć na sytuację polityczną. Podobnie początkowo
myśleli nieżyjący już Piotr Jakir i Wiktor Krasin. Dopiero później pokajali się
przed władzą w zamian za skrócenie wyroków i złagodzenie warunków zsyłki.
Naprawdę wielu z nas wtedy wierzyło, że taka działalność ma sens.
Kiedyś mój kierownik naukowy, Izrail Moisejewicz Gelfand spytał mnie: “Co pan wyprawia? Ja oczywiście rozumiem, do czego pan zmierza, to widać gołym okiem. I ja to jak najbardziej popieram. Ale na co konkretnie pan liczy?”. Po czym przypomniał mi, że od momentu pojawienia się pierwszych symptomów kryzysu do ostatecznego krachu Imperium Bizantyjskiego minęło całych 300 lat (...) i dodał: “Wie pan, 300 lat to naprawdę sporo czasu”. Chcę przez to powiedzieć, że ci, którzy w czasach ZSRR wyrażali moralny protest, uważali go za cel sam w sobie. Ktoś potępiał interwencję w Czechosłowacji, ktoś protestował przeciwko cenzurze, ale każdy skupiał się na konkretnym problemie, chociaż byli oczywiście i tacy, którzy nie akceptowali władzy radzieckiej jako takiej. Rzecz jasna, w tamtych czasach uważaliśmy mówienie prawdy za osobisty obowiązek, a jednocześnie za coś oczywistego i pozytywnego. Wychodziliśmy z założenia, że potomni o nas nie zapomną, że nasza postawa będzie wzorem dla przyszłych pokoleń. (...)
Pewien
dziennikarz podczas rozmowy z Andriejem Sacharowem pozwolił sobie na nieco
prowokacyjne pytanie: “Czy spodziewa się
pan politycznych przemian w Związku Radzieckim?” Pamięta pan ten wywiad? Sacharow
odpowiedział: “W przewidywalnej
przyszłości? Nie, nie spodziewam się”. “W
takim razie dlaczego pan nie zrezygnuje ze swojej działalności?”. Po chwili
namysłu Sacharow wyjaśnił: “Inteligenci
potrafią tylko jedno – nieustannie dążyć do ideału. I tym właśnie powinni się
zajmować”. Potem jeszcze raz się zamyślił i wygłosił wspaniałą maksymę: “Wie pan, kret historii ryje po cichu i niepostrzeżenie”.
Te słowa okazały się prorocze. Jako naukowiec nie powinienem może używać tego
słowa, ale to naprawdę było proroctwo.
Kierunek:
despotia
Olewski:
A jak pan ocenia dzisiejszą Rosję?
Mamy już za sobą rozpad ZSRR, dawno minęły lata 90-te, kiedy wydawało się, że
do władzy nareszcie doszli liberałowie. Minęło kilkanaście lat i dziś
liberalizm przedstawiany jest jako ideologia wroga, niepożądana. Obserwujemy
nawrót nie tyle do idei Związku Radzieckiego, co do ideologii
charakterystycznej dla wczesnej fazy dzikiego kapitalizmu.
Kowaliow:
Nasz kraj obecnie, konsekwentne
zmierza w stronę despotyzmu.
Olewski:
Następnym etapem być może będzie
odrodzenie zakorzenione w idei narodowej, nie liberalnej. Takie tendencje można
zauważyć w wielu wypowiedziach Nawalnego, a przecież na jego mityngi przychodzi
sporo ludzi. Na jednym z niedawnych spotkań w Nowosybirsku Nawalny mówił: “Chyba nie zamierzacie umierać za Rotenbergów?
Chciałbym, żeby moi rodacy, mieszkający na przykład w Nowosybirsku, zarabiali
więcej od Chińczyków”. To jest bez
wątpienia odwołanie do idei narodowej. W pewnych kręgach takie tendencje są
jeszcze bardziej wyraziste i jaskrawe.
Kowaliow:
W zasadzie staram się unikać rozmów o
Nawalnym. Wszyscy ciągle go komentują. Zgodzę się, że jego poglądy są
nacjonalistyczne. Zdrowy rozsądek i znajomość przykładów z historii XIX wieku
podpowiadają mi jednak, że nacjonalizm to ślepy zaułek. W połowie XX wieku w
historii i polityce pojawił się zupełnie nowy bohater. Ten bohater to człowiek,
ludzkość. Takie podejście zupełnie zmieniło naszą perspektywę. (…)
Olewski:
Odsiadywał pan wyrok w słynnym łagrze
“Perm 36”. Razem z panem przebywał tam ukraiński działacz narodowy Łewko
Łukjanenko, potem mianowany ambasadorem Ukrainy w Kanadzie. To był
nacjonalista, zgodzi się pan? Czy po wyjściu z łagru utrzymywaliście kontakty?
I czy pana zdaniem dzisiejsza Ukraina nie zmierza w kierunku państwa
narodowego? Zdaje się, że dla Ukraińców to jest obecnie kwestia
pierwszoplanowa?
Nawet Kowaliow zaraził się bakcylem
imperializmu
Kowaliow:
Darzę sympatią ukraiński ruch
niepodległościowy, rozumiem Majdan i procesy, które doprowadziły do zmiany
władzy. Sympatyzuję z ukraińskimi tendencjami proeuropejskimi (nawiasem mówiąc,
Rosja za wszelką cenę stara się je zneutralizować). Ale mimo to muszę przyznać,
że ukraińska ideologia narodowa jest dość silnie okraszona prowincjonalnością,
aż do śmieszności. Z Łewkiem Łukjanenką znamy się dość pobieżnie,
odsiadywaliśmy wyroki w tym samym czasie, ale w różnych zonach. Potem gdzieś
jeszcze się przelotnie spotkaliśmy.
Dam panu taki przykład: do Moskwy
przyjechał Sławko [Wiaczesław] Czornowił – postać naprawdę legendarna, i pod
patronatem ukraińskiej ambasady w Moskwie zorganizował wspólne spotkanie
moskiewskich i ukraińskich dysydentów.
Na spotkaniu dosłownie każdy z przyjezdnych ukraińskich prelegentów przemawiał
po ukraińsku. Wysłuchałem dwóch czy trzech takich przemówień, a w końcu wstałem
i powiedziałem: “Panowie, dajcie spokój. Ja sam jako tako rozumiem wasz język,
o ile mówicie w miarę powoli. Trochę osłuchałem się z nim dzięki krewnym, a
jeszcze lepiej poznałem go, siedząc w łagrze. Ale przecież na tej sali są
ludzie, którzy nie pojmują po ukraińsku ani słowa. Wiem, że swobodnie
rozmawiacie po rosyjsku. I przyjechaliście tu chyba po to, żeby z nami
rozmawiać? To może zacznijcie wreszcie
mówić o istotnych problemach, zamiast demonstrować nam znajomość swojego
ojczystego języka”. A Czornowił odpowiedział mi wtedy: “Tośmy się czasów
doczekali. Nawet Kowaliow zaraził się bakcylem imperializmu”.
Olewski:
Ale konkretnie, o co im chodziło?
Chcieli, żeby pan i inni mieszkańcy Moskwy zaczęli uczyć się ukraińskiego?
Sędziwy dysydent z czasów radzieckich, Siergiej Kowaliow jest legendą rosyjskiego ruchu na rzecz praw człowieka. |
Kowaliow:
Nie mam pojęcia, co chcieli przez to osiągnąć.
Sam do końca tego nie zrozumiałem. Sądzę, że pragnęli podkreślić, że są
Ukraińcami i chcą mówić w ojczystym języku. A jak ktoś ich nie rozumie, to
niech się nauczy języka albo załatwi sobie tłumacza. Zresztą, znam o wiele
bardziej jaskrawe przykłady. Pamiętam, jak w Brazylii ukraińscy obrońcy praw
człowieka przemawiali po ukraińsku przed publicznością, która znała jedynie język
rosyjski (znali go nawet niektórzy Amerykanie i Brytyjczycy) oraz, rzecz jasna,
angielski. No i pojawił się poważny problem ze zorganizowaniem przekładu z
ukraińskiego na te dwa języki. (...)
Za
to kiedy po konferencji wracałem do swojego pokoju hotelowego, w windzie
spotkałem dwóch sympatycznych młodych Ukraińców i jedną Ukrainkę. Jak pan
myśli, po jakiemu rozmawiali między sobą?
Olewski:
Pewnie po rosyjsku.
Kowaliow:
Tak, rozmawiali ze sobą po rosyjsku.
Język
i wojna
Olewski:
A czy zgodzi się pan z opinią, że
gdyby przez ostatnie lata Ukraińcy we wszystkich szkołach wprowadzili obowiązkową
naukę w języku ukraińskim, podobnie jak to robią obecnie Gruzini, to być może
udałoby się im zapobiec wydarzeniom na wschodzie Ukrainy? Bo niewątpliwie są
one związane również i z kwestią językową. Oczywiście, w tej chwili celowo
przejaskrawiam. Jednak jest w tym pewna logika. Na naszych oczach doszło do
niespodziewanej konfrontacji pomiędzy dwoma państwami, których mieszkańcy
nierzadko są spokrewnieni w dosłownym znaczeniu tego słowa. Więc może język miał jednak szansę stać się
tym czynnikiem, który zapobiegłby wojnie? Jak pan sądzi?
Kowaliow:
Nie wiem. Nie sądzę, żeby na Donbasie
mógł się rozpowszechnić język ukraiński. Chociaż na pewno jest tam obecny. Z
pewnością w tych regionach Ukrainy dominuje nie literacki ukraiński, a takie
południoworuskie “bałakanie”, typowe również dla pogranicznych terenów po
rosyjskiej stronie granicy. Są tam oczywiście ludzie biegle posługujący się
językiem ukraińskim, ale są i tacy, którzy w ogóle go nie znają i używają wyłącznie
rosyjskiego. W zasadzie kwestia językowa we wschodniej Ukrainie jest w pewnym
sensie konsekwencją tego prowincjalizmu, o którym już wspominałem. Tamtejsi
mieszkańcy nie znają oficjalnego, urzędowego języka ukraińskiego. Przyczyny
dzisiejszych wydarzeń są jasne – rosyjska interwencja była zaplanowana już
wcześniej i wszyscy doskonale rozumieli, że Rosja nie będzie się jedynie
biernie przyglądać rozwojowi wypadków.
Olewski:
Rozmawiamy o państwie położonym
pomiędzy Rosją i Europą. Ma ono ma poczucie przynależności do europejskiej
wspólnoty kulturowej. To państwo chce wzmocnić swoją tożsamość, a jednocześnie
odciąć się od czynników konfliktogennych. Do tego dochodzi czynnik językowy
jako przejaw nacjonalizmu. W zdrowym społeczeństwie takie zjawiska byłyby czymś
niemożliwym, a w każdym razie zabawnym. Inaczej jest na Ukrainie, która
przechodzi różne kryzysy związane z samoświadomością i poszukiwaniem swojego
miejsca w świecie (tak było np. ostatnio przy okazji parady równości).
Społeczeństwo ukraińskie na te procesy reaguje dość adekwatnie, gdy ktoś próbuje
cofnąć czas i zepchnąć kraj w przeszłość odrzuca go, jednocześnie wspierając
siły postępowe - nawet jeśli są one wewnętrznie zróżnicowane. Ale mimo wszystko
zastanawiam się, czy ten nacjonalizm, pana zdaniem nosi on charakter “prowincjonalny”,
może przekształcić się w niezbędną Ukraińcom świadomość narodową? A może się
mylę?
Kowaliow:
Wie pan, ja darzę Ukrainę ogromną
sympatią i doskonale rozumiem, gdzie leżą źródła ukraińskiej ideologii
narodowej: w ukraińskiej historii, przede wszystkim okresu radzieckiego, ale
nie tylko. Przypomnijmy sobie epokę Mazepy oraz inne okresy dziejów Ukrainy. I
nie zapominajmy o “Tarasie Bulbie”. Nie będę tu przypominać fragmentów
usuniętych z tego wspaniałego utworu Gogola. Ale przecież nawet i po autorskiej
korekcie pozostały w nim epizody bardzo okrutne i przesycone dzikim
nacjonalizmem. Pamiętajmy jednak, że Gogol opisał tę rzeczywistość zgodnie z
prawdą. Ucisk, jakiemu poddawana była Ukraina, musiał w końcu doprowadzić do
takiej a nie innej formy poszukiwania samoświadomości narodowej. Podobnie było
w czasach sowieckich - wystarczyło przyjść pod pomnik Szewczenki w haftowanej
ludowej koszuli i już można było mieć kłopoty. Zaczynało się śledzenie, wzywanie
“na dywanik” w Komsomole albo na uczelni. A nie daj Boże ktoś zaśpiewał przy
tym jakąś ludową ukraińską piosenkę albo zatańczył hopaka! To już było
traktowane jak akt polityczny...
Olewski:
Siergieju Adamowiczu, w XX wieku
Rosjan też niszczono jako naród, jako nację. Niszczono ich na ogromną,
wielomilionową skalę, i trwało to kilkadziesiąt lat.
Kowaliow:
Niezupełnie pana rozumiem.
Olewski:
Mówię o Rosjanach jako nacji.
Kowaliow:
Tak? I kto niby niszczył osoby
narodowości rosyjskiej?
Olewski:
Tak, mam na myśli Rosjan. Zgodzi się
pan, że rosyjskich chłopów wytępiła radziecka władza?
Kowaliow:
Wie pan, w tamtym okresie Związek
Radziecki był niezwykle internacjonalistyczny. I gdy policzy pan ofiary terroru
stalinowskiego mające czysto rosyjskie pochodzenie etniczne, a potem porówna
pan wyniki z udziałem procentowym innych etnosów, choćby Żydów, to zobaczy pan,
że Rosjanie wcale nie byli w czołówce. Rosjanie...
Olewski:
Niemniej jednak zginęły miliony
Rosjan.
Kowaliow:
Dość szybko w Związku Radzieckim
narodził się mit o “starszym bracie”. Rosjanie uzurpowali sobie rolę “starszego
brata” i bardzo chętnie wykorzystywali swoją uprzywilejowaną pozycję. Kiedy
odsiadywałem wyrok w “Permie-36”, to Rosjanie stanowili tam mniejszość,
zdecydowaną mniejszość.
Olewski:
Mówi pan o strefie dla więźniów
politycznych?
Kowaliow:
Tak, mówię o zonie dla politycznych.
Tyle że za Stalina cały GUŁAG był taką strefą dla “przestępców politycznych”. Byli
też oczywiście pospolici kryminaliści, ale wśród nich panował pełny
kosmopolityzm, wsadzano wszystkich jak leci. Morzenie głodem też było,
oczywiście, że tak. Tylko że Wielki Głód dotknął rosyjskie obwody w znacznie
mniejszym stopniu, niż obwody zamieszkane przez Ukraińców. Nie twierdzę, że
Ukraina była jedynym obszarem dotkniętym tą klęską. Ale tam wszystko
przebiegało o wiele okrutniej, tam był głód zorganizowany i sterowany. Śmiercią
głodową umierali przede wszystkim mieszkańcy Ukrainy. I wszyscy doskonale
rozumieli, że dzieje się tak na rozkaz z Moskwy. Owszem, socjalistyczny Kijów
wspierał te akcje, ale inicjatywa wyszła z Moskwy. Więc proszę się nie dziwić,
że Ukraińcy...
Olewski:
Dajmy spokój Ukraińcom. Nie dosłuchał
pan mojego pytania, a chodziło mi o to, że po upadku Związku Radzieckiego było
dość powodów, by Rosjanie poczuli potrzebę zjednoczenia się wokół idei
narodowej. Teraz tych powodów jest nawet więcej, bo... Zresztą wiadomo, o co chodzi. Przecież myśmy
tych problemów do dziś nie zdążyli jeszcze przetrawić. Podobnie zresztą nie przetrawili
ich póki co i Ukraińcy, i inne narody krajów postsowieckich. Lekceważenie tych
kwestii jest niepoważne, szczególnie w dzisiejszej sytuacji.
Droga donikąd
Kowaliow:
A moim zdaniem te ideologie narodowe
to droga donikąd. Sądzę, że panująca dziś na świecie tendencja do globalizacji
jest jedyną receptą na dobrobyt i szczęście. Należy jedynie zrozumieć, że
globalizacja nie jest równoznaczna z unifikacją języków czy kultur. Przeciwnie,
jeśli globalizacja nie ogranicza się do problemów gospodarczych, lecz obejmuje
przede wszystkim kwestie moralne, polityczne czy prawne, to w takiej sytuacji
kultury narodowe otrzymują dodatkowe pozytywne impulsy. Przecież zgodnie z
Deklaracją Praw Człowieka każdy z nas ma prawo posługiwać się dowolnym
językiem, wyznawać dowolną religię, identyfikować się z dowolną kulturą. Jak
kto chce – indywidualnie albo wspólnie z innymi osobami podzielającymi jego
poglądy. Chcę przez to powiedzieć, że mimo, iż ukraiński nacjonalizm nie budzi
mojego entuzjazmu, to trzeba podkreślić, że nie jest on tak rozpowszechniony,
jak wmawia nam nasza propaganda. Weźmy wybory: ile tam procent zdobyli ci
prawicowi “nazi”?
Olewski:
1,75%.
Kowaliow:
Tak, ale wszyscy łącznie. A w sumie w
wyborach wystartowały przecież trzy takie partie. To najlepszy dowód, że cieszą
się znikomym poparciem. Z drugiej strony uważam, że jeden wspólny język
urzędowy jest czymś naturalnym i praktycznym. Chociaż oczywiście jest takie
państwo jak Szwajcaria. Nie można jej w żaden sposób zarzucić, że jest niedemokratyczna
czy nieliberalna, a sami Szwajcarzy posługują się 4 językami urzędowymi. I
całkiem nieźle sobie z taką różnorodnością radzą.
Olewski:
Wspomniał pan o prawach uniwersalnych.
Wróćmy zatem do tematyki rosyjskiej. Nie jestem fachowcem, pan natomiast doskonale
orientuje się w problematyce powszechnych praw człowieka i obywatela. Chciałbym
więc wrócić do sprawy fundacji “Dynastia”, wspierającej rosyjskich naukowców. Załóżmy,
że ma pan rację i faktycznie zmierzamy w stronę despotyzmu. Ustrój panujący w ZSRR
nie był despotią, ale posiadał pewne jej cechy. A mimo to stosunek władzy
radzieckiej do uczonych...
Kowaliow:
Ale konsekwentnie zbliżał się do tego
“ideału”.
Olewski:
... w Związku Radzieckim uczeni byli
szczególną, uprzywilejowaną kategorią. Uczonym wolno było więcej, żyli we
własnym świecie, mieli poczucie bezpieczeństwa. Dlaczego dziś nie może tak być?
Przecież “Dynastia” finansuje to, czego z jakichś względów nie finansuje
państwo. Gdyby państwo wspierało naukowców, “Dynastia” byłaby niepotrzebna.
Zakaz jej działalności nie jest chyba rozsądną decyzją? Więc po co to zrobiono?
Gdzie tu logika?
Kowaliow:
Logika w tym jest, zapewniam pana. I
ma pan całkowitą rację, bo istotnie lwia część funduszy “Dynastii” była przeznaczana
na literaturę popularnonaukową. I to jaką! To były doskonałe przekłady naprawdę
wybitnych prac naukowych. Działalność wydawnicza jest nawet pożyteczniejsza od
finansowania konkretnych badań laboratoryjnych, bo wychowuje nowe kadry
naukowe, zaszczepia młodzieży zapał do zgłębiania skomplikowanych zagadnień.
Dlaczego więc “Dynastia” stała się ofiarą tych bezmyślnych decyzji? Ano,
właśnie dlatego, że milowymi krokami zmierzamy ku despotyzmowi. Tak naprawdę
nasz rząd – chociaż wolę mówić o władzach ogólnie, a nie tylko o rządzie, - a
zatem nasze władze nie mają już innego wyboru. One się już tak zagalopowały, że
mają tylko jedno wyjście: mogą iść uparcie aż do końca. Mogłyby też pozwolić
innym siłom politycznym stanąć ze sobą w zawody. Tyle że wtedy minęłoby
niewiele czasu i większość naszych narodowych “świętych krów” zasiadłaby na
ławie oskarżonych. Pewnie nie wszyscy poszliby za kratki, ale część swoich
majątków na pewno by stracili.
Kadyrow na Kremlu?
Olewski:
Skoro, jak pan mówi, idziemy tą drogą
na oślep, to pewnie dojdziemy w końcu do punktu, w którym trzeba będzie
odpowiedzieć na pewne niełatwe pytania. Jak pan sądzi, czy Ramzan Kadyrow
mógłby zostać prezydentem Federacji Rosyjskiej?
Kowaliow:
Myślę, że to niemożliwe bez zamachu
stanu. Ale należy pamiętać, że Ramzan Achmatowicz ma do dyspozycji spore siły zbrojne.
Wiadomo też, że kremlowskich dotacji oraz podatków ściąganych z Czeczenów Kadyrow
nie wydaje wyłącznie na organizację imprez piłkarskich czy innych tego typu
rozrywek.
Olewski:
Myśli pan, że mieszkańcy Rosji nie
zagłosowaliby dziś na niego?
Kowaliow:
Nie, nie sądzę. W zasadzie trudno
przypuścić, że dzisiejsi Rosjanie mogliby zagłosować na Czeczena czy Żyda, czy
kogoś tam jeszcze.
Olewski:
Dlaczego? Przecież Kadyrow to człowiek
symbolizujący silną rękę Putina.
Kowaliow:
On jest dla Putina jak ból zębów.
Putin sądził, że znalazł idealne rozwiązanie problemu czeczeńskiego, czyli
“czeczenizację Czeczenii”. Nawiasem mówiąc, nasza grupa obrońców praw człowieka
bardzo surowo odnosiła się do kwestii obrony ludności cywilnej w Czeczenii, i
to niezależnie od narodowości czy wyznania. Nie popieraliśmy Czeczenów
bezkrytycznie. Rozumieliśmy ich racje, zdawaliśmy sobie sprawę z tego, gdzie
leżą źródła ich ruchu niepodległościowego, ale nie wspieraliśmy ich dążeń do
państwowej suwerenności. To jest temat na dłuższą rozmowę, ale te wszystkie
kwestie można naprawdę bez większego trudu wyjaśnić.
Muszę
podkreślić, że niektórzy czeczeńscy politycy, z którymi miałem okazję rozmawiać,
tłumaczyli: “Jaką formę powinna mieć
nasza suwerenność? Przecież to oczywiste, że Czeczenia jest niewielka. A ci
Czeczeńcy, którzy mówią o naszych rzekomo bogatych tradycjach państwowych,
mocno przejaskrawiają. Żadne państwo czeczeńskie nigdy nie istniało. Silny
partner jest nam niezbędny, a takim partnerem może być dla nas wyłącznie Rosja.
Dopiero przy takim założeniu można zaczynać rozmowę o kształcie naszej
przyszłej państwowości. Z państwem-partnerem powinniśmy mieć wspólną granicę,
wspólną armię i walutę, uzgodnioną przez obie strony politykę zagraniczną, a
także wspólną politykę gospodarczą, szczególnie w zakresie najważniejszych
gałęzi przemysłu. W przypadku Czeczenii są to wydobycie i przerób ropy
naftowej. Właśnie te sprawy są dla nas priorytetem”.
Spytałem
więc: “To dlaczego mówicie o
niezawisłości? Jeśli ta wasza wizja się spełni, to co wam zostanie z idei
suwerenności państwowej? Zielony sztandar z wizerunkiem wilka?”. A mój
rozmówca odpowiedział: “Tak, to dla nas
bardzo ważne”. W tym samym czasie dość napięte były też nasze stosunki z
Tatarstanem. Jednak Tatarstan konsekwentnie wcielał w życie takie postulaty, o jakich
Czeczeńcy mogli tylko pomarzyć – w każdym razie ci Czeczeńcy, o których tu mówię.
Natomiast czeczeński ruch oporu początkowo składał się głównie z pokojowo
nastawionych cywili. Dopiero z czasem, powoli, ale konsekwentnie przywództwo zaczęli
przejmować młodzi bandyci - doskonale umieli strzelać, ale kompletnie nie znali
się na polityce. Nawiasem mówiąc gazawat,
czyli czeczeński wariant dżihadu, został ogłoszony przez Kadyrowa seniora, ojca
dzisiejszego przywódcy Czeczenii.
Olewski:
Ale ostatecznie udało się zaprowadzić tam
pokój.
Kowaliow:
Inaczej to się nie mogło skończyć. To
podręcznikowy przykład ewolucji ideologii i poglądów.
Olewski:
Jak pan sądzi, może powinniśmy po prostu
cierpliwie czekać na rozwój wydarzeń? Może pod przywództwem mądrego Ramzana
Kadyrowa sytuacja wyewoluuje w ten sposób, że dzieci dzisiejszych milicjantów,
znacznie lepiej wykształcone, niż ich ojcowie, nauczą się akceptować
rozwiązania kompromisowe? Czy widzi pan jakąś alternatywę i na czym miałaby ona
polegać?
Kowaliow:
Alternatywa zawsze jest tylko jedna:
trzeba budować nowoczesne społeczeństwo obywatelskie. Niestety, Ramzan Kadyrow
buduje system oparty na zupełnie innych wartościach.
Olewski:
Demokratyzacji Czeczenii raczej nie
można się po nim spodziewać.
Kowaliow:
No cóż, wystarczy przypomnieć, za
czyje pieniądze odbudował Grozny.
Olewski:
W jaki sposób można by było przekonać
Ramzana Kadyrowa do idei społeczeństwa obywatelskiego? Kto mógłby podjąć się
tego zadania?
Kowaliow:
Tu nie pomogą żadne dyskusje, tego
rodzaju ludzi po prostu nie da się przekonać. Naiwnością jest pogląd, że
każdego można przekonać, wystarczy tylko dobierać właściwe argumenty. Takich polityków
jak Kadyrow należy usuwać (chociaż oczywiście zdaję sobie sprawę, że w tym
wypadku usunięcie jest praktycznie niemożliwe). Ale gdyby udało się obalić
Kadyrowa i zastąpić go normalnym politykiem, który zna prawo i go przestrzega,
to i tak pożytek byłby z tego niewielki. Ramzan Achmetowicz zbyt głęboko
zmienił mentalność swoich rodaków, narzucił im własny model “ewolucji”. Cofnąć
te zmiany byłoby niezwykle trudno.
Tłumaczenie:
Katarzyna Kuc
Rozmowa zostala wyemitowana na antenie
telewizji "TV DOŻD'", jej transkrypcja dostępna jest pod adresem:
*Siergiej Kowaliow (ur. 1930), wybitny rosyjski działacz ruchu na rzecz praw człowieka, dysydent z czasów radzieckich, więzień polityczny. W poradzieckiej Rosji, do roku 2003 był deputowanym do parlamentu.
*Timur Olewski, dziennikarz niezależnej stacji
telewizyjnej "TV DOŻD'". Od samego początku relacjonował na antenie wydarzenia
na Ukrainie. Autor cyklu wywiadów "Olewski"
Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:
Obserwuj nas na Twitterze:
Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz