wtorek, 11 listopada 2014

Rossija biez Putina



Choć wydarzenia z lat 2011-2012 roku wydają nam się dziś, z perspektywy konfliktu wokół Ukrainy zamierzchłą przeszłością, warto przypomnieć sobie krótki okres niebywałej mobilizacji antykremlowskiej opozycji. Przez kilka miesięcy wydawało się, iż Rosja niekoniecznie podążyć musi znanym z historii autorytarnym szlakiem. Angielski dziennikarz Marc Bennetts opowiada o chwilach, gdy hasło „Rossija biez Putina” wydawało się możliwe do urzeczywistnienia.




Dokopać Kremlowi

Marc Bennetts




Rozpoczynamy dziś publikację fragmentów polskiego wydania książki angielskiego dziennikarza Marca Bennettsa. Wydana przez wydawnictwo „Muza” za kilka dni trafi do księgarni. 


Publikację fragmentów zakończymy artykułem Marca Bennettsa napisanym specjalnie dla „Media-w-Rosji”. Opowie nam o losach antykremlowskiej opozycji obecnie, po wybuchu konfliktu wokół Ukrainy. 





Prolog


Pewnego grudniowego dnia


Rossija biez Putina!, skandował tłum. Okrzyki stawały się coraz głośniejsze, jak gdyby dziesiątki tysięcy protestujących po raz pierwszy w życiu uwierzyło, że ich żądanie mogłoby zostać spełnione. „Rosja bez Putina! Rosja bez Putina!”.

Słowa unosiły się coraz wyżej pod mroźnym niebem rosyjskiej stolicy. Mówca obiecywał rozgrzewającym się tupaniem demonstrantom, że ich przesłanie na pewno dobiegnie do znajdującego się nieopodal Kremla. Szczególnie jeśli tłum zwróci się w stronę jego kunsztownie udekorowanych wież, których szczyty nadal ozdobione są ciemnoczerwonymi gwiazdami z epoki sowieckiej, i jeśli wszyscy razem raz jeszcze wykrzyczą swój apel.

Do tego momentu Rosja bez Władimira Putina wydawała się czymś równie nieprawdopodobnym jak moskiewska zima bez śniegu. Lub, być może, jak Rosja bez głęboko zakorzenionej i sięgającej najwyższych szczebli władzy korupcji, która doprowadziła do tego, że według Transparency International kraj znalazł się na samym końcu światowego Indeksu Postrzegania Korupcji i dzielił wraz z Nigerią 143 miejsce wśród 182 sklasyfikowanych państw.


10 grudnia na Placu Blotnym w Moskwie haslo "Rossija biez Putina" skandowały
dziesiątki tysięcy demonstrantów. 

Dziesiątego grudnia 2011 roku na moskiewskim placu Błotnym, niecały tydzień po niemal jawnie sfałszowanych wyborach, których wynik zapewnił Jednej Rosji, partii Putina, nieoczekiwaną większość parlamentarną, nic nie było już jednak nieprawdopodobne. Najbogatsi i najlepiej wykształceni mieszkańcy Moskwy – tak zwana klasa kreatywna –wyszli nieoczekiwanie na ulicę, aby w bezprecedensowy sposób wyrazić swoje niezadowolenie. Funkcjonariusze oddziałów prewencji byli wyraźnie zas­koczeni liczebnością tłumu. Widziałem grupę milicjantów [z propozycją przywrócenia milicji jej nazwy z czasów carskich prezydent Miedwiediew wystąpił w sierpniu 2010 roku, a przemiana milicjantów w policjantów nastąpiła 1 stycznia 2012 roku – przyp. red.], którzy telefonami komórkowymi fotografowali protestujących, między innymi pannę młodą w białej sukni ślubnej. (Rzecz jasna, mogła to być po prostu jedna z metod prowadzenia inwigilacji).

„Walka o swoje prawa jest łatwa i przyjemna. Nie ma się czego bać”, oświadczył faktyczny przywódca opozycji Aleksiej Nawalny po osadzeniu w moskiewskim areszcie. „Każdy z nas jest w posiadaniu najpotężniejszej i jedynej broni, której potrzebujemy – poczucia własnej prawości”.

Zastanawiałem się, czy Putin ich słyszał. Czy słyszał wewnętrznie podzielony tłum, w którym stali obok siebie liberałowie, nacjonaliści i lewicowcy? Upokarzani i znieważani. A jeśli tak, to co wtedy czuł? Był przestraszony? Zszokowany? Gardził nimi? Chociaż otwarty sprzeciw wobec władzy na taką skalę był we współczesnej Rosji czymś nowym, to Putin wciąż cieszył się poparciem społecznym, którego zachodni przywódcy mogli mu jedynie pozazdrościć. Sprawował również pełną kontrolę nad państwową telewizją, wciąż stanowiącą główne źródło informacji dla ogromnej większości Rosjan.

Patrzyłem na zgromadzone na placu rodziny, emerytów, młode kobiety i mężczyzn, którzy dostawali wypieków na twarzy na samą myśl, że biorą udział w historycznym wydarzeniu. „Nie sądziłam, że kiedykolwiek coś takiego zobaczę”, zwróciła się do mnie opozycyjna weteranka, wyrzucając z siebie prawdziwy potok słów. „Kiedyś na wiece protestacyjne przychodziło najwyżej kilkaset osób. Proszę popatrzeć, ile nas jest teraz. Wielu ludzi bierze udział w takiej demonstracji po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni”.

*

"Bitwa o Rosję trwa dalej"

Masowe protesty przeciwko Putinowi, które rozpoczęły się tamtego popołudnia w Moskwie, wprawiły w zakłopotanie analityków i zainspirowały krytyków Kremla, sądzących do tej pory, że były agent KGB sprawuje pełną kontrolę nad życiem politycznym w Rosji i takie demonstracje są po prostu niemożliwe. Tłumy ludzi z przypiętymi białymi wstążkami, symbolem protestu, wyległy na moskiewskie ulice. Można wybaczyć przeciwnikom Putina wiarę w to, że dni ich prześladowcy są policzone. Na początku Kreml wydawał się zagubiony i nie wiedział, jak zareagować na masowe demonstracje. Władze na przemian groziły i wysuwały mało przekonujące propozycje reform politycznych. „Wielu ludziom wydawało się wtedy, że zwycięstwo jest tuż-tuż”, wspomina Siergiej Udalcow, ostrzyżony na zero lewicowiec o wybuchowym temperamencie, który podczas demonstracji w lutym 2012 roku w „symbolicznym” geście podarł portret Putina, co spotkało się z entuzjastyczną reakcją tłumu.

Pozbycie się samego Putina nie było już jednak takie proste. Wiosną 2012 roku w południowej dzielnicy Moskwy w ramach kampanii przed wyborami prezydenckimi odbył się jeden z nielicznych wieców, podczas którego Putin krzyczał: „Czy kochamy Rosję?!”, dźgając palcem zacinający deszcz ze śniegiem. Gdy umilkło gromkie „da”, kontynuował: „Oczywiście, że kochamy. W całej Rosji są dziesiątki milionów ludzi takich jak my”.

„Bitwa o Rosję trwa dalej!”, oznajmił zgromadzonym ludziom, spośród których wielu przywieziono na wiec autokarami z konserwatywnych regionów kraju. Gdy przemówienie dobiegało końca, Putin wyrzucił w górę rękę, a potem szybko ją opuś­cił, jakby chciał wyrwać zwycięstwo zimnemu moskiewskiemu powietrzu. „Będziemy triumfować!”

Jak było do przewidzenia, gdy w maju 2012 roku Putin wrócił na Kreml, już kilka tygodni później rozpoczęła się od dawna oczekiwana ostra reakcja władz. „Zepsuli mój wielki dzień”, powiedział podobno o protestujących, którzy demonstrowali podczas uroczystości inaugurujących jego trzecią kadencję. „Teraz ja zniszczę ich życie”.



Władimir Putin powraca na Kreml. Inauguracji towarzyszyły antyputinowskie demonstracje
uliczne. "Zepsuli mój dzień" - poskarżył sie prezydent Rosji. 

Pierwszym krokiem było uchwalenie w przyśpieszonym trybie przez uległy parlament pakietu ustaw, które sprawiły, że otwarte wyrażanie sprzeciwu stało się i trudniejsze, i bardziej niebezpieczne. Następnie Putin i jego sojusznicy z coraz potężniejszego Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej – wzorowanego na FBI organu ochrony porządku publicznego, podporządkowanemu jedynie prezydentowi Rosji – rozpoczęli systematyczne neutralizowanie liderów opozycji i ich najbardziej oddanych zwolenników. Nie wahali się przy tym posługiwać oszczerstwami, zarzutami kryminalnymi o podłożu politycznym oraz przerażająco absurdalnymi procesami pokazowymi.

Gdy skazano i uwięziono pierwszych opozycjonistów, demonstranci skandowali: „Nigdy więcej 1937!”, odnosząc się do roku, w którym osiągnęła apogeum wielka czystka przeprowadzana przez Józefa Stalina. Dla wielu ta analogia była obrazą pamięci milionów ofiar stalinowskiego terroru – w końcu teraz nikomu nie strzelano w potylicę i nikogo nie zsyłano na mroźną Północ, aby zmarł od katorżniczej pracy. Współcześni dysydenci, którzy czekali na proces w obskurnych aresztach śledczych lub odbywali karę w odległych koloniach karnych, nie mieli jednak wątpliwości, że Kreml ponownie nabrał upodobania do represji politycznych.

Nawet groźba więzienia nie była jednak w stanie całkowicie stłamsić ruchu protestacyjnego. „Obudź się, Rosjo!”, wzywały ulotki rozdawane podczas demonstracji na początku 2012 roku. Te wydarzenia zmieniły życie wielu ludzi i sprawiły, że tysiące zwykłych Rosjan stały się zaciekłymi przeciwnikami władzy Putina. Nie mogli ustąpić, gdy tylko pojawiły się trudności – w ogóle nie brali pod uwagę takiego scenariusza.

*

Zachód przyjął antyputinowskie protesty z niemal jednomyślnym entuzjazmem. „Śnieżni rewolucjoniści”, rzucający największe do tej pory wyzwanie dyktaturze, zostali ogłoszeni reprezentantami nowego, wolnego pokolenia Rosjan. Aprobata była jednak reakcją odruchową: stanowiła wyraz instynktowej sympatii dla „wrogów mojego wroga”, nie stało za nią głębsze zrozumienie prawdziwej natury różnych nurtów opozycyjnych. Niewielu poświęciło czas na rzetelną analizę ich filozofii i poglądów. Nie postawiono też sobie pytania, co stałoby się z Rosją – oraz z Zachodem – gdyby rzeczywiście doszło do obalenia Putina.

Przygotowując tę książkę, zbadałem nowe rosyjskie ruchy opozycyjne w całej ich zadziwiającej różnorodności, od radykalnej lewicy, której celem jest przywrócenie w państwie ustroju komunistycznego, do uzbrojonych w iPady hipsterów, którzy – jak ujął to pewien młody aktywista –chcą „mieszkać w Europie bez konieczności wyjazdu z Rosji”. Starałem się dotrzeć nie tylko do powszechnie znanych liderów i szeregowych działaczy stanowiących trzon każdego ruchu społecznego, lecz także do ich przeciwników – prokremlowskich urzędników i hierarchów kościelnych. Moje poszukiwania – tak jak i sam ruch protestacyjny – skupiły się przede wszystkim, choć nie wyłącznie, na Mosk­wie. Ogniska sprzeciwu płonęły również na prowincji, ale to w stolicy imperium zawsze tworzyła się historia.

Od czasu pierwszego przemówienia Putina jako prezydenta Rosji minęło prawie piętnaście lat i trudno przypomnieć sobie czasy, gdy „przywódca narodu” największego kraju na świecie był nikomu nieznanym urzędnikiem, którego rządy miały być jedynie epizodem w krótkiej historii postsowieckiej Rosji. Putin dowiódł jednak, że sceptycy nie mieli racji – udało mu się utrzymać stanowisko, zdobyte tak nieoczekiwanie, a następnie jeszcze mocniej chwycić za ster władzy. Niewiele wskazuje na to, by miał ochotę wypuścić go z rąk.





Tłumaczenie: Jan Wąsiński, Paweł Wolak 
Książka ukazuje sie nakladem Warszawskiego Wydawnictwa Literackiego MUZA AS








*Marc Bennetts, angielski dziennikarz od 15 lat zamieszkały w Moskwie. Publikował w najważniejszych gazetach i magazynach prasowych, takich jak: Guardian, Observer, The Times, New York Times, USA Today and Washington Times.  Autor przewodnika „Lonely Planet” po Syberii oraz książki o rosyjskiej pilce nożnej „Football Dynamo” (2010).








Pozostałe fragmenty książki Marca Bennettsa na blogu „Media-w-Rosji”:


Batalia przeciw planom wydobycia niklu w obwodzie woroneskim na pierwszy rzut oka różniła się znacznie od moskiewskiego buntu „klasy kreatywnej”. W jednym szeregu stanęli tu działacze ruchów ekologicznych i przywiązani do prawosławnej tradycji Kozacy. Także miejscowa ludność szybko zrozumiała iż antyniklowa kampania została podjęta w jej obronie. Marc Bennetts opowiada o nadziejach i obawach działaczy zaangażowanych w antyniklowy bunt.




Pozbawiona dostępu do popularnych mediów, gnębiona aresztami i brudną propagandą rosyjska opozycja przez lata nie potrafiła wykreować lidera zdolnego do zdobycia szerszego poparcia. Aż do chwili gdy nad moskiewskim niebem rozbłysła gwiazda Aleksieja Nawalnego. Marc Bennetts opowiada w jaki sposób nieznany działacz partii „Jabłoko”, prawnik, bloger, stypendysta amerykańskiego uniwersytetu Yale zwrócił na siebie uwagę opinii publicznej. Jak udało mu się zbudować sukces swojej antykorupcyjnej kampanii wymierzonej w „żulików i złodziei”.









Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com











Brak komentarzy:

Prześlij komentarz