czwartek, 14 stycznia 2016

Eduard Limonow, czyli zemsta damskiego krawca



Najpierw szokował swoimi pisanymi na emigracji ekscentrycznymi, pełnymi wyuzdania seksualnego powieściami. Na początku lat dziewięćdziesiątych Eduard Limonow wrócił do Rosji, gdzie co chwila zaskakiwał opinię publiczną swą działalnością i skandalizującymi wypowiedziami. Należał do partii Żyrinowskiego, wybrał się do Jugosławii, by uczestniczyć w wojnie po stronie serbskich nacjonalistów. Największy rozgłos zapewniło mu założenie radykalnej partii Narodowo-Bolszewickiej. W 2001 roku trafił do więzienia na nielegalne posiadanie broni i działalność terrorystyczną. Regularnie brał udział w organizowanych przez opozycję akcjach w obronie konstytucji. A jednak w 2014 roku gwałtownie zmienił front, wspierając aneksję Krymu. Dziś nazywa liberałów zdrajcami, publikuje w prorządowej gazecie "Izwiestia". Maksym Kantor, wybitny rosyjski artysta, malarz, pisarz i publicysta w błyskotliwym eseju opisuje fenomen Limonowa. Przenikliwy tekst Kantora proponuje własną interpretację ważnych wydarzeń w najnowszej historii Rosji.

 


Autor: Maksym Kantor


 


Kim jest Eduard Limonow? Ekscentrycznym pisarzem? Politycznym prowokatorem?  Lewicowcem, który stał się częscią nowej elity? 



Niezależnie od epoki, działaniom rosyjskiej opozycji zawsze towarzyszyli jacyś prowokatorzy i zdrajcy. Gapon, Azef, Zubatow czy Nieczajew to postaci kluczowe dla dziejów Rosji. Podesłani przez władzę prowokatorzy byli i wśród dekabrystów, i w organizacji „Narodnaja Wola”, i w środowisku dysydentów lat 60-tych XX w.

To właśnie tacy jak Gapon wiedli tłum na rzeź. Tacy jak Nieczajew nakłaniali swoich towarzyszy do zbrodni, dzięki czemu mogli ich potem szantażować ujawnieniem krwawych tajemnic. Prowokatorzy współpracowali jednocześnie z carską Ochraną i z rewolucjonistami, jak Zubatow. Nierzadko też byli bliskimi przyjaciółmi tych, których zdradzali – jak choćby Siergiej Chmielnicki. Zdarzało się też, że prowokator stał na czele całej organizacji i regularnie donosił władzom na jej poszczególnych działaczy, jak Azef.

Do listy rosyjskich prowokatorów współcześni kronikarze śmiało mogą dopisać jeszcze jedno nazwisko. Niewątpliwie, Eduard Sawienko (pseudonim literacki „Limonow”) przejdzie do historii jako wzorcowy prowokator i zdrajca. Nie bądźmy naiwni: w kraju, w którym od 15 lat legalnie rządzi KGB, w szeregach opozycji bez trudu znaleźć można niejednego donosiciela.


Prowokacje i kłamstwa


Prowokacje i kłamstwa stały się codziennością w rosyjskiej polityce. Łgarstwa prezydenta to dziś powód do dumy. „Że co? Rosyjskie czołgi wjechały na terytorium Ukrainy? Rosyjscy żołnierze wkroczyli do Donbasu? Putin jest miliarderem? A gdzie na to dowody? Niemcowa zamordowano? Co za bzdura, komu niby miałoby to być na rękę?”. W Rosji panuje przekonanie, że w Kijowie doszło do zamachu stanu (i nie ważne, że protestujący na Majdanie nie byli uzbrojeni), a władzę w Kijowie przejęli faszyści (chociaż w ukraińskim parlamencie nie ma żadnej partii faszystowskiej). Rosja napadła na Ukrainę? A skąd, to właśnie Rosjanie muszą bronić się przed Ukraińcami!

Rosjanie stali się fanami absurdalnych wywodów: „pierwsi uderzamy w Ukraińców, bo oni nas nie lubią; a nie lubią nas za to, że na nich napadliśmy. A napadliśmy na nich, bo Ukraińcy są rusofobami. Czyli mieliśmy prawo do aktu agresji, to była jedynie odpowiedź na ukraińską niechęć do Rosji”. Takie idiotyzmy, wygłaszane w kółko i z upojeniem, coraz bardziej zagęszczają atmosferę kłamstwa, a społeczeństwo jak papuga powtarza hasła zasłyszane od prezydenta. W dzisiejszej Rosji prowokatorem jest ten, kto potrafi przemawiać do tłumu jego własnym językiem.

Jednym z symboli tej nowej, zakłamanej Rosji, stał się właśnie Limonow. Jeszcze wczoraj wzywał do marszu na Kreml. Dziś zdradza swoich dawnych zwolenników, pokornie podporządkowując się specłużbom i kremlowskiej władzy.

A przecież to właśnie on, Sawienko-Limonow, regularnie organizował comiesięczne demonstracje; on wprowadził do obiegu określenie „rozkołysać łódkę”; to on, ramię w ramię z Kasparowem i Kasjanowem, stał na czele koalicji partii opozycyjnych. Nie przeszkodziło mu to jednak w wygłaszaniu pogardliwych opinii o nieżyjącym Niemcowie i wzywaniu do walki z „piątą kolumną”. Limonow stał się imperialistą i zwolennikiem aresztowań. Czyżby w którymś momencie został zwerbowany przez służby bezpieczeństwa?


Skłonność do teorii spiskowych


Jak wiadomo, skłonność do teorii spiskowych potrafi skomplikować najprostsze sprawy. W zasadzie nie ma żadnego znaczenia, czy specsłużby faktycznie zwerbowały Sawienkę-Limonowa i uczyniły go swoim agentem. Co za różnica, czy Putin jest miliarderem, czy nie jest. Nieważne, czy prawdziwe są plotki o tym, że pisarz Prilepin jest powinowatym polityka Surkowa. To naprawdę nieistotne. Faktem natomiast pozostaje, że działalność Limonowa jest na rękę rosyjskiej esbecji, że Putin umożliwił swoim znajomkom zarobienie grubych miliardów, a Prilepin to zagorzały piewca putinowskiej ekspansji. Mniejsza o szczegóły. To, co najistotniejsze, widać przecież gołym okiem. Nie ma żadnych wątpliwości, że Limonow jest współpracownikiem specsłużb, bo to przecież KGB-owcy rządzą państwem rosyjskim, natomiast sam Limonow gorliwie służy państwu.

Limonow nigdy nie był buntownikiem. Jego „buntowniczość” to tylko mit. Owszem, był prowokatorem, ale buntownikiem? Nie, w żadnym wypadku.

Azef wydawał policji bojowników, których wcześnej sam zwerbował. Limonow robił dokładnie to samo. Najpierw siał ferment wśród ogolonych na łyso smarkaczy, a następnie prowokował ich do bezsensownych wybryków. Część z tych pryszczatych rozrabiaków trafiła potem za kratki, część zginęła podczas wojny z Ukrainą. Ale to nie jedyne osiągnięcia tego prowokatora.


2.

Pretekst do zjednoczenia władzy z ludem

Zaplanowana trzy lata temu fronda nie doszła do skutku. Zabrakło programu działania. Początkowo frondystom udało się zjednoczyć śmietankę intelektualną wielkich miast oraz korporacyjnych cyników. Wszyscy oni pragnęli obalenia Putina i narzekali na nieudolne rządy Miedwiediewa, podatnego na naciski ze strony oligarchów. Uczestnicy demonstracji mieli już dość korupcji, ale jednocześnie oczekiwali, że za swoją działalność otrzymają odpowiednie wynagrodzenie od oligarchów – tych samych oligarchów, których zgromadził wokół siebie Putin. Demonstranci krytykowali poszczególne detale, ale nie cały system. Nowoczesny feudalizm w zasadzie nikomu specjalnie nie przeszkadzał. W manifestacjach brali udział i zausznicy Bieriezowskiego, i doradcy Prochorowa, i ludzie Abramowicza. Struktury organizacyjne nie miały tu znaczenia, najważniejsze były efekciarstwo i bufonada. Demonstranci szafowali takimi hasłami, jak „opozycja pozasystemowa” czy „naszym głównym celem jest rozkołysanie łódki”. No litości, przecież to już najprawdziwsza nieczajewszczyzna.

Czemu miała służyć ta ofiara?

Nie ma wątpliwości, że cała ta pokazowa akcja protestacyjna, - która zresztą pękła jak bańka mydlana, gdy tylko rozpoczęła się okupacja części Ukrainy, - została sprowokowana przez służby bezpieczeństwa. Zorganizowano ją jedynie po to, by usprawiedliwić rosyjską nacjonalistyczną rekonkwistę. Potrzebny był pretekst do zjednoczenia władzy z ludem, cara z tłuszczą. Zanim społeczeństwu rosyjskiemu podsunięto imitację Wielkiej Wojny Ojczyźnianej, trzeba było najpierw sprowokować rozwarstwienie narodu na kadrę kierowniczą o orientacji prozachodniej oraz „prosty lud”. Specsłużby nie spuszczały protestujących z oka i manipulowały nimi, by falę oburzenia skierować w pożądanym dla władzy kierunku. Dodatkowo umiejętnie podsycano konflikt pomiędzy opozycją i społeczeństwem. Kiedy zabrzmiały pamiętne słowa: „To my jesteśmy mózgiem narodu, a społeczeństwo to co najwyżej przystawka”, do akcji niezwłocznie wkroczyły prorządowe struktury aparatu bezpieczeństwa. „Ludu rosyjski, pragniesz sprawiedliwości? Skrzywdził cię Zachód i jego piąta kolumna? Pokłoń się swemu carowi, a już on cię poprowadzi świetlistą drogą chwały”.

Całą tę niezbyt skomplikowaną operację zrealizowano szybko i sprawnie.

Języczek spustowy

Fronda się ulotniła, jak tylko kraj zalała potężna fala nacjonalistycznego obłędu. Pojedynczy ludzie, tacy jak Achiedżakowa (aktorka znana z sympatii dla anty kremlowskiej opozycji - "mediawRosji"), Makarewicz, Nawalny czy Akunin (wspaniałe jednostki znajdą się w każdej epoce), nie tworzą przecież żadnego zorganizowanego ruchu. Okazało się zatem, że opozycjoniści to zaledwie garstka osób. Natomiast ci, którzy wczoraj jeszcze trzymali się za ręce na ul. Sadowoje Kolco (a było ich 50 tysięcy!), dziś nie mają wątpliwości, że na Ukrainie panuje faszyzm, a w Donbasie walczą oddziały złożone z górników. Wczorajsi frondyści już dawno zostali wchłonięci przez putinowski obóz nacjonalistyczny. Przy czym, oprócz urzędników w rodzaju Kirijenki, Czubajsa, Biełycha (a więc dawnych przywódców opozycji!), do grona patriotów i narodowców weszli też tacy, jak Udalcow, a także socjaliści i komuniści. Dziś wszyscy oni maszerują ramię w ramię z demokratami. Agresja przeciw Ukrainie ostatecznie zmiotła frondystów ze sceny politycznej. Okazało się, że cała ich walka nie miała żadnego celu. No, może tylko jeden: dać władzy prawo do zastosowania przemocy.

Do czego w zasadzie dążyła opozycja? Jakie cele stawiał przed sobą Limonow, kiedy wzywał do marszu na Kreml? Obalenie Putina? Przecież KGB-ista Putin wciąż jeszcze siedzi na swoim stołku. Obalenie rządów oligarchów? Przecież proputinowska oligarchia nadal rządzi krajem, a sami oligarchowie stali się jeszcze bardziej bezczelni i cyniczni. Od czasu tamtych protestów opieka medyczna znacznie się pogorszyła, szpitale są zamykane, dostęp do leków staje się coraz trudniejszy. A tymczasem władza oświadcza, że jej funkcjonariusze będą leczeni według specjalnych programów i na specjalnych zasadach. I mimo to nic się nie dzieje, zapał do protestów jakoś przygasł.

Rządy KGB-owców są teraz tym bardziej pożądane, że fronda obraziła „prosty lud”. Wojna jest więc atrakcyjna już choćby dlatego, że to właśnie w czasach pokoju „kasta managerów żeruje na społeczeństwie jak bojarzy na swoich poddanych”.

Fronda zadziałała jak języczek spustowy. Reakcja nastąpiła, mimo, że na Placu Błotnym prowokatorów było w tłumie stosunkowo niewielu, przy czym tylko część z nich była bez wątpienia zwerbowana przez służby, inni natomiast działali z własnej inicjatywy, szczerze wierząc w słuszność swojej postawy.

Już trzy lata temu nie budziło wątpliwości przekonanie, że prowokacje stanowią praktyczną realizację planu, zgodnie z którym władze mają prawo stosować przemoc na skalę lokalną i globalną. Dziś, oceniając tamte wydarzania z perspektywy czasu, można odtworzyć intencje „reżyserów” na podstawie poszczególnych epizodów. Jednym z takich ówczesnych prowokatorów był właśnie Limonow.

Przygotowania całej tej intrygi (tj. sprowokowania stołecznej frondy, a następnie wydania frondystów organom) nie należy jednak przypisywać wyłącznie Limonowowi-Sawience. Jego samego, podobnie jak wielu innych, organy po prostu wykorzystały. Było to posunięcie tym ciekawsze, że Limonow jest kimś w rodzaju „proletariackiego buntownika”. W wyniku prowokacji zrealizowanych w ciągu ostatnich kilku lat zaszło coś znacznie istotniejszego, niż odwrócenie się Rosji plecami do Zachodu.
Odejście od zasad demokracji i liberalizmu to pół biedy. Ważniejszy jest fakt, że Rosja wyrzekła się rodzimego ludowładztwa i zdecydowała się na zdyskredytowanie idei proletariatu. W efekcie nastąpił powrót do tradycyjnego rosyjskiego imperializmu.

Limonow jest postacią znaczącą nie dlatego, że uosabia jakąś tam epizodyczną prowokację, lecz dlatego, że uosabia mutację całego ruchu lewicowego.

3.

Strategia Limonowa

Karierę rozpoczął jako awangardzista. Dla wielu awangardzistów prowokowanie i łamanie powszechnych zasad przyzwoitości jest równoznaczne z twórczością. Podobnie było z urodzonym na Ukranie Limonowem, który szybko i sprawnie opanował triki typowe dla moskiewskiej bohemy. Limonow marzył o sławie. Nie wszyscy artyści stosują prowokacje również i w życiu codziennym. 

Buñuel nie dźgał przechodniów nożem, chociaż w „Psie andaluzyjskim” rzeczywiście tnie brzytwą po oczach. Niektórzy twórcy sądzą jednak, że efekt niesamowitości trzeba nieustannie wzmacniać. Ktoś publicznie się masturbuje, ktoś biega nago na czworaka, ktoś załatwia się w muzeum – trzeba przecież czymś zaszokować szary tłum. Również Limonow zastosował taką strategię.

Debiutował jako nieśmiały prowincjonalny poeta, a zarazem krawiec damski, szyjący spodnie dla żydowskich żon awangardowych artystów. Z czasem pulchnemu młodzieńcowi (wtedy był jeszcze pulchny i miał kręcone włosy) zachciało się radykalizmu. Radykalizm wydawał mu się przepustką do awangardy. Socrealizm stanowczo był nie dla niego, więc w poszukiwaniu sławy artysty awangardowego wyjechał na Zachód. Limonow nigdy nie był pisarzem w takim sensie, w jakim był nim na przykład Dickens. On nie wymyśla obrazów literackich. Jego twórczość to dziennik złożony z pojedynczych opisów niemoralnych wybryków, natomiast sama fabuła kolejnych jego utworów jest zawsze taka sama: zakłamany świat bigotów nie jest w stanie zrozumieć pisarza, więc pisarz mści się na wszystkich dookoła, łamiąc kolejne tabu.

Tak postępowali nieprzyzwoici, „przeklęci” pisarze w rodzaju Millera czy Bukowskiego. Oni również osiągnęli sławę dzięki opisom epizodów ze swego amoralnego życia. I to właśnie na nich wzorował się Sawienko-Limonow. Takie naśladownictwo nie było skomplikowanym zadaniem, wystarczyło jedynie zapisywać wszystko jak leci: gdzie piłeś, czym rzygałeś. Okazało się jednak, że wyskoki Limonowa mają specyficzny odcień. Miller i Bukowski byli ludźmi dobrodusznymi, nieagresywnymi. Ot, tacy pacyfiści, czy nawet eskapiści, przyjaźnie nastawieni do świata. Limonowowi natomiast życzliwość do świata i pacyfizm były zupełnie obce. Ponieważ Zachód nie docenił jego demonstracyjnej amoralności, w Limonowie zaczęła dojrzewać idea zemsty na całym zachodnim świecie.

Podobnie jak wielu innych radzieckich emigrantów (warto tu wspomnieć choćby Zinowiewa, mimo ewidentnej różnicy w poziomie intelektualnym obu pisarzy), Limonow rozczarował się Zachodem. W ZSRR jego pierwszy list przysłany zza granicy czytelnicy kopiowali na maszynach do pisania i przekazywali sobie z rąk do rąk. W liście tym krawiec damski Sawienko pisał, że Zachód wcale nie jest ziemią obiecaną, tam też poniża się ludzi! W tekście listu jak refren powtarzają się słowa „Limonow wam to mówi!”. Zachód okazał się zupełnie inny, niż go sobie w Związku Radzieckim wyobrażano. I Zinowiewa, i Limonowa zaskoczył fakt, że kultura Zachodu jest żywym, zmiennym organizmem, i niewiele ma wspólnego z mitem zakorzenionym w ich wyobraźni. Rosyjscy inteligenci po prostu nie znali zachodniej kultury, filozofii, sztuki, literatury. Tak naprawdę nigdy jej należycie nie zgłębili. Zachód jawił im się jako miejsce, gdzie znajdą uznanie i poklask za swój radykalizm, za wolę walki i pragnienie wolności. A tymczasem Zachód po prostu żył swoim własnym życiem. Rosyjscy dysydenci nie potrafili stać się Europejczykami, bo bycie Europejczykiem wcale nie jest równoznaczne z „rozpychaniem się łokciami”. Żeby poczuć się obywatelem Europy, trzeba funkcjonować w ramach wspólnej zachodnioeuropejskiej kultury, trzeba stać się częścią miejskiej „cechowej” wspólnoty, trzeba nauczyć się szanować system prawny, który żadnej jednostki nie wyróżnia spośród innych. Oczywiście na taki „dwulicowy” Zachód rosyjscy emigranci mogli się jedynie obrazić.

Pod wpływem powyższych okoliczności ukształtowały się klasowe, proletariackie, lewicowe poglądy pisarza Limonowa. Nie bardzo tylko wiadomo, jak konkretnie przejawiały się te rewolucyjne poglądy młodego twórcy (oprócz częstych aktów płciowych i palenia trawki trudno przytoczyć jakieś przejawy jego lewicowości). Sam siebie nazywał co prawda lewicowcem i struggling writerem, ale oczywiście żadnej realnej walki nie podejmował. Literat Limonow nie budował szkół, nie tworzył utopijnych falansterów. Pił za to napoje wyskokowe i uprawiał grupowy seks. Czy to wystarczy, by uznać go za lewicowca? W tym właśnie okresie formował się jego polityczny dyskurs. Czytelnicy szczególnie cenią utwory, w których Limonow barwnie opisuje swoje bujne życie erotyczne. Wielu sądzi, że w ten sposób autor demaskuje obłudę zachodniego stylu życia: pisarz szedł pod prąd, bo nie był prawicowcem i konserwatystą. A skoro nie był prawicowcem, to oczywiste jest, że musiał być rozpustnikiem, a może nawet drobnym przestępcą. Miller też tak zaczynał i proszę – stał się sławny! Więc Limonow też się starał i barwnie opisywał swoje seksualne wyczyny, jednak uznania zachodnich bogaczy jakoś dzięki temu nie zdobył.

Demonstracyjne deptanie mieszczańskiej moralności okazało się niewystarczającym chwytem. Znów obłudny Zachód zastosował wobec Limonowa swoje podwójne standardy. Bo kiedy swoje stosunki seksualne opisuje taki na przykład Charles Bukowski, to wynoszą go na piedestał! Zdesperowany Sawienko postanowił więc zastosować bardziej radykalne chwyty i wplótł w swoje utwory wojnę, faszyzm, rewolucję itd. Osobowość pisarza wcale się nie zmieniła – nadal pragnął szokować, obrażać i popełniać czyny wychodzące daleko poza granice przyzwoitości, tyle że teraz dodał do tego koktajlu aspekt eschatologiczny. Odtąd Limonow opisuje coitusy i wymiociny z takim namaszczeniem, jakby to były mistyczne Mane, tekel, fares na zachodniej ścianie pałacu króla Baltazara.

Bolszewik i nacjonalista

Teorie i poglądy Sawienki nie stały się dzięki temu bardziej klarowne, ale przynajmniej pojawiło się jakieś złudzenie jego działalności „rewolucyjnej”. Tych czytelników, których wcześniej nie udało mu się zaszokować opisami aktów płciowych, teraz przynajmniej mógł postraszyć wezwaniami do przemocy. Pisarzowi wybaczano wyuzdanie, bo „przecież jest awangardzistą, chce nas nastraszyć i poruszyć do żywego”.

Oczywiście, mało który czytelnik odważyłby się zostawić własną córkę sam na sam z takim pisarzem. Mało która czytelniczka chciałaby, żeby ktoś oddawał mocz wprost na jej twarz, jak to czyni ze swoją znajomą alter ego pisarza w powieści „Kat”. Niemniej jednak odbiorcy wybaczali autorowi jego skłonność do rozpusty i przez palce patrzyli na opisy aktów przemocy. W latach 90-tych panowała moda na markiza de Sade, więc współczesny autor-sadysta przyjemnie łechtał nerwy rosyjskich liberałów.
Doszło tu do ciekawego zbiegu okoliczności. Moskiewski neoliberalizm lat 90-tych w zasadzie był czymś w rodzaju „libertynizmu” opiewanego przez de Sade’a. Normą były orgie na imprezach korporacyjnych, mordowanie konkurentów, cyniczna nienawiść do osób z własnego amoralnego środowiska. Inni ludzie istnieją jedynie po to, by można było łatwo ich oszukać i wykorzystać, wyróżnić się na ich tle albo się im sprzeciwić. Sawienko-Limonow ze swoimi sprośnymi powieściami doskonale wpisał się w nurt dominującego w ówczesnym społeczeństwie libertynizmu.

Nikt nie miał odwagi powiedzieć, że jego utwory są obrzydliwe, bo byłoby to równoznaczne z przyznaniem, że obrzydliwe są też orgie na imprezach firmowych, dzika prywatyzacja zasobów naturalnych albo masturbacja na trampolinie nad basenem. A przecież taki wyczyn to nic złego, to jedynie przejaw twórczości artystycznej zwanej akcjonizmem. W Moskwie takich happeningów nie potępiano. Przeciwnie, ceniono je jako przejaw postępowości, nowoczesności.

Po powrocie do ojczyzny Sawienko-Limonow, ukraiński prowincjusz, ale już oszlifowany niczym diament w toku walki o przetrwanie w Paryżu, świetnie się wpisał w ten moskiewski dyskurs. W tamtych latach słowo „amoralność” nie wzbudzało już żadnych emocji. Nie wypadało nazywać pisarza „amoralnym”, skoro wszędzie wokół panowała „awangarda”. Odbiorcy sztuki zmuszeni byli pokornie podporządkować się powszechnie panującej estetyce.

Jeff Koons utrwalał w rzeźbach swoje akty płciowe z prostytutką Ciccioliną, Berlusconi jawnie spotykał się z małoletnimi, artysta Oleg Kulik biegał nago i szczekał, a damy w galeriach sztuki klęły jak szewcy. Cóż, taka moda zapanowała wtedy w stolicach. Limonow nie stworzył niczego, co byłoby nieznane jego współczesnym. Bo cóż jeszcze można by dziś uznać za amoralne?

Pół biedy, gdyby na amoralność zawsze był popyt. Niestety, tu Limonowowi się nie poszczęściło. Jego amoralność sprzedawała się średnio. To go najbardziej zabolało: okazało się, że żeby siać zgorszenie, też trzeba mieć choć szczyptę talentu.

Główną cechą Limonowa jest okrucieństwo, czasem wręcz odpychające. Sawienko-Limonow był niespełnionym awangardzistą. Co prawda palił trawkę i spółkował na potęgę, ale bez większych sukcesów. Dlatego po powrocie do Rosji postanowił zostać bolszewikiem. Czyli po prostu podniósł sobie poprzeczkę amoralności i stał się odtąd „piekielnie amoralny”. Teraz nie był już zwyczajnym narkomanem i sadystą, lecz egzekutorem i komisarzem. Trochę postrzelał w Serbii (jak sam to określił: „ostro grzał z karabinu maszynowego”) i wyobraził sobie, że czyni to z niego niemal Hemingwaya. Chociaż oczywiście w rzeczywistości Limonow (podobnie jak jego uczeń Prilepin, piewca rosyjskiej rekonkwisty w Donbasie) jest raczej anty-Hemingwayem. Ale, jak wiadomo, wojna to męska sprawa! Wojna kręci nawet bardziej, niż trawka albo seks oralny na pustkowiu. No, nareszcie nasz pisarz dostał szansę rozłożenia na łopatki tych wszystkich żałosnych filistrów.

Teraz wystarczyło jedynie wznieść wulgarność i pospolitość na takie wyżyny, żeby wszyscy zachwycili się zuchwałością Limonowa. Pisarz ogłosił więc, że jest wielbicielem Stalina i wielkiej epoki stalinizmu. Niestety, jego wyznanie nie było jakimś nadzwyczajnym wyczynem. W tamtych czasach wielu tak robiło.

Ale zadeklarowanie, że jest się bolszewikiem i nacjonalistą w jednym – owszem, to już było coś! Taka mieszanka od razu zaprocentowała wzrostem awangardowego kapitału pisarza.

4.

Awangarda w stylu glamour

Salonowi inteligenci nie bali się Limonowa, uważali go raczej za dość oryginalnego świra. „Młody łajdak” stał się w stolicy swoistym artefaktem i wtopił się w „awangardową” estetykę panującą na artystycznym rynku. Rzecz jasna, sztuka lat 90-tych (która samą siebie nazywała „awangardową”) nie miała nic wspólnego z awangardą, to była co najwyżej awangarda salonowa. Brutalne happeningi organizowano dla sytej publiczności, a sponsorami tych wszystkich ostrych wrażeń byli bankierzy.

Limonow był jedynie elementem ówczesnej efekciarskiej awangardy w stylu glamour, nie miał zatem nic przeciwko handlowaniu radykalizmem. Przeciwnie, sam był przedmiotem takich rynkowych transakcji. Czytając o wyskokach Limonowa, odbiorcy wpadali w zachwyt podobny do zachwytu, jaki wzbudzał akcjonista masturbujący się na trampolinie nad basenem.

Dziennikarze z kolorowych pisemek (sami siebie określający mianem „inteligencji”) zawsze obawiali się zarzutów o sprzedajność ze strony wszystkich, z wyjątkiem Limonowa. Dla niego i jego zabaw w rosyjski faszyzm pismaki robiły wyjątek.

Przecież wszystko jest grą, Limonow też tylko tak się wygłupia.

Oczywiście, Limonow bawił się konwencją rewolucjonisty, sprowadzając pojęcie radykalizmu do efekciarskiego pop-faszyzmu. Ta zgrywa była tak ewidentna, że przyjaźnili się z nim nawet ci, którzy nazywali siebie „demokratami”. A lekka nutka niegodziwości w twórczości Limonowa dodawała takim przyjaźniom dodatkowego pieprzyku. Z nie do końca jasnych przyczyn jego powieści, w których niedoceniony pisarz tuła się po kapitalistycznym świecie, zaczęto nazywać lewicowymi. Zwolennicy takiej etykietki wyjaśniali mętnie: „bo on jest bolszewikiem!”. Tak modne dziś zachwyty nad złem i grzechem (analogiczne do samouwielbienia prowincjonalnych awangardzistów, dumnych z tego, że w niczym nie są podobni do burżujów) zawdzięczamy właśnie Ukraińcowi Sawience. Nie udało mu się co prawda zostać artystą awangardowym, ale przynajmniej zasłynął jako artysta-bolszewik.

W powieści „Poskromienie tygrysa w Paryżu” podmiot liryczny (sam Limonow) wraz ze swą przyjaciółką oświadczają, że są faszystami. Czytelnicy niezbyt się tym przejęli. A tam, kogo dziś faszyzm obchodzi?!

Anarchists and fascists got the city
Orders new
Anarchists and fascists young and pretty
Marching avenue

Taką piosenkę pisze bohater (sam Limonow) i wyśpiewuje ją w twarz podłemu Zachodowi.

Nie owijał w bawełnę, ale i tym razem salonowa publiczność jakoś się nie wystraszyła.

Anarchia i faszyzm zdążyły już stać się elementem powszechnej mody.

W pogoni za modą Sawienko-Limonow w którymś momencie zmienił wymowę swoich powieści na „prawicową”. Odtąd ich bohater zgrywał faszystę, ale metody jego walki pozostały niezmienione: narkotyki, napoje wyskokowe i rozpusta w granicach normy. Pojawił się też nowy element: demonstracyjna samodyscyplina autora. Pulchny chłopak z bohemy postanowił schudnąć, więc trenował z hantlami i naśladował Yukio Mishimę, by wypracować sobie stalowe mięśnie i stalowe spojrzenie. Sawienko-Limonow koryguje swój wizerunek, przydaje mu męskich pierwiastków. Tworzy też partię złożoną z prowincjonalnych wyrostków, wyznających (rzekomo) lewicowe ideały. Podopieczni Limonowa organizują zebrania w jakichś piwnicach i, nie przebierając w słowach, namiętnie dyskutują o sprawiedliwości społecznej. Rozpiera ich wściekłość. Mimo, że nigdy nie pracowali fizycznie, wypowiadają się w imieniu robotników. Wkrótce okazuje się jednak, że interesuje ich nie tyle los ludu pracującego, co odbudowa dawnego imperium rosyjskiego: Żądamy imperium, oddajcie nam naszą dumę!



Limonow jest jednym z autorów "Strategii 31". Gdy miesiąc liczył 31 dni działacze opozycji wychodzili na nielegalne demonstracje w centrum Moskwy w obronie 31go artykułu konstytucji 


Kto by się tam przejmował, że idea imperium kiepsko współgra z bolszewizmem, negującym imperializm. No, fakt, Lenin zniszczył imperium; ale przecież Stalin je odbudował! W taki sposób Sawienko zgrabnie dryfuje od Lenina do Stalina: „Mieliśmy w swoich dziejach epokę potęgi”. Na czym ta potęga polegała? Oczywiście na tym, że wszyscy nas się bali. Eurazjatyzm! Krawiec damski z Charkowa i emigrant-awangardzista idzie zatem w ślady awangardzistów lat 20-tych, co nie przeszkadza mu równocześnie naśladować Goebbelsa i Hitlera. Prawdziwa Eurazja! To dopiero jest performance!

Sawienko solidaryzuje się z Duginem, co prawda tylko tymczasowo. Sojusz z nim zawiera w imię odrodzenia chwały Rosji. Mówiąc o Duginie, używa kwiecistych określeń: jego nazywa Merlinem, a siebie samego – królem Arturem. Marzenie, że kiedyś stanie się ucieleśnieniem wielkiego mitu, towarzyszyło przecież Limonowowi już od czasów młodości w Charkowie.

A czy można wymyślić takie bezguście, że nawet wielbicielom Żyrinowskiego oko zbieleje? Można. Wystarczy wrzucić do jednego worka koronkowe majtki ze swastyką, film „Nocny portier”, nostalgię za generalissimusem, książkę Limonowa „Wielka epoka” i piosenkę Leningradu „Kupię sobie portret Stalina”. Plus pełni kurtuazji panowie Limonow i Prilepin, gloryfikacja OMON-u, beletryści na wojnie kolonialnej, uwielbienie dla Imperium Rosyjskiego, chwytliwe hasła o kulcie imperium i Eurazji… W rezultacie wyszła straszna mizeria, nawet jak na Sawienkę.

Powyższy opis dotyczy komiksu „Tom z Finlandii”, dzieła w stylu glamour. Jego bohaterowie to stali bywalcy dyskotek, stuprocentowi faceci w wojskowych czapkach i bluzach. Część z nich to projektanci mody, szyjący głównie spodnie. Pozostali to „watniki” czyli karykaturalni ultrapatrioci, śpiewający szlagiery i pozujący do zdjęć na tle karabinów maszynowych. Szkoda tylko, że dziś te karabiny nie strzelają już ślepakami.

Bo oto nagle okazało się, że ci bywalcy dyskotek są potrzebni Ojczyźnie. Ojczyzna ich wzywa, rekonkwista potrzebuje swoich bohaterów! A Limonow, Putin, Załdostanow, Prilepin czy Motorola to przecież żywe ikony militaryzmu w stylu glam.

5.

Pod sztandarem imperialistycznego dwugłowego orła

Na rynku sztuki „radykalnej” żołnierze spod sztandarów glamu czuli się jak ryba w wodzie. Nazywali samych siebie „myślicielami społecznymi”, choć mieli do tego takie samo prawo, jak tzw. „lewicowcy”, „awangardziści i anarchiści” czy inni aktywiści rosyjskiej bohemy mieli do nazywania siebie bojownikami za rewolucję. Ta smarkateria nie miała żadnego pojęcia, z jakich pobudek zaczął pisać Fourier albo jakie są podobieństwa i różnice między Monteskiuszem i Marksem. Poziom nieuctwa wśród dzisiejszych pseudoradykalnych „lewicujących” artystów i ich odbiorców jest niesamowity, ale kto by się tym przejmował? Komu w ogóle potrzebna jakaś tam wiedza?

Sam Limonow też oczywiście wszystkiego tego nie czytał. Na jego szczęście, o „lewicy” i „prawicy” jego czytelnicy mieli równie blade pojęcie, jak on. Rynek wchłaniał wszystko jak leci. Niech się bawią w radykałów, byle tylko kolejne biennale i salonowe spotkania literackie odbywały się regularnie. Abramowicz zapraszał na swój jacht na drinka, a muzea i wydawnictwa kolportowały kolejne broszurki buntowników-gawędziarzy. Jednak przez warstwę nieuctwa i najzwyklejszego chamstwa zaczynało kiełkować coś szczerego, coś naprawdę autentycznego.

W głębinach libertyńskiego targowiska próżności zaczynała dojrzewać idea Imperium Rosyjskiego. Zahukane, obrażone na cały świat i wściekłe tak samo, jak kiedyś młody Sawienko, Imperium Rosyjskie czekało tylko na odpowiedni moment, by wreszcie się odegrać. To był dla Sawienki-Limonowa wspaniały okres. Wreszcie mógł idealnie wstrzelić się w panującą modę. Kiedyś rzygał i spółkował bez większych sukcesów; gwałcił, lecz nie w imię szczytnych celów. Ale teraz wreszcie Ojczyzna wzywa go do boju!

Efekty działalności libertynów możemy dziś podziwiać w Donbasie.

Dziki nieuk, wybryk natury, bandyta nazywający siebie socjalistą, walczy dziś z ukraińskimi oligarchami w imię interesów oligarchów rosyjskich. A wszystko to pod sztandarem imperialistycznego dwugłowego orła. Ta cudaczna hybryda została wyhodowana właśnie dzięki staraniom moskiewskiej bohemy.

Moda na „lewicowość” była całkowicie naturalnym następstwem znudzenia „liberalizmem” (który zresztą również był jedynie imitacją, taką samą fałszywką, jak ruch lewicowy). Ten liberalizm nawet przez chwilę nie był liberalny. No, jaki liberał z Czubajsa? Przecież to zwyczajny drobny kanciarz. A Bieriezowski? Zwykły złodziej. Więc kiedy pojawiła się „nowa lewica”, atakująca „starych liberałów”, ich pojedynek wyglądał komicznie. Ci „nowi lewicowcy” byli takim samym towarem rynkowym, jak i „liberałowie”. Po prostu nowi zajęli pustą dotąd niszę, z góry im wyznaczoną. Na polityczny rynek wkroczyli jako rzekomi burzyciele starego porządku, po czym grzecznie zajęli swoje miejsce na półce w tym samym politycznym sklepiku.

Z nich uformowała się nowa warstwa działaczy, niby-lewicowych i niby-radykalnych (anarchistów, awangardzistów, trockistów itd.). Powoływali się nawet na Marksa, apelowali, że trzeba zgłębiać teorię rewolucji. Równie dobrze mogliby powoływać się na Izydora z Sewilli albo Hugona od św. Wiktora – wszystkich ich znali równie kiepsko. Ponieważ Marks czerpał z filozofów klasycznych, czytanie jego dzieł bez choćby podstawowej znajomości Arystotelesa, Hegla i Kanta nie ma najmniejszego sensu, tekst będzie po prostu kompletnie niezrozumiały. A jednak cytowano całe akapity z Marksa na przemian z broszurami Žižka, czytano po łebkach Antonio Negri i przytaczano tytuły dzieł Hobsbawma. Po co? W jakim celu?

Mrok i mgła gęstniały coraz bardziej.  „Lewicowcy” organizowali na Rodos zjazdy antyglobalistów i zwalczali amerykańską ekspansję za pieniądze otrzymane od rosyjskiego oligarchy Jakunina (były szef Rosyjskich Kolei Państwowych, miliarder, stary przyjaciel Putina, od niedawna w niełasce - "mediawRosji"), sponsora Światowego Forum Publicznego „Dialog Cywilizacji”. Jedno drugiemu jakoś wcale nie przeszkadzało. Takich przykładów można przytoczyć mnóstwo, choćby taki: zawzięty wróg kapitalizmu mógł jednocześnie pracować jako dziennikarz na usługach znanego bogacza-złodziejaszka Połonskiego. No i co w tym dziwnego?  Przecież niejeden radykał i postępowiec, gorliwie obszczekujący burżujów, jednocześnie pobiera od nich szczodre honoraria. „Nowa lewica” zaliczała kolejne imprezki, wędrowała od oligarchy do oligarchy, trafiając w końcu na Kongres Euroazjatycki, sponsorowany przez oligarchę Małofiejewa. Organizowano liczne konferencje ociekające „lewicową” retoryką, tym cudaczniejsze, że nikt z ich uczestników nie miał najmniejszego pojęcia o poruszanych w trakcie dyskusji kwestiach. Wypaczanie sensu słów „socjalistycznych” prelegentów było tym łatwiejsze, że poziom znajomości teorii systematycznie obniżał się od wielu już lat. „Nowe” w ruchach lewicowych już dawno temu stało się produktem rynkowym. Sprowadzenie „lewicowości” do rangi towaru nie było wcale pomysłem rosyjskim. Žižek od dawna pisze wstępy do kolorowych katalogów, a Grojs gwiazdorzy na popularnych biennale.

Taka sytuacja trwa już od dawna, dlatego gdy w którymś momencie „lewicowców” zastąpili „prawicowcy”, a w ruch poszły faszystowskie hasła, nikt jakoś specjalnie nie zwrócił na to uwagi. Kto mógł przypuścić, że na tym pstrokatym targowisku z towarem w stylu glamour, z orgiami Limonowa i piosenkami Priliepina, w którymś momencie ulęgnie się coś takiego jak Motorola? A przecież do pewnego momentu wszyscy się zachwycali całym tym galimatiasem. Ani Negri, ani Žižek, ani Zinowiew nie są wybitnymi filozofami, ale chyba nawet oni w najbardziej ponurych koszmarach nie mogli sobie wyobrazić, jakie bagno pomogli stworzyć w naprawdę krótkim czasie. Niestety, Negri i Zinowiew pozwalają sobie na nieodpowiedzialne wezwania do buntu społecznego. Ale przecież nawet im ciarki przeszłyby po plecach, gdyby wreszcie dostrzegli, że ich słowa wykorzystywane są jako usprawiedliwienie dla budowy „nowego imperium”. Negri napisał książkę „Imperium”, w której krytykuje imperium jako fazę rozwoju społeczeństwa zachodniego i postuluje odejście od modelu imperialnego. Zinowiew z kolei pisał o „nadspołeczeństwie”, mając na myśli niemal to samo, co Negri. Jednak obaj nawet w najczarniejszych snach nigdy chyba nie przypuszczali, że ich dzieła staną się narzędziami w geopolitycznej imperialnej grze. A jednak tak się stało. I za późno już, by bronić ich ideologiczną spuściznę przed wykorzystywaniem przez rosyjski faszyzm.

6.

Piewca bydła i bohemy

Niejeden krępował się powiedzieć wprost, że twórczość Limonowa jest wulgarna i prostacka. Wygodniej było uznać, że „to taki styl!”.

Nieuk i cham nie może być rewolucjonistą; no ale z drugiej strony, przecież wszyscy rewolucjoniści to chamy, prawda? Ach, być bolszewikiem – ile w tym pikanterii!

Trudno wyobrazić sobie Karola Marksa opisującego akty sadyzmu albo Fryderyka Engelsa zażywającego narkotyki. I wcale nie chodzi o to, że wymienieni rewolucjoniści byli chodzącymi ideałami. Problem w tym, że oni pragnęli pomagać, a nie kusić. Nie stawiali sobie za cel zepchnięcie człowieka w otchłań przemocy i słodycz rozpusty; przeciwnie – chcieli, by stał się on czystszym, szlachetniejszym, pogodniejszym. Taki jest cel ruchu lewicowego, odrzucającego poniżanie człowieka przez człowieka. Rozpusta i przemoc poniżają ludzi dokładnie tak samo, jak poniża ich władza kapitału. To bardzo istotne. Wyraźnie mówi o tym na przykład Platon: „Lepiej być krzywdzonym niż krzywdzącym”.

Praktyki stosowane przez bolszewików były błędne. W toku walki o władzę bolszewizm stał się ohydny; stosując przemoc, poniżył sam siebie, wpuścił w swoje szeregi męty społeczne. Jeszcze przez jakiś czas słaba poświata szlachetnych idei jakoś tam tuszowała i usprawiedliwiała przemoc, ale na dłuższą metę przemocy niczym nie da się usprawiedliwić. Bolszewizm zdradził przede wszystkim klasę robotniczą, w imię której był przecież powołany do życia.

Dokładnie to samo stało się z „nacjonal-bolszewizmem” Sawienki-Limonowa.

Problem w tym, że „klasa robotnicza” nigdy nie wybrała Sawienki na swojego przedstawiciela. A taka klasa robotnicza, w imieniu której wypowiada się literat Limonow, w ogóle nie istnieje i nigdy nie istniała. On nie reprezentuje klasy robotniczej, a co najwyżej lumpenproletariat. Ściślej mówiąc, Sawienko-Limonow jest reprezentantem ludzkiego bydła. Jest piewcą bydła i bohemy.

Trzeba w tym miejscu szerzej wspomnieć o tej eklektycznej mieszaninie (typowej dla bohemy), która przybrała postać domorosłej ideologii Sawienki-Limonowa. Sawienko rozpoczął karierę jako „kwiat zła”, jako zdeprawowany literat awangardowy, nienawidzący domowego ciepełka obłudnych burżujów. Jego pierwsze ekshibicjonistyczne utwory szczerze opowiadają o haniebnych wybrykach „odrzuconych”, którym przyświeca myśl: lepiej być zdeprawowanym nieudacznikiem, niż członkiem waszego dwulicowego establishmentu. Pisał o tym Henry Miller. Tyle że Miller nie był wściekły na cały świat, był raczej Diogenesem opowiadającym o beczce. Sawienko natomiast był zazdrosny, pragnął unicestwienia świata burżujów, dlatego jednakowo nęcące były dla niego i komunizm, i faszyzm, i sadyzm.

No proszę, znalazło się rozwiązanie. Przecież wszystkie te kierunki można połączyć, tworząc jedną wspólną ideę – ideę rewolucji! Ale nie takiej tradycyjnej, z arsenału lewicowców starej daty albo innych demokratów… My chcemy imperialistycznej, „konserwatywnej rewolucji!”. Przywróćmy chwałę Eurazji, przywróćmy potęgę Rosji!

Wieczny nastolatek Sawienko-Limonow, wcześniej utożsamiający się z Millerem i Bukowskim, odtąd zaczyna wyobrażać sobie, że jest Jungerem – surowym wykonawcą wyroków z ramienia zbezczeszczonego przez zachodni kapitalizm Imperium. Oto rola, którą można uznać za bardziej awangardową niż najdzikszy nawet ekshibicjonizm.

Nawiasem mówiąc, ideologia eurazjatyzmu/stalinizmu/imperializmu, czyli ideologia rewolucji konserwatywnej, w świadomości Sawienki zawsze była ściśle połączona z awangardowym komponentem sadyzmu. Sawienko lubi przemoc, ale pod warunkiem, że jest ona skierowana ku przeszłości. Na przykład w jednej ze swoich „stalinowskich” powieści literat Limonow opisuje, jak to w pełnych romantyzmu charkowskich czasach uczestniczył w gwałcie zbiorowym. Banda recydywistów gwałci dwie dziewczyny. Kawalera jednej z nich mordują. A przyszły bard rosyjskiego imperium wpycha rękę w pochwę jednej z ofiar i szczypie ją od wewnątrz. Dla Marksa byłoby to raczej nie do pomyślenia, ale „bohater naszych czasów” – konserwatywny rewolucjonista i Rosjanin-wyzwoliciel, - nie ma oporów przed takim wyczynem. W innym utworze Sawienko-Limonow opisuje siebie w roli żigolaka-sadysty: młody i okrutny, spółkuje z niemłodymi już burżujkami, sika europejskim kokotom prosto w twarz, bije je i poniża. I wszystko to zupełnie zgrabnie łączy się z koncepcją odmładzającego komunizmu i/lub faszyzmu w nowopowstającym eurazjatyckim imperium.
Fakt, że „narodowy” pisarz ma sadystyczne skłonności, wcale nie martwi patriotów. Podobnie jak nie martwi ich, że deputowany Dumy jest trucicielem, prezydent donosicielem, a prokurator zajmuje się wymuszeniami i szantażami.

Kiedyś służba w CzK też nic a nic nie przeszkadza w realizacji erotycznych fanaberii. Przykładowo, podczas aresztowania Jagody zarekwirowano gumowy fallus, który szef NKWD wykorzystywał podczas swoich igraszek. Zatem precz z purytanizmem! Błogosławiony, kto w młodości umiał korzystać z życia! Pod trzydziestkę rozpustnik, pod czterdziestkę – sadysta, w wieku lat pięćdziesięciu nacjonalista, dekadę później państwowiec, a koło siedemdziesiątki – faszysta. A czemu by nie? Kto dał nam prawo potępiać cudze rozrywki? No tak, tylko co mają z tym wszystkim wspólnego lewicowe idee? Jak „lewicowiec” może być równocześnie nacjonalistą i państwowcem?

Okazuje się, że owszem, może.

Zamęt w świadomości rosyjskich pisarzy to efekt dyskretnego, ale skutecznego żonglowania pojęciami. Ale europejscy „lewicowcy” też mają problem z definicjami, tyle że z perspektywy europejskich nacjonalistów uosobieniem „złego Zachodu” jest Ameryka. Rosyjscy „lewo-prawi” (jak sami siebie teraz nazywają) idealnie wpisali się w proces faszyzacji Europy. I w Grecji, i w Niemczech, i we Francji młodzi ludzie nazywający siebie „lewicowcami” dążą do sojuszu z faszystami i liczą, że do władzy dojdzie Marine Le Pen. Już raz tak się stało w latach 30-tych minionego stulecia: ruchy lewicowe zmutowały, przestały być sobą i zlały się jedno z faszyzmem.

Internacjonalizm i sprawiedliwość społeczna stały się odtąd nie do pogodzenia. Dziś główny wróg rosyjskiego „lewicowego” ideologa to jego sąsiad Ukrainiec. Zresztą, to wcale nie oznacza, że dzięki temu prosty rosyjski lud doczeka się kiedyś sprawiedliwości społecznej. Prostego człowieka otumanią, zwerbują na wojnę i pozwolą mu zginąć. A on będzie umierać z entuzjazmem, w imię socjalistycznego imperium. I nikt mu przed śmiercią nie wyjaśni, że godło Związku Radzieckiego z dwugłowym orłem w centrum (tj. godło „Republiki Ługańskiej”) to kompletny bezsens. Imperium i socjalizm są nie do pogodzenia.

7.

Gloryfikacja stalinimzu

Historia o tym, jak krawiec damski został faszystą, jest bardzo pouczająca. W tej przemianie zawierają się całe dzieje ruchu „lewicowego”, który wyewoluował w ruch imperialistyczny.

Jeśli podsumować skutki tej mutacji, to okaże się, że stalinizm, będący niegdyś zbrodniczym reżimem, dziś stał się dla niektórych „rozsądną rosyjską strategią”. Taka opinia zyskała powszechny poklask dopiero niedawno (oficjalną ideologię z lat 50-tych pomijam, gdyż był narzucona społeczeństwu odgórnie). Obecnie zaś mamy do czynienia ze świadomą gloryfikacją stalinizmu. Dzięki wysiłkom Limonowa, Prilepina i im podobnych nastąpiło zatwierdzenie stalinizmu jako jedynie słusznej rosyjskiej strategii.

Paradoksalnie, o roli stalinizmu w historii napisano dotąd niewiele. Osobowość tyrana analizowano nie raz, natomiast sam stalinizm jakoś marginalizowano. W rzeczywistości stalinizm był jednym z wariantów faszyzmu, tyle że ze specyficznym rosyjskim odcieniem i tradycjami prawa pańszczyźnianego. Stalinizm nie tylko nie operuje pojęciem „rasy panów”, lecz przeciwnie, wykorzystuje własny naród jak wewnętrzną kolonię. Własny naród jest tu jedynie zasobem naturalnym, chociaż ideologowie wmawiają, że ludzi zabija się właśnie w imię dobra ich samych. 

Stalinizm to pozornie ideologia bliska ludziom, choć tak naprawdę najważniejsze w niej jest państwo; niby proletariacka, a w rzeczywistości nacjonalistyczna; niby lewicowa, a tak naprawdę prawicowa. Najważniejsze jest jednak to, że ta ideologia cieszy się poparciem tego właśnie społeczeństwa, które ma być przeznaczone na mięso armatnie. Okazuje się, że współcześni Rosjanie z utęsknieniem czekali na stalinizm. W Rosji tradycyjnie już myli się i miesza ze sobą komponenty społeczne i państwowe. Kto służy interesom państwa, ten automatycznie zostaje uznany za rzecznika prostego ludu. W tym sensie Limonow jest ludowo-narodowym pisarzem, a Putin – ludowo-narodowym prezydentem.

Obecnie w pojęciach „narodowy/ludowy” oraz „lewicowy” wszystko się wymieszało.

Niby-wojna, pseudo-faszyści, którzy opanowali część Ukrainy, fałszywa troska o zwykłych ludzi i ignorowanie faktu, że ich warunki życiowe drastycznie się pogorszyły. Nawet imperium jest „pseudo”, zwykła atrapa. Nie ma mowy o jego odbudowie. Ale największe łgarstwo dotyczy „lewicowości” współczesnych rosyjskich ideologów.

Jeśli nie wdawać się w detale, można założyć, że „lewicowość” z definicji jest tożsama z internacjonalizmem.

„Proletariusze wszystkich krajów, łączcie się!” – zachęcali Marks i Engels. „Robotnicy i chłopi, zrzućcie jarzmo wyzyskiwaczy. Żołnierze różnych armii, bratajcie się!”. Majakowski pisał: „Moskwę kocham nie jak Rosjanin, Moskwa jest dla mnie niczym płomienny sztandar; chcę, by ZNIKNĘŁY wszelkie Rosje i Łotwy, byśmy żyli na świecie wszyscy razem, bez granic!”. W tym właśnie zawiera się cały sens lewicowego, komunistycznego ruchu: państwa są zbędne, granice powinny przestać istnieć; imperium nie jest wartością, naród nie jest najwyższym dobrem.

Kiedy literat wzywa mieszkańców Donbasu, by poczuwali się do jedności z „russkim mirem”, to można go nazwać jakkolwiek, ale nie „lewicowcem” i nie „stronnikiem proletariatu”.

Limonow jest imperialistą i sługą państwowego feudała, ale przede wszystkim jest łgarzem. W Donbasie nie ma i nie może być żadnych wartości „russkiego miru”, odrębnych od wartości ukraińskich. Zarówno ludzie z „ukraińskiego świata”, jak i z „rosyjskiego świata”, tak samo oglądają telewizję, ciężko pracują w dogorywającym przemyśle węglowym; od monotonnej i ciężkiej pracy tak samo zmieniają się w bezmyślne automaty; tak samo piją wódkę i żyją w podobnych, trudnych warunkach. Przy czym warunki te znacznie się pogorszyły, odkąd mieszkańców Donbasu wciągnięto w wojnę domową o podłożu nacjonalistycznym. Ich ziemię zrujnowano, ich dzieci zabito, i nikt już nie pamięta, że tę wojnę rozpętali przysłani z Rosji dywersanci – piewcy eurazjatyckiej ideologii imperialistycznej, oficerowie Służby Bezpieczeństwa, Girkin i Borodaj. Literaci-patrioci, podżegający do bratobójczej wojny, też dołożyli tu swoje cegiełki. Konflikt został rozdmuchany nie na tle różnic klasowych, - bo przecież nikt nie zamierzał uwalniać ludzi spod władzy oligarchów, - lecz z pobudek nacjonalistycznych. Zrujnowany region odebrano oligarchom ukraińskim i przekazano oligarchom rosyjskim, zresztą i to tylko formalnie, bo jakoś nikt nie kwapi się specjalnie do przejęcia mocno podupadłej branży węglowej. Głównym celem była destabilizacja sąsiedniego państwa ukraińskiego, po to głównie rozpętano tam wojnę dywersyjną, nakłamano coś o istnieniu „russkiego miru”, zasiano zamęt w duszach mieszkańców i zmuszono ich do wzajemnego zabijania, torturowania, okaleczania.



W 2014 roku Eduard Limonow poparł aneksję Krymu. Teraz wzywa do rozprawy ze swymi dawnymi sojusznikami z obozu liberalnego. 


Rozbudzono w ludziach wściekły, zwierzęcy nacjonalizm.  Było to o tyle łatwe zadanie, że poeci tej wojny od dawna już znali arkana bestialskiej estetyki. Utwory Limonowa nie są przecież złe tylko dlatego, że propagują postawę antyzachodnią. O wiele gorsza jest ich amoralność. Sam pisarz jest osobą amoralną, więc łatwo mu utożsamić się z imperium, którego fundamentem również jest pogarda dla wszelkich wartości.

Który z lewicowych myślicieli – Fourier, Marks, Campanella, Gramsci czy jakikolwiek inny – mógłby się zgodzić na zamrożenie wypłat rent i emerytur w imię kolonialnych apetytów państwa? Żaden z nich. Dla lewicowego myśliciela celem nadrzędnym jest swoboda dla „pracujących i uciskanych”. Jeśli ktoś twierdzi, że lewicowiec potrafiłby podburzać biedotę do wojny, to znaczy, że nie ma pojęcia o ideach lewicowych.

8.

Wysiłki neopatriotów

Jeśli tylko można kogoś wykorzystać, to trzeba to zrobić.

Więc kiedy trafił się niegodziwiec, to go wykorzystano.

Z Limonowa zrobiono prowokatora i zdrajcę - przede wszystkim zdrajcę idei ludu, idei lewicowej, idei równości i proletariatu.

Tacy jak on na przemian łżą, podlizują się i płaszczą.

Wszczęli wojnę z sąsiednim państwem, żeby doznać katharsis, bo kopanie słabszego daje im złudne poczucie, że sami nie są już zniewoleni. Jakąś leciwą aktorkę wyzywają od zdrajczyń, bo miała czelność potępić wojnę. Na ustach mają frazesy w stylu „Trzeba myśleć o Rosji!”, podczas gdy na skutek ich krótkowzroczności i imperialistycznych fantazji na wojnie giną realni Rosjanie. Przy czym ich śmierć raczej nie przynosi żadnego pożytku „rosyjskiemu ludowi”.

Limonow zapewnia, że na tej wojnie ludzie zabijani są w imię „brzózek szumiących i zwykłych chłopców z podwórka”. O tym, że chłopcy mogliby żyć, ale giną, bo komuś zachciało się poszerzania granic, patriotyczni naganiacze jakoś nie wspominają. Wojna Limonowa, Załdostanowa, Priliepina, Surkowa i Motoroli wcale nie jest skierowana przeciw wrogowi zewnętrznemu (niechby spróbowali powojować z amerykańskimi generałami) ani też przeciwko oligarchom i kapitalizmowi. Nikt przecież nie uwierzy, że wymienieni ideologowie byliby w stanie przeciwstawić się Putinowi, Timczence, Rotenbergowi, Gabrelianowowi, Kowalczukowi czy Sieczinowi. Ta wojna, jak każda wojna imperialna, jest skierowana przede wszystkim przeciwko własnemu narodowi.

Wysiłki neopatriotów nie mają żadnego wpływu na świat zewnętrzny (na Amerykę czy Wielką Brytanię), jednak silnie oddziałują na ich własne środowisko, czyli na społeczeństwo rosyjskie. To jest wojna z tymi, którzy mają czelność myśleć samodzielnie. Każdy artykuł prasowy, wysmażony przez ideologów tego nurtu, to w zasadzie donos na wszystkich, którzy nie podpisują się pod hasłami agresywnego patriotyzmu. W ideałach tych nie ma nawet krzty troski o Ojczyznę. W teorii „lud” i „państwo” są tożsame. W realnym świecie natomiast sytuacja „ludu” znacznie się pogorszyła. Nic w tym dziwnego, tak zawsze kończą się rządy nierozumnej i złodziejskiej tyranii.

Dyskurs lewicowy poszedł w niepamięć. Limonow – niegdyś „młody łajdak”, zmienił się z czasem w „podstarzałego łajdaka” i dziś marzy o spokojnej emeryturze.

Agresywny „wieczny nastolatek” Sawienko zapragnął kiedyś zbudować imperium i stać się częścią nowej elity. I właśnie ten proimperialistyczny wyskok okazał się najbardziej spektakularnym happeningiem w jego karierze.


Tłumaczenie: Katarzyna Kuc

Esej ukazał się portalu svoboda.org: http://www.svoboda.org/content/article/27407752.html




*Maksym Kantor (ur. 1957) znany rosyjski artysta-malarz i pisarz. Jego obrazy znajdują się w zbiorach wielu znanych muzeów na całym świecie. Prestiżowe galerie organizowały wystawy jego dzieł. Jest autorem kilku cenionych powieści ("Ucziebnik risowanija", "Krasnyj swiet", "Sowiety odinokogo kurilszczika"). Pisze także sztuki teatralne. Regularnie publikuje teksty publicystyczne, wypowiada się na temat filozofii sztuki. Wykładał i organizowal konferencje naukowe na takich uniwersytetach jak Oxford, Notre Dame (Indiana, USA), Pembroke College. 













Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com





Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego. 






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz