Dyżurny psychiatra zmusza ich do łykania preparatów psychotropowych. Za najdrobniejsze przewinienia wysyłani są do „karceru”. Przemoc jest na porządku dziennym. Odbiera im się pieniądze. Pozbawia praw do wykonywania czynności prawnych. Żyją w skandalicznych warunkach bytowych.
Do rosyjskich internatów psychoneurologicznych, w sytuacji gdy władze nie chcą przydzielić przysługującego im mieszkania, kierowani są najczęściej wychowankowie domów dziecka. Jednak droga powrotna do życia na wolności jest dla nich najczęściej zamknięta.
Wstrząsający reportaż Olgi Alionowej i Rozy Cwietkowej
opisuje życie podopiecznych w Internacie Psychoneurologicznym w podmoskiewskim
mieście Zwienigorod. Ich obiektywna, spokojna, miejscami jakby urzędowa, narracja budzi przerażenie i gniew.
Terytorium poza prawem
Jak się żyje pacjentom zamieszkałym w internacie psychoneurologicznym w Zwienigorodzie?
Wychowankowie domów dziecka często trafiają do internatów
psychoneurologicznych. Zostają wtedy zakładnikami systemu, w ramach którego działają
te instytucje. Większości wydostać się stąd już nie uda. Jak im się żyje w
internatach i dlaczego na ich terytorium prawo przestało obowiązywać wyjaśniają
Olga Alionowa i Roza Cwietkowa.
Fragment skargi adwokata Jeleny Maro złożonej w Prokuraturze
Generalnej Federacji Rosyjskiej:
W marcu 2013 roku, inwalida Walerij zamieszkały w internacie,
wyskoczył z okna. W okresie od września do listopada 2013 roku (to jest w ciągu
2 miesięcy):
17.09 - inwalida Siergiej powiesił się w pokoju znajdującym
się na zamkniętym piętrze.
18.09 – umarł młody inwalida (Kukin) zamieszkały na
zamkniętym czwartym piętrze.
Początek września - Dmitrij G. pociął sobie żyły (udało się
go uratować).
19.10 - Michaił Własow umarł w drodze do szpitala.
01.11 - Wiktor Żukow przewrócił się na schodach i umarł
(pogotowie ratunkowe wezwano już po jego śmierci).
Listopad 2013 r. - Gennadij A. wyskoczył z okna na drugim
piętrze internatu.
W skardze adwokata wszystkie imiona i nazwiska są podane
dokładnie.
Rozprawa
Sala w sądzie pokoju w Zwienigorodzie. Oksana Ozierowa
przeciw Anastazji Biezrukowej. Obie dziewczyny mieszkają w Zwienigorodzkim
Internacie Psychoneurologicznym (PNI). W ostatnim okresie jest on miejscem
jednego dramatu za drugim.
Anastazja jest oskarżona o pobicie Ozierowej i spowodowanie
szkody dla jej zdrowia. Oskarżenie prosi więc o skierowanie jej na przymusowe
leczenie psychiatryczne. Według oskarżenia Biezrukowa pobiła Ozierową i złamała
jej rękę. Wersja obrony jest odmienna,
nie było żadnego pobicia, a Ozierowa przyjaźni się z kierownictwem internatu.
Na jego prośbę sprowokowała konflikt z Biezrukową.
Konflikt między Ozierową i Biezrukową zaczął się jeszcze
zimą. Wolontariusze mówią, iż Oksana Ozierowa jest „autorytetem”, Biezrukowa
przyjaźniła się z nią, a nawet oddawała jej część swojego wynagrodzenia, by
nikt się jej nie czepiał. Wolontariusze są przekonani, iż konflikt wybuchł bez
istotnej przyczyny. „Dzieci przejawiają nadmierną emocjonalność, do tego są
przez cały czas prowokowane”. Sama Biezrukowa - jej stosunki z kierownictwem
były od dawna napięte - uważa, iż za pośrednictwem Ozierowej próbują się z nią
policzyć. Dlatego, że jest zbyt niezależna. Kierownictwo obiecało Ozierowej
załatwić mieszkanie, pod warunkiem, iż pomoże w sprawie przeciw niej. Sama
Oksana Ozierowa, odpowiadając na pytanie sędziego o miejsce stałego
zamieszkania, odpowiada, iż już wkrótce
dadzą jej mieszkanie i że przyjęto ją do pracy do Internacie w charakterze
sanitariuszki. Poza tym podczas pierwszej rozprawy nikt inny nie składał
zeznań. Sąd badał dokumenty i wyznaczył datę kolejnego posiedzenia.
Po rozprawie wychodzimy na dwór. Poznajemy Aleksieja
Szochina, przystojnego 25-letniego chłopaka. Jeszcze na wiosnę mieszkał w
zwienigorodzkim internacie, uważano go za jednego z najbardziej
problemowych pensjonariuszy. Przyjeżdża często do internatu, by odwiedzić
przyjaciół, teraz zjawił się w sądzie, żeby wesprzeć Nastię Biezrukową.
- W internacie mieszkałem przez 8 lat. 7 miesięcy temu
przeniosłem się do innego, w Nogińsku. – Aleksiej urzędowym językiem
relacjonuje najważniejszy fakt swego życia.
- A dlaczego Pana przenieśli?
- Zależało mi na tym – Aleksiej starannie dobiera słowa. W
Zwienigorodzie, często wysyłali mnie do karceru, na czwarte piętro. Podawali mi
aminazinę, fenazepam, po tych tabletkach traciłem świadomość. Potem przenieśli
mnie do szpitala psychiatrycznego w Naro-Fominsku. Bywałem tam wcześniej, wysyłali
mnie na miesiąc, to na dwa tygodnie, czasem zaledwie na dwa dni. Przywieźli
mnie, a lekarz pyta: „Po co taszczycie go do nas, przecież on jest zdrowy.”
- Dlaczego był Pan tak traktowany?
- Skarżyłem się na jedzenie. W internacie karmią okropnie.
Ludzie są głodni. A oni zabierają nasze pieniądze, 75% naszej renty. Co z nimi
robią? Skarżyłem się, że część kierownictwo kładzie sobie do kieszeni. Skarżyłem
się, że zmuszają mnie do łykania tabletek, a ja nie chcę ich brać. W szpitalu czułem
się lepiej, lekarze się mnie nie czepiali. Na pewno zdawali sobie sprawę, że
jestem normalny, i że mnie do nich wysyłają, by przerobili mnie na warzywo. W
zwienigorodzkim internacie trzeba wymienić całe kierownictwo. Zwolnić Tagirową
(zastępca dyrektora do spraw medycznych), prawnika, księgową. Oni tam robią, co
im się żywnie podoba.
- Jak się panu udało przenieść do innego internatu?
- To był cud. Kiedy leżałem w szpitalu, cały czas się
modliłem. Po wyjściu, przez Internet, zapisałem się na ekspertyzę
psychiatryczną. Pomógł mi Kołoskow, to dobry człowiek, napisałem do niego
(ekspert Izby Społecznej, asystent deputowanego Dumy Państwowej). Ekspertyza
udowodniła, że jestem zdrowy i mogę mieszkać samodzielnie. Teraz mieszkam w
Nogińsku. Pracuję w Moskwie, przygotowuję trasy dla kurierów. Nie mam zamiaru
ustąpić. Będę walczyć o swoje. Było nas pięcioro, braci i sióstr. Nikt z nas
nie dostał mieszkania. Jesteśmy dla nich nikim. Wypchnęli nas z domu dziecka,
posadzili do samochodów i rozrzucili po różnych internatach. Moja siostra ma na imię Olesia. Urodziła dzieciaka.
Chcę dla nich zdobyć mieszkanie, żeby nie spadli na dno.
Nastia słucha nas w milczeniu. Potem mówi. „Ja też byłam w
domu dziecka, w Uwarowce.” Nastia ukończyła 21 lat, z domu dziecka trzeba się
było wyprowadzić. „Powiedzieli mi, że internacie jest bardzo dobrze. Pomieszkam
tam, a potem dadzą mieszkanie. Podpisałam dokument, że się zgadzam, no i tu mnie
przywieźli. Gdybym tylko wiedziała, co to takiego. Tu już nie chodzi o
mieszkanie – najważniejsze, żeby nie zrobili z ciebie warzywa.” Trzy razy
dziennie Nastii podają lekarstwa, ale ona nie chce ich przyjmować. „Mam po nich
ciężką głowę, prosiłam, żeby z nich zrezygnować, ale Tagirowa stwierdziła, że
muszę je brać dalej.”
To dla Nastii trzeci internat z kolei. Czuje się tu, jak w więzieniu. Gotowa była na wszelkie ustępstwa, żeby tylko
nie pozbawiono jej wolności. Nie potrafi żyć pod kluczem. Ale przez kilka
ostatnich lat spędziła w „psychiatryku” zbyt dużo czasu. Gdy tylko Oksana
Ozierowa złożyła przeciw niej pozew, Nastię Biezrukową przeniesiono do szpitala
psychiatrycznego, spędziła w nim miesięcy. „Jeśli idzie o przypadek
Biezrukowej, psychiatrzy odegrali rolę strażników z poprawczaka. – mówi
adwokat, Jelena Maro. Chcą ją ukarać oraz izolować, a na jej przykładzie
pokazać wszystkim pozostałym podopiecznym, co może spotkać nieposłusznych.”
Następnego dnia, odwiedzamy Nastię w pracy. Jest montażystką w
fabryce produkującej plastikową armaturę dla urządzeń sanitarnych. Przybiega do
nas w ubraniu roboczym, bez płaszcza, obejmuje, jak kogoś najbliższego. Do tej
pory spotkałyśmy się tylko raz, w sądzie, ale Nastia szuka z nami kontaktu,
jest otwarta, podobnie do wielu innych podopiecznych domów dziecka. Ale nie
lubi wspominać swego sierocińca. Gdyby tam postąpiono z nią uczciwie, nie
znalazłaby się w internacie psychoneurologicznym, a we własnym mieszkaniu. Trafić
do internatu łatwo, za to wydostać z niego prawie niemożliwe. Żeby stąd
wypisali, trzeba przejść ekspertyzę psychiatryczną. Jeśli eksperci potwierdzą,
iż Nastia może mieszkać samodzielnie, będzie mogła przenieść się do własnego
mieszkania, albo do innego internatu. „Dokąd mam pójść? Nie mam gdzie mieszkać.
– mówi Nastia. A przenosić się z jednego internatu do innego, jaki to ma sens?”
- „Większość pacjentów w internatach to byli podopieczni domów
dziecka”. – tłumaczy mecenas Jelena Maro. Nastia jest zdrowa, zdolna do pracy,
jej należało przydzielić mieszkanie, ale niczego jej nie dali. Internaty
psychoneurologiczne, to takie terytorium, gdzie nie obowiązuje prawo, gdzie odbiera się przeznaczone dla sierot mieszkania”.
„Gdybyśmy milczeli, nikt by nas się nie czepiał”.
Przymusowe leczenie dla Biezrukowej jest gorsze od śmierci.
I jak mówi nam, kierownictwo internatu jest tego świadome. Jej konflikt z nim
ma swoją starą, skandaliczną historię.
Internat Psychoneurologiczny w Zwienigorodzie jest zakładem opieki socjalnej o sporych rozmiarach. Obliczony jest na 420 podopiecznych.
Wcześniej znajdował tu się dom starców i inwalidów, ale w 2009 roku zmieniono
jego charakter, organizując internat. Przez kilka lat przychodzili tu
wolontariusze z charytatywnej organizacji „Fundacja Pomocy Dzieciom Miłosierdzie”.
Fundacja podpisała z internatem stosowną umowę. Ale na
wiosnę 2013 internat wypowiedział ją. Wolontariuszom zarzucono „nieprzestrzeganie regulaminu wewnętrznego”. Prywatnie usłyszeli, iż spodziewano się od
nich darów rzeczowych, a nie tego, że będą się mieszać w sprawy wewnętrzne zakładu.
Dyrektor fundacji, Lubow Kubankowa tłumaczy, skąd się wzięło sformułowanie mówiące o „mieszaniu się w sprawy wewnętrzne.”
- „Kiedy docierała do nas informacja, że w stosunku do
niezadowolonych stosowane jest przymusowe leczenie, że pacjenci ci
pozbawiani są wolności i skazywani na pobyt w karcerze, rzecz jasna,
informowaliśmy o tym kierownictwo. Niektórzy nie zgadzali się, gdy przepisywano
im preparaty psychotropowe, albo gdy odbierano im comiesięczną wypłatę.
Wysyłano ich wtedy na czwarte piętro, tam mieściły się zamykane na klucz
izolatki. Nie da się stamtąd wyjść, nawet w wypadku pożaru. Wszyscy bardzo się
bali tych izolatek. Przez jakiś czas staraliśmy pomagać w łagodzeniu
konfliktów. Gdy dowiadywaliśmy się, że kogoś zamknięto na czwartym piętrze rozmawialiśmy
z dyrektorem. Dawaliśmy poręczenie. Wydawało nam się, że to wszystko jest
samowolą sanitariuszy, albo sióstr, i że kierownictwo nie ma o tym pojęcia. Ale
potem zorientowaliśmy się, że dyrektora nasze informacje po prostu irytują. Zaczęto
nas traktować, jak wrogów. Jeśli zachowalibyśmy milczenie, nikt by nas się nie
czepiał. Ale dla nas, pacjenci internatu są jak rodzina. Chłopak poprosił
tabletkę na ból głowy, siostra mu odmówiła, ten poskarżył się w oddziale opieki
socjalnej, no i za to wysłali go na czwarte piętro, do karceru i zaczęli mu robić
zastrzyki z preparatów psychotropowych. Można milczeć?”
Zimą 2013 roku Nastia Biezrukowa pokłóciła się z jedną z
pracownic internatu. Ta awantura w pewnym stopniu dotyczyła prywatnego życia
pracownicy, więc o szczegółach pisać nie będziemy. Ale pracownica wezwała
sanitariuszy, poinformowała Nastię, że zostanie wysłana do karceru. Nastia
narzuciła na siebie płaszcz i pobiegła do siebie, do położonej w pobliżu
fabryki. Tam zwróciła się o pomoc do wolontariuszy. Nastia zdecydowała, że
napisze skargę do prokuratury, pomogli jej w tym. Już następnego dnia
dziewczynę zamknięto w szpitalu psychiatrycznym Nr 34 w Naro-Fominsku. Na cały
miesiąc.
- „Do tego szpitalu naszych podopiecznych wysyłają bez
przerwy, za dowolne przewinienie. – mówi Lubow Kubankowa. – Nastię tam
złamali.”
Podczas gdy Nastia leżała w szpitalu, kierownictwo internatu
zerwało umowę z Fundacją. Biezrukowa z kolei zwróciła się do prokuratury,
odwołując wcześniejszą skargę. Powstało wrażenie, że to wolontariusze zmusili
ją, by zwróciła się do prokuratury. Fundacja nie poddała się i skontaktowała z
biurem Rzecznika Praw Człowieka Federacji Rosyjskiej, Władimira Łukina.
Rzecznik wybrał się do internatu z całą komisją. W trakcie kontroli,
stwierdzono, iż dochodziło w nim wielokrotnie do naruszania przepisów.
Co zobaczyła komisja powołana przez Rzecznika Praw Czlowieka?
W sprawozdaniach członków komisji można przeczytać, iż
zamiast przewidzianych przepisami 6-7 metrów kwadratowych na osobę, na
pacjentów wypada dziś od 2 do 3 metrów. Za to całe piąte piętro jednego z budynków
przekazano personelowi na cele mieszkalne. W jednym maleńkim pokoju rozmieszcza
się do 4 osób. Ściany, podłoga, sanitariaty znajdują się w katastrofalnym
stanie. Podczas kontroli, internat zamieszkiwało 400 pacjentów, opiekę nad nimi
sprawowało trzech wychowawców, jeden inspektor pracy i jeden specjalista w
zakresie gimnastyki leczniczej. To zrozumiałe, że z taką obsadą etatową, trudno dbać o rehabilitację i rozwój, główne zadanie personelu polegało na zapewnieniu
spokoju przy pomocy dowolnych sposobów. W ciągu 2 lat, 15 osób w internacie
ubezwłasnowolniono prawnie, innymi słowami, odebrano im prawo do podejmowania
jakichkolwiek decyzji, wychodzenia za bramę ośrodka i rozporządzania własną
rentą. W ani jednym z tych przypadków, nie udało się rehabilitować pacjenta,
tak by decyzja o ubezwłasnowolnieniu została uchylona.
Niektórzy z podopiecznych stwierdzili przed komisją, iż
chcieliby, by decyzja o ich ubezwłasnowolnieniu została uchylona, jednak
kierownictwo internatu nie chciało wysłuchać ich argumentów. Jeśli więc w
którymś przypadku została popełniona pomyłka (a tak zdarza się często,
zwłaszcza w odniesieniu do wychowanków domów dziecka, gdy przysługuje im prawo
do mieszkania) szanse na to, że zostanie zmieniona są praktycznie zerowe.
Na czwartym piętrze, na terenie zamkniętego oddziału męskiego,
komisja odnalazła „karcer”. Pracownicy internatu określili to pomieszczenie,
jako „pokój do obserwacji”. „Znajdują się w nim 4 łóżka i ubikacja. – pisze w
sprawozdaniu Lubow Winogradowa, znana lekarz psychiatra, dyrektor Niezależnego
Stowarzyszenia Rosyjskich Psychiatrów. Umywalki brak. Kierownictwo określa
pomieszczenie jako „izbę obserwacyjną, lub kontrolną”. Dla pacjentów jest to
„karcer” i jak sami twierdzą, wysyła się ich tu za karę.” Podopieczni zeznają,
iż zmuszani byli do przebywania w nim przez dłuższy czas. Myli się wówczas w
ubikacji, zdarzało się, iż pili z niej wodę. W karcerze komisja spotkała
człowieka, który znajdował się tam od dwóch miesięcy. Eksperci stwierdzili, iż
przez ten czas ani razu nie poddano go badaniu psychiatrycznemu. „Izolowanie
obywateli w zamkniętym na stałe pomieszczeniu, można bez wątpienia uznać za
drastyczne ograniczenie wolności, jest ono niedopuszczalne bez istotnego
uzasadnienia” – pisze w sprawozdaniu doktor Winogradowa. Można izolować
pacjenta na krótki okres, w związku z pogorszeniem się jego stanu zdrowia, po
to, by podjąć decyzję o ewentualnym przeniesieniu do szpitala
psychiatrycznego. Jednak podopieczni internatu twierdzą, iż do tego pomieszczenia wysyłani są za karę, a decyzję podjąć może tak pielęgniarka, jak i
sanitariusz.”
„Regulamin psychiatryczny” w internacie ma zdaniem komisji
charakter represyjny. Preparaty psychotropowe przepisywane są nie w celach leczniczych, a dla podtrzymania
dyscypliny. Decyzję o hospitalizacji w stałym szpitalu psychiatrycznym podejmuje
się często w tym samym celu. Eksperci komisji podkreślali w swoich
sprawozdaniach, iż leczenie w internacie może być prowadzone tylko na zasadzie
dobrowolności i podopieczni winni osobiście podpisać odpowiedni dokument
wyrażający zgodę. Komisji przedstawiono akta zaledwie jednego pacjenta, gdzie
znaleziono stosowny podpis. Gdy poproszono o udostępnienie pozostałych akt,
eksperci spotkali się z odmową.
Maria Ostrowska jest członkiem Komisji Koordynacyjnej do Spraw
Dzieci Inwalidów i Pozostałych Osób z Ograniczonymi Możliwościami przy Izbie
Społecznej Federacji Rosyjskiej. Usłyszała ona od podopiecznych internatu, iż
jego kierownictwo zmusza ich do podpisywania zgody na leczenie, grożąc
izolowaniem w karcerze. Wielu pacjentów przyznało się w rozmowach z komisją, iż
regularnie chowa tabletki pod językiem, potem je wypluwa, ich zdaniem takiego
rodzaju leczenie tylko sprzyja pogorszeniu stanu ich zdrowia. Wszystko to,
zdaniem Ostrowskiej świadczy o tym, iż leczenie nie jest prowadzone na zasadzie
dobrowolności, a raczej, że stosowane jest zastraszanie pacjentów.
Zgodnie z ustawą „O wsparciu socjalnym dla obywateli w
podeszłym wieku oraz inwalidów” pacjenci wysyłani są do internatów
psychoneurologicznych, tylko po wyrażeniu na to własnej zgody. Fundusz
Emerytalny przekazuje do placówek opieki 75% ich renty inwalidzkiej, pieniądze
przeznaczone są na utrzymanie (zamieszkanie, wyżywienie, ubranie). Jednak kierownictwo
internatu wymaga od podopiecznych dodatkowo 75%
sumy, jaką państwo wypłaca inwalidom w zamian za przysługujące im, a
niewykorzystane różnego rodzaju zniżki i ulgi (dodatek ten w urzędowym języku nosi nazwę EDW - „mediawRosji”). Są
to niewielkie dodatki do maleńkich rent w wysokości 1,5-2 tys. rubli (120-160
złotych). Tak więc, co miesiąc, z resztek swych nieszczęsnych rent podopieczni
mają obowiązek przekazywania do kasy internatu ok. 1 tysiąca rubli. Pieniądze
te przeznaczone są na okazywane im usługi „socjalne”. Opłaty te zatwierdzono w administracji obwodu
moskiewskiego.
„Jak ustaliliśmy, pacjenci wpłacają do kasy 75%
otrzymywanych przez siebie dodatków do rent. Podstawą prawną jest stosowne
rozporządzenie administracji obwodu moskiewskiego. Pogarsza ono sytuację
pacjentów internatów w porównaniu z normami przewidzianymi w ustawodawstwie
federalnym. Jest to niedopuszczalne”. – pisze w swoim sprawozdaniu ekspert
Maria Ostrowska.
Dodatki do rent to w internacie wrażliwy temat. Z tego powodu
wybucha wiele konfliktów. Pacjenci uważają, iż odbieranie im 75% dopłat jest
bezprawne. Jednak wobec tych, którzy usiłują ich uniknąć stosowane są represje.
W sprawozdaniach eksperci także zwrócili uwagę i na to zjawisko.
Eksperci Izby Społecznej informują, iż kierownictwo
internatu odmówiło im udostępnienia podpisywanych z pacjentami umów. Nie
przedstawiono im „Indywidualnych Programów Rozwoju” (IPR), struktury
personalnej internatu, oraz umów o pracę podpisywanych z pracownikami. Najpierw
oświadczono, że te dokumenty mogą zostać udostępnione tylko w odpowiedzi na
zamówienie złożone w formie pisemnej, potem poinformowano, że pracownik
wydziału kadr jest na urlopie, co uniemożliwia zapoznanie się z nimi.” –
czytamy w sprawozdaniu Marii Ostrowskiej.
„Witano nas ze łzami, obejmowano nas, całowano po rękach”.
Wnioski komisji były porażające, sprawozdanie o naruszaniu
praw pacjentów internatu przekazano wicepremier rządu Federacji Rosyjskiej, Oldze
Gołodiec. W tym czasie zdarzył się w nim kolejny incydent, dyrektor Wiaczesław
Juranow uderzył w twarz pacjenta Siergieja Surkowa, za to, iż ten odmówił przekazywania do kasy
zakładu opieki 75 procent dodatku do renty (EDW). Dzięki wolontariuszom, sprawa ta stała się powszechnie znana. W końcu maja 2014 roku dyrektor i etatowy
psychiatra internatu zwolnili się z pracy na własną prośbę. W czerwcu, siostry
miłosierdzia po raz kolejny otrzymały zezwolenie na odwiedzanie internatu.
Jedna z wolontariuszek, Łarysa Ryżykowa podkreśla, iż nikt z urzędników administracji
obwodu nie przeprosił wolontariuszy, za to, iż przez cały rok nie było im wolno
odwiedzać w zakładzie podopiecznych i przyjaciół, mimo iż nie jest to zakład o
charakterze zamkniętym.
- „Kiedy wróciliśmy, witano nas ze łzami. Całowano po
rękach. Obejmowano. – opowiada Ryżykowa. Wielu naszych podopiecznych, poza
ścianami internatu, nie ma nikogo. To są wszystko dzieci. Im potrzebna jest
mama, troska. Wiele z nich cierpi na umiarkowaną ociężałość umysłowość, tego
nie da się wyleczyć przy pomocy aminaziny. Tutaj potrzebne jest dobro,
odpowiednie zajęcia.
Wkrótce jednak wolontariusze zrozumieli, że w internacie nic
się nie zmieniło.
Po odejściu dyrektora Wiaczesława Juranowa, jego miejsce
zajął Michaił Gorożaninow. Jak usłyszałyśmy w internacie, jest emerytowanym
wojskowym. Nie podoba mu się, gdy chłopcy z internatu opowiadają wolontariuszom
o naruszeniach regulaminu. Dyrektor uważa, iż nie zachowują się po „męsku”. Wątpliwości
wzbudzają także metody stosowane przez nowego psychiatrę. Niektórzy młodzi
inwalidzi opowiadali wolontariuszom, że zmusza się ich do przyjmowania neuroleptyków,
po nich źle się czują. Personel medyczny często posługuje się groźbami,
wystarczy najmniejsze przewinienie: „Wyślę cię na czwarte piętro”, „Dostaniesz
zastrzyk i będziesz leżeć w pampersach”. Jak dawniej pacjentom odbierane są
paszporty, wystarczy skarga, albo przejaw niezadowolenia, by wysyłano ich na
„czwarte piętro” – relacjonują wolontariusze. Nie prowadzi się żadnej
rehabilitacji, wiele dzieci nie potrafi czytać, choć jedno z nich Łarysa Ryżykowa
nauczyła w ciągu miesiąca.
Żeby wyjść poza internat, pacjenci pozbawieni prawa
do czynności prawnych, jak dawniej muszą uzyskać specjalne zezwolenie, mimo iż
jest to sprzeczne z prawem. Zgodnie z zarządzeniem kierownictwa, odwiedzający
mają prawo wstępu na teren zakładu opieki tylko w określone dni i godziny, od
26 września wprowadzono kwarantannę ogólną. Uzasadnia się ją „nadejściem
zimniejszej części roku” , „sezonem zwiększonej zachorowalności na choroby
górnych dróg oddechowych i grypę”. Ogłoszenie z informacją o kwarantannie
wywieszono na bramie zakładu. Można tam przeczytać i o tym, iż koniecznym
okazało się „ograniczenie odwiedzin przez krewnych, a także wyjazdy w gości oraz na
urlop przez zamieszkałych w internacie pacjentów”. Kontrolę nad wykonaniem tego
rozporządzenia powierzono zastępcy dyrektora o spraw leczniczych Marii Tagirowej.
Nowa umowa między internatem, a fundacją nie została
podpisana do tej pory. „W Ministerstwie do Spraw Opieki Społecznej obwodu
moskiewskiego wytłumaczono, iż istnieje konieczność podpisania umowy
trójstronnej, między nimi, zakładem opieki i naszą fundacją.– tłumaczy Lubow
Kubankowa. Wszystkie dokumenty złożyliśmy jeszcze latem, ale od czerwca nie
dostaliśmy odpowiedzi. Tak więc jesteśmy gotowi na to, iż w każdej chwili mogą
nam przed nosem zatrzasnąć drzwi do internatu.” Kiedy odejdą wolontariusze,
podopiecznych nikt już słuchać nie będzie. Pozostaną w środku, rzuceni na pastwę losu.
Pacjenci internatu boją się przyjmować tabletki przepisywane przez lekarzy psychiatrów. Czują się po nich źle. "Oni chcą z nas zrobić warzywa". |
„Krzyczałem. Długo krzyczałem.”
Po dwóch tygodniach od pierwszej rozprawy przed sądem pokoju,
zatelefonowała do nas adwokat Jelena Maro. Dowiedziałyśmy się od niej, iż w
internacie zgwałcono jednego z pacjentów, Paszę Skworcowa (imię i nazwisko
zostały zmienione). Podejrzany o gwałt przebywa w internacie od dawna,
nieformalnie sprawuje kontrolę nad całym czwartym piętrem. Wolontariusze mówią,
iż w 2012 roku zgwałcił dwie kobiety, obie napisały o tym w liście do rzecznika
praw człowieka, Wladimira Łukina. Jednak faktów tych nie udało się potwierdzić.
Wolontariusze znają nazwiska jeszcze kilku innych młodych mężczyzn skarżących
się na molestowanie seksualne ze strony tego właśnie pacjenta.
Jak mówi adwokat Jelena Maro, 1 października Pasza Skworcow
wystąpił na ogólnym zebraniu internatu i poskarżył się na sąsiada w
pokoju. Paszy nie podobało się, że nocami grzebał w cudzych szafkach. Tego
samego dnia przeniesiono go na czwarte piętro, w celach wychowawczych.
- „3 października wieczorem zatelefonował do mnie jeden z
podopiecznych i poinformował, że spotkał na kolacji Paszę Skworcowa.
Pasza wyglądał na zdenerwowanego i powiedział, że został zgwałcony. – opowiada
adwokat, Jelena Maro. Zachowałam zapis rozmowy z człowiekiem, który do mnie
dzwonił, mam też zapis video. Ze swej strony zadzwoniłam na telefon alarmowy Wydziału
Spraw Wewnętrznych obwodu moskiewskiego. Policja przyjechała do internatu o
23.00, jednak nie została do niego wpuszczona. Policjantom powiedziano, że
wezwanie było fałszywe. Tego wieczora skontaktowała się ze mną jeszcze jedna
osoba. Od niej dowiedziałam się, że dyrektor poszukuje „donosiciela”, który
przekazał mi informację o gwałcie”.
Adwokat Maro, jeszcze latem podpisała umowę o ochronie praw
podopiecznych internatu gotowych do kontaktu z wolontariuszami; z
tego powodu ponoszą szczególne ryzyko. Dlatego rankiem dotarła do zakładu
opieki, jako legalna przedstawicielka Skworcowa.
- „Zachodzę, a w pokoju prawnika siedzi Pasza Skworcow i
dzielnicowy. Pierwsze co słyszę, to jego słowa wypowiedziane pod adresem Paszy:
„przecież bawiliście się dobrze”. Dopiero, kiedy przedstawiłam się i powołałam
na swoje pełnomocnictwo, dzielnicowy zaczął zapisywać wyjaśnienia Paszy.
Siedzieli przedtem całą godzinę i nie zapisali ani słowa.
Dzwonimy do Paszy Skworcowa w tym samym dniu, kiedy dociera
do nas wiadomość, iż padł ofiarą gwałtu.
- Pasza, jak się Pan czuje?
- W porządku
- Gdzie się Pan teraz znajduje?
- Na czwartym piętrze.
- Za co pana tutaj przenieśli?
- Mieliśmy zebranie. Zabrałem glos. Powiedziałem, że Grunin
(nazwisko zostało zmienione) nie śpi nocami, szpera w cudzych szafkach.
- Poskarżył się pan na innego podopiecznego?
- Tak
- Jest pan teraz sam?
- Tak. Wczoraj przychodzili milicjanci. Fotografowali pokój
(podaje nazwisko gwałciciela). To znaczy, że już nie będą się do mnie dobierać?
- Pamięta pan co się stało?
- Skleili mi nogi taśmą klejąca. Ich było czterech. Trzymali
mnie. A ten (nazwisko gwałciciela) zrobił mi… (posługuje się wyrażeniami
niecenzuralnymi). A potem szczotką.
- Krzyczał pan?
- Krzyczałem. Długo krzyczałem. I kiedy szczotką… Krzyczałem
głośno. Nikt nie przyszedł. Na czwartym piętrze była pielęgniarka. Poszedłem do
niej potem. Powiedziałem, że mnie zgwałcili. Wysłała mnie do sanitariuszy. Powiedziałem im. Oni
odpowiedzieli, żebym spadał. Potem na kolacji pytał mnie Misza, jemu
powiedziałem.
- Skworcow zaczyna płakać do słuchawki.
- Psychiatra zmusił mnie, żebym zaczął przyjmować aminazinę,
chce mnie wykończyć.
- Jakie jeszcze lekarstwa Pan dostawał?
- Jeszcze zapisali mi neuropoleptin. Powiedziałem lekarzowi,
że nie chcę aminaziny. Ale zmusił mnie. To jest zły psychiatra.
Wolontariusze opowiadają, ze Skworcowa zgwałcili nie
pierwszy raz. I że przemoc jest tu w ogóle metodą regularnie stosowaną wobec
pacjentów. I że tacy osobnicy, jak gwałciciel, są bardzo potrzebni. Skworcow,
sam, przyzwyczaił się, że traktowany jest bezprawnie. Nawet nie rozumie, że
gwałt to przestępstwo. Dla niego jest to bolesna procedura, trzeba ją wytrzymać
i przeżyć. Taki jest pogląd wolontariuszy. Dlatego, zaraz po gwałcie idzie na
kolację, na stołówce opowiada, co się stało bez większego wstydu, nie czerwieni
się, dla niego to stała część życia. Tabletki przepisywane mu przez psychiatrę
działają na niego źle. Po nich nie może stać, siedzieć, leżeć, „łamie” go, więc
lekarstw boi się czasem bardziej niż zgwałcenia.
Dyrektor
Telefonujemy do Michaila Gorożaninowa, dyrektora internatu w
Zwienigorodzie, żeby zadać mu kilka pytań.
- „Ja wiem, o co chcecie mnie spytać. Ale to wszystko nie prawda”.
– reaguje na nasz telefon. Informuje, że nie ma czasu na rozmowę,
znajduje się właśnie w sekretariacie „pierwszego zastępcy”. Jednak po kilku
minutach, udaje nam się przekonać go, że nasze spotkanie jest konieczne.
- „Jeśli chcecie porozmawiać, przyjeżdżajcie jutro o ósmej
rano. – w końcu godzi się, choć wciąż jeszcze trzeba go przekonywać, iż musimy spotkać
się jak najwcześniej. – To spotkanie potrzebne jest wam, nie mnie”.
Pod bramę internatu w Zwienigorodzie podjeżdżamy następnego
dnia o ósmej rano. Ochroniarz prosi o dokumenty, wpisuje nasze nazwiska do
dziennika odwiedzających. Z budynku zakładu opieki wychodzi w naszym kierunku
wysoki, szczupły zastępca dyrektora do spraw bezpieczeństwa, Wasilij
Sołdatienko. Przedstawia się i informuje, że jego szef Michaił Fiodorowicz nie
może się z nami spotkać. A my prosimy go, by przekazał szefowi, iż
przyjechałyśmy z Moskwy tak wcześnie rano, bo to on sam wyznaczył taką godzinę.
I że nie wyjedziemy, dopóki z nim nie porozmawiamy. Po dziesięciu minutach
podchodzi do nas niewysoki, krępy mężczyzna w szarym garniturze. To właśnie
Gorożaninow. Jest niezadowolony z naszej wizyty. Informuje nas, że wszystkie
sprawy musimy załatwiać za pośrednictwem Ministerstwa Opieki Socjalnej obwodu
moskiewskiego.
- A panu – pytamy – jako mężczyźnie, żołnierzowi, nie jest
wstyd? Obiecał nam pan rozmowę, dał słowo, a teraz go pan nie chce dotrzymać.
- Ja w ogóle w tej chwili stąd odejdę – Michaił Fiodorowicz
czuje się dotknięty. Ale nie odchodzi, zamierza się bronić. Jeszcze przez
dziesięć minut spieramy się kolo bramy. W końcu orientujemy się, że na teren
internatu nas nie wpuszczą, nie pozwolą spotkać się nawet z pacjentami
dysponującymi pełnią praw, choć z nimi, zgodnie z prawem wolno się spotykać o dowolnej
porze. Po rozmowie z dyrektorem internatu, wysłałyśmy oficjalny list do
Ministerstwa Opieki Socjalnej obwodu moskiewskiego. W nim powtórzyłyśmy pytania,
jakie zamierzałyśmy postawić dyrektorowi.
Oni są bardzo odważni. Ale i tak sobie z nimi poradzą.
Niedaleko od internatu czeka na nas jeden z pacjentów.
Nazwijmy go Tola Morozow, nie możemy podać jego prawdziwego nazwiska, nasz
rozmówca uważa, iż za kontakty z nami może zostać ukarany. Tola otrzymuje rentę
w wysokości 4 tys. rubli (ok. 300 złotych) Z tej sumy on sam wpłaca do kasy
internatu 1 tys. rubli. Zgodnie z jego wiedzą, 15 osób zamieszkałych w
zakładzie nie płaci wymaganych 75% od przekazywanego rencistom „EDW”, dodatku
do renty. Jego zdaniem te osoby są bardzo odważne.
Internat wystąpił z pozwem do sądu miejskiego w
Zwienigorodzie, przeciw Jelenie Bodrowej, to jedna z owej piętnastki. W pozwie
napisano, iż udostępniane jej są „usługi socjalne”, jednak pozwana odmawia
wnoszenia za nie stosownej opłaty. Jednak podczas rozprawy ustalono, iż
pacjenci winni z góry wyrazić zgodę na korzystanie z nich. Na ich
umowie z internatem winien znajdować się stosowny podpis. Latem tego roku
sędzia Kuzniecow odrzucił pozew zakładu opieki: umowa Bodrowej z internatem została
poddana grafologicznej ekspertyzie, jej podpis został sfałszowany. W sądzie
adwokatem Bodrowej była Jelena Maro, teraz wielu pacjentów w internacie
orientuje się, że mogą uniknąć dodatkowej opłaty. Tola to wszystko wie. Ale
jego zdaniem, ze wszystkimi, którzy odmawiają, w końcu i tak się rozprawią.
Więc on sam płaci za usługi socjalne, nie mając pojęcia co to takiego. I nie
wie jak są wydawane te pieniądze. Jak mu się zdaje na bankiety i restauracje.
- Byłeś sam na zamkniętym czwartym piętrze?
- Tak, nie jeden raz.
- Jak cię tam traktowali?
- Zabierali papierosy. Kłuli zastrzykami. Sanitariusze.
- Bierzesz lekarstwa?
- Prosiłem lekarza, by je odstawił. Nie zgodził
się.
- A jak w ogóle tu się dostałeś?
- Mieszkałem w domu dziecka. Pewnego razu pielęgniarka
powiedziała mi, że jestem już dorosły i muszę przenieść się do internatu
psychoneurologicznego. Miałem tu dostać swój pokój z prysznicem i ubikacją. Z
wyżywieniem. Obiecała, że będę dostawał rentę. Zgodziłem się. Podpisałem jakiś papier.
To było skierowanie.
Milczy. Patrzy w ziemię.
- Jeślibym tylko spotkał teraz tę pielęgniarkę.
- Jest ci tu źle?
- Komu tu dobrze. W pokoju mieszka kupa ludzi. Rentę nam
odbierają. Złodzieje.
- Orientujesz się, co się przytrafiło Paszy Skworcowowi?
- Wszyscy to wiedzą. Jego zgwałcili.
- I wiedzą, kto to zrobił?
- Wiedzą (podaje nazwisko). Przyjeżdżała policja. Ale
ochrona ich nie wpuściła.
- Widziałeś Skworcowa tego dnia.
- Widziałem. Był cały zaczerwieniony. Płakał. A co tu
płakać. Złamali go i już.
Postępowanie wstępne w sprawie gwałtu rozpoczął starszy
śledczy, porucznik organów sprawiedliwości Artiom Gorbunow z Wydziału Śledczego Zarządu Głównego
Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej dla miasta Odincowo w obwodzie
moskiewskim. Już wcześniej miał on okazję by zapoznać się z internatem w
Zwienigorodzie. W 2013 roku Gorbunow zajmował się skargą pacjenta Andrieja Chamlichanowa zarzucającego kierownictwu zakładu naruszenie jego praw
osobistych. Śledczy nie nadał sprawie dalszego biegu. Przez kilka dni
usiłowałyśmy się z nim skontaktować, jednak sekretarka odpowiadała, że nie ma
go w pracy. Kiedy w końcu udało nam się do niego dodzwonić, oświadczył, że nie
może z nami rozmawiać, gdyż nie może obejrzeć naszych legitymacji prasowych.
„Wszyscy oni są u nas tacy sami..."
Adwokat Jelena Maro złożyła w Prokuraturze Generalnej
Federacji Rosyjskiej skargę na bezczynność organów władzy w związku z przypadkami naruszenia praw
inwalidów. Chce ona doprowadzić do podjęcia śledztwa w sprawie gwałtu na
Andrieju Skworcowie.
13 października, po obiedzie, radca prawny internatu
Jekatierina Proskurina przekazała Paszy Skworcowowi wezwanie do sądu. Rozprawę
wyznaczono na 14 października o 14,30. Jego przedstawicielka prawna, Jelena
Maro dowiedziała się o tym, zaledwie w przeddzień, 13 października wieczorem.
Dlatego nie była w stanie przyjechać do sądu w Zwienigorodzie.
Do sądu Paszę przywiozła Jelena Proskurina. Kiedy wszedł do
budynku, spotkał grupę wolontariuszy. Przerażonym głosem poinformował ich, że
kierownictwo internatu wystąpiło do sądu z
wnioskiem o jego ubezwłasnowolnienie.
- Dali ci jakieś lekarstwa? – zapytali wolontariusze.
- Białego koloru – odpowiedział. Nie wiem, jak się nazywają.
Dawniej mi ich nie przepisywali. Teraz boli mnie głowa.
Adwokat Maro telefonuje do Paszy i tłumaczy mu dokładnie, co
powinien powiedzieć sędziemu, że ma adwokata, i że jego prawniczka prosi o
przeniesienie rozprawy na dzień następny. Pasza kiwa głową: „sędzia na mnie
nakrzyczy?”
Ubezwłasnowolnienie Paszy Skworcowa to pozbawienie go resztek
wolności. W ten sposób zostanie mu odebrane prawo do składania skarg i
oświadczeń w kwestii naruszenie jego praw, nie wolno mu będzie kontaktować się
z wolontariuszami, wszelkie decyzje za niego podejmować będzie jego opiekun
prawny. Czyli kierownictwo internatu. Ale Pasza, choć cierpi na ociężałość umysłową,
potrafi o siebie zadbać. Umie zaparzyć herbatę, przygotować kanapkę, zmienić
brudne ubranie, wyprać bieliznę. Zajmuje się kotem mieszkającym na
terenie internatu. Świetnie porozumiewa się z wolontariuszami, ich zdaniem,
wyrok pozbawiający go zdolności do wykonywania czynności prawnych byłby
niesprawiedliwy. Pasza potrafił wyjaśnić sędziemu, że ma adwokata. W rezultacie
rozprawa zostaje odroczona na dwa dni.
Przejęty Pasza, zaczerwieniony, wychodzi z sali rozpraw i
udaje się do kancelarii, by zarejestrować zawiadomienie, o tym iż dysponuje
adwokatem. „Nie zgodzę się, żeby mnie ubezwłasnowolnili” – mówi głośno.
A my zadajemy pytanie radcy prawnemu internatu Jelenie
Proskurinie o to, na jakiej podstawie chce się go pozbawić praw i to zaledwie
po tygodniu od złożenia przez niego zeznania o tym, że stal się ofiarą gwałtu.
Prawniczka milczy i zakłada płaszcz.
- Zależy wam na tym, by adwokat nie była w stanie wystąpić w
jego obronie?
Milczy.
- Wszystkie pytania, proszę zadać Ministerstwu Opieki
Socjalnej Ludności. – zapina płaszcz i wychodzi.
Oprócz prawniczki, razem z Paszą do sądu przyjechała
sanitariuszka, drobna, uprzejma kobieta, w niebieskim uniformie, z wymalowanymi
ustami.
- Może pani wie, dlaczego go tak traktują?
- Wy chcecie, żebym straciła pracę. Nie będę z wami
rozmawiać.
- Nie żal go pani?
- Jest mi wszystkich żal.
- Myśli pani, że to zły chłopak? Że jest czemuś winny?
- Wszyscy u nas są tacy sami. Podobni jeden do drugiego.
Tłum. Zygmunt Dzięciołowski
Oryginał artykułu ukazał się w magazynie Kommersant –
Włast’. Wersję internetową można znaleźć na portalu kommersant.ru: http://www.kommersant.ru/doc/2589702
*Olga Alionowa (ur. 1976), wyróżniająca się dziennikarka
średniego pokolenia. Związana z Domem Wydawniczym „Kommersant”. Autorka
artykułów i reportaży opisujących zamachy terrorystyczne Nord-Ost i w
Biesłanie, wydarzenia w Inguszetii, Południowej Osetii, Abchazji,
Azerbejdżanie. Laureatka licznych nagród dziennikarskich.
*Roza Cwietkowa, dziennikarka moskiewskiej „Niezawisimoj
Gaziety”.
Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:
Obserwuj nas na Twitterze:
Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz