piątek, 5 lutego 2016

Mięso bez wódki jedzą tylko psy



Jest jednym z najbardziej nagradzanych rosyjskich fotoreporterów. Zdjęcia Siergieja Maksymiszyna były publikowane w najważniejszych światowych gazetach i magazynach. Fotografie z Rosji mają niepowtarzalny klimat, pełno na nich sytuacji absurdalnych, jednak nie brakuje też autentycznych ludzkich emocji, śmiechu i łez. W rozmowie z radiem Swoboda Maksymiszyn przyznaje, iż dla zasady nie fotografuje Europy, jest zbyt sterylna, ucywilizowana. Ciągnie go do najbardziej oddalonych zakątków Rosji, do Azji. Ekolodzy dostrzegają w nim twórcę zatroskanego o los przyrody i zwierząt. W rozmowie z Dmitrijem Wołczkiem opowiada, jak powstały jego najbardziej znane fotografie.




Z Siergiejem Maksymiszynem rozmawial Dmitrij Wołczek

 




Fotograf Siergiej Maksymiszyn opowiada o portrecie Putina, upadku Krymu i reinkarnacji duszy w bakterię



W Petersburgu ukazała się właśnie książka „Sto fotografii Siergieja Maksimiszyna”, a w praskiej galerii Zahradnik otwarto wystawę prezentującą zdjęcia z tego albumu.



Na wernisażu Siergiej Maksymiszyn opowiedział Radiu Swoboda o swojej nowej książce:




Obraz pokazujący studentki w Dagestanie, to jedno z najbardziej znanych zdjęć Maksymiszyna




Siergiej Maksymiszyn:
Album nie prezentuje stu moich ulubionych prac. Ponieważ chciałem uniknąć subiektywności, specjalnie zebrałem trzyosobową komisję, która przez dwa dni przekopywała się przez stosy fotografii i z 500 zaproponowanych przeze mnie wyselekcjonowali setkę. Każde zdjęcie poddawaliśmy pod głosowanie. W wielu przypadkach przegrałem z pozostałymi jurorami, moje propozycje ich nie przekonały. Mnie samemu po prostu znudziły się już moje prace, nie potrafię ich obiektywnie ocenić. Dlatego ostateczny wybór stu fotografii jest wynikiem zespołowej selekcji, dokonanej przez osoby, których opinię wysoko cenię.


Dziewczyny z Dagestanu

Maksymiszyn:
Dziewczyny z Dagestanu to chyba moja ulubiona fotografia. Robiłem wtedy dla magazynu „Russkij Reportior” obszerny materiał o porwaniach narzeczonych w Dagestanie. Oczywiście na zrobienie takiego reportażu nie dostałbym akredytacji. Nie chciałem też robić czegoś w rodzaju współczesnej wersji komedii „Kaukaska branka”, dlatego ostatecznie postanowiłem opowiedzieć o losach dagestańskich kobiet. Jeździłem więc po Dagestanie i fotografowałem różne kobiety – i te wyemancypowane, studiujące dziennikarstwo, i te mieszkające na wsi. Robiłem zdjęcia uczennicom 9 klasy, z których 2/3 już były „porwane”, utrwalałem na kliszy całe rodziny i związane z nimi dagestańskie historie miłosne. Kiedy już miałem sporo zdjęć nowoczesnych dziewczyn, postanowiłem dla równowagi sfotografować i bardziej tradycyjne mieszkanki Dagestanu. Ktoś z miejscowych poradził mi bym odwiedził miejscowy college teologiczny. Kiedy tam dotarłem i zobaczyłem tę salę wykładową w kształcie amfiteatru, zrozumiałem, że to jest to. Siedziałem cierpliwie przez cały wykład, czekając na moment, kiedy dziewczyny przywykną do mojej obecności i przestaną zwracać na mnie uwagę. Byłem tam jedynym mężczyzną. Cały urok zrobionego wówczas zdjęcia polega na tym, że wszystkie dziewczyny – z jednym chyba wyjątkiem – wcale na mnie nie patrzą. Na tę chwilę właśnie czekałem. Ot, taka prosta historia jest związana z powstaniem tej fotografii.



Dmitrij Wołczek:
Najbardziej znaną pana fotografią (i pewnie wbrew pańskiej woli) jest portret Putina. Chyba właśnie to zdjęcie jest najczęściej kopiowane, wykorzystywane w kolażach i „demotach”. Jak ono powstało i jak się pan do niego odnosi?


Portret Putina


Maksymiszyn:To faktycznie ciekawe. Wie pan, kiedy fotograf staje się sławny? Zapewne wtedy, gdy choćby jedna jego praca staje się rozpoznawalna poza wąskim kręgiem pasjonatów, krytyków, fotografów i innych osób w mniejszym czy większym stopniu zajmujących się fotografowaniem zawodowo. Było przecież wielu wybitnych fotografów, którzy nie zdobyli szerszej popularności, bo nie trafiło im się to jedno jedyne słynne zdjęcie. Choćby Tarasiewicz - zapewne najwybitniejszy rosyjski fotograf, a jego dorobek znają jedynie zawodowcy. Zdjęcie Putina to zapewne jedyna moja praca tego rodzaju. Okoliczności, w jakich je zrobiłem wcale nie były wyjątkowe. W Petersburgu odbywała się taka cykliczna impreza pod hasłem „Dialog Rosyjsko-Niemiecki”. Jej podsumowaniem była konferencja prasowa w Pałacu Maryjskim. Schroeder już przyjechał, a Putin jak zwykle się spóźniał. Cały tłum dziennikarzy czekał na niego od dwóch godzin. Pracowałem wtedy dla „Izwiestii”, a oni zawsze mają napięty grafik, więc wiercili mi dziurę w brzuchu i popędzali: pospiesz się, potrzebujemy fotki z wesołym Putinem i smutnym Schroederem. W końcu wpuszczono nas do półokrągłej sali - Putin wreszcie przyjechał. Wokół sali był szereg okien z zaciągniętymi zasłonami. W którymś momencie promień przytłumionego zasłoną światła padł na twarz Putina. Wszyscy przestali pstrykać, bo słońce oświetlało Putina i Schroedera pod różnym kątem. Nie dało się ich ująć jednolity, ładny kadr. Podczas gdy inni zrobili przerwę w fotografowaniu, ja przyjrzałem się Putinowi i stwierdziłem, że i bez Schroedera wygląda nieźle. No i po prostu pstryknąłem kilka razy. Ale byłoby mi przykro gdyby ktoś uznał, że właśnie to zdjęcie jest najlepsze w moim dorobku. Tak naprawdę portret w niewielkim stopniu zależy od fotografa. To raczej kwestia przypadku i uchwycenia momentu.




Fotografię Putina lubią tak jego zwolennicy jak i krytycy. 
Wołczek:
Może chodzi o to, że właśnie wtedy ujrzał pan i utrwalił samo sedno putinowskiego charakteru?

Maksymiszyn:
To raczej zasługa aparatu fotograficznego, a nie moja. Co ciekawe, to zdjęcie podoba się zarówno przeciwnikom, jak i zwolennikom Putina. Widywałem je na pulpitach komputerów pracowników rządowych służb prasowych. Podobno nawet u jednego z bardzo bliskich współpracowników Putina ten portret wisi w ramce na ścianie.

Wołczek:
 A pan jest przeciwnikiem czy zwolennikiem Putina?

Maksymiszyn:
Oczywiście, że przeciwnikiem.

Wołczek:
Kiedy przeczytałem, że urodził się pan na Krymie, pomyślałem sobie: „A może jednak jest zwolennikiem?”.

Maksymiszyn:
Moja mama była wykładowcą języka ukraińskiego i literatury ukraińskiej. W domu rozmawiało się w dwóch językach. Z ojcem, Żydem, po rosyjsku, z mamą po ukraińsku, ze starszą siostrą też po ukraińsku, a z młodszą – po rosyjsku. Trudno mnie więc nazwać typowym mieszkańcem Krymu.

Wołczek:
A obecnie bywa pan na Krymie?

Maksymiszyn:
Bardzo rzadko. Źle się tam czułem jeszcze przed aneksją. Po dawnym Krymie zostało już tylko wspomnienie.

Wołczek:
A co konkretnie się zmieniło?

Maksymiszyn:
Zniknęła dawna atmosfera. Kiedyś lubiłem Kercz, bo zupełnie nie przypominał mi Jałty. To było typowe miasto przemysłowe, ale ze wspaniałym muzeum. Dzieciństwo kojarzy mi się zarówno z pracą archeologów, jak i z robotnikami, z potężnym przemysłem metalurgicznym, z rybakami. A po rozpadzie ZSRR Kercz zmienił się w zapyziałe miasteczko. Gdzie to wszystko przepadło? Dziś śladu nie ma po dawnej wielkości. Kiedy na głównym placu miasta zobaczyłem, że w szczelinach pomiędzy płytami rośnie wysoka trawa, przypomniałem sobie, że czytałem kiedyś o kozach pasących się na ruinach Forum Romanum. Mój ojciec nadal mieszka w Kerczu, ale od śmierci mamy w 2005 r. już go tam nie odwiedzam, to on przyjeżdża do nas.

Wołczek:
Czyli od momentu aneksji nie był pan na Krymie ani razu?

Maksymiszyn:
Byłem, kiedy dla niemieckiego „Geo” robiłem materiał o podróży z Moskwy do Sewastopola.

Wołczek:
Coś się zmieniło?

Maksymiszyn:
Nie, nic się nie zmieniło i już się nie zmieni.

Wołczek:
Ale przecież i tu można dostrzec piękno – piękno upadku, tak cenione przez fotografów.

Maksymiszyn:
To trochę inny wariant upadłego piękna. Owszem, zdarza się, że najpierw jest brud i syf, ale z czasem ruiny nabierają szlachetnego uroku. Tutaj niestety wszystko zatrzymało się na etapie syfu.

Wołczek:
Wiele pan podróżuje, i to wcale nie po utartych turystycznych szlakach. Był pan w Afganistanie, w Iraku…

Maksymiszyn:
Ostatnio wypracowałem sobie taką metodę: biorę ze sobą studentów i wyruszamy tam, dokąd mamy ochotę. Daje mi to możliwość fotografowania tego, co mi się podoba.

Wołczek
A jaki kraj najbardziej pan lubi?

Maksymiszyn:
Indie. Jeżdżę tam co roku. Ostatnio byłem w Kalkucie, a wcześniej w Puri nad Zatoką Bengalską. Dobrze mi tam, lubię to niesamowite poczucie całkowitej beztroski.

Wołczek:
A Rosja?

Maksymiszyn:
Nie, niebo w Rosji mnie przytłacza, odczuwam to niemal fizycznie. W Rosji jest ciekawie, ale nie mogę powiedzieć, że dobrze mi się w niej mieszka.

Wołczek:
Mieszkał pan w Petersburgu, pracował jako fizyk jądrowy.

Maksymiszyn:
To było wieki temu.

Wołczek:
Jak fizyk zmienia się w fotografa?


"Izwiestia" szukają fotografa



Maksymiszyn:
Drogą przepoczwarzenia. Po studiach pracowałem w Ermitażu, w dziale ekspertyz. Napisałem pracę dyplomową pod tytułem „Atrybucja i datowanie ceramiki”. Potem trochę zajmowałem się monetami. No a potem nastał głodny rok 1991. Nie było co do garnka włożyć, a nam urodziło się dziecko. Moi znajomi ze studiów zajęli się biznesem i to właśnie dzięki nim udało mi się wyjechać do Holandii, żeby kontynuować naukę. Z czasem zostałem dyrektorem spółki rosyjsko-holenderskiej, zajmującej się pośrednictwem w handlu nieruchomościami. Dzięki tej pracy przetrwałem w latach 90-tych, ale cały czas miałem poczucie, że to nie to. Kiedy w piątek robi ci się słabo na myśl, że już niedługo poniedziałek, to trzeba coś zmieniać. Krach rosyjskiej gospodarki w 1998 r. i późniejszy kryzys dla mnie osobiście stały się szansą na zmianę trybu życia. Dziś też pewnie jest sporo takich ludzi, którzy znaleźli swoje powołanie i robią to co lubią, a nie to, co im los zesłał. Kiedy dowiedziałem się, że „Izwiestia” poszukują fotografa, zgłosiłem się i zacząłem z nimi współpracować jako wolny strzelec.

Wołczek
Czyli wszystko zaczęło się od „Izwiestii”?

Maksymiszyn:
Tak, ale najpierw przez dwa lata uczyłem się zawodu. Zgłębiałem tajniki fotografii, ale ze świadomością, że nigdy nie zostanę zawodowym fotografem, bo moja rodzina przywykła już do pewnego poziomu komfortu. Nie mogłem tak po prostu rzucić dotychczasowej pracy. Za to kiedy zaczął się kryzys, kiedy kurs dolara w ciągu dnia skoczył z 6 do 26 rubli, a mój biznes zaczął mocno szwankować, mogłem wreszcie pozwolić sobie na zmianę planów. Można było zacisnąć zęby i przeczekać kryzys, ale pomyślałem: albo teraz coś zrobię, albo na starość nie będę miał co wnukom opowiadać.

Wołczek:
Wtedy „Izwiestia” to była zupełnie inna gazeta niż ta dzisiejsza, pro kremlowska pod rządami Gabrielanowa?

Maksymiszyn:
 „Izwiestia” wówczas wciąż były jeszcze gazetą z prawdziwego zdarzenia. A przede wszystkim pracował tam naprawdę genialny redaktor działu fotografii, Losza Bielanczew, z którym do dziś się przyjaźnię.

Wołczek:
A obecnie czytuje pan „Izwiestia”?

Maksymiszyn:
Musiałbym być zdrowo szurnięty. W ogóle nie czytam gazet i nie oglądam telewizji. Moim jedynym źródłem informacji są media internetowe.

Wołczek:
Uważa się pan za dziennikarza?


Uważam się za dziennikarza



Maksymiszyn:
Wiem, że słowo „dziennikarz” w dzisiejszej Rosji bardzo się zdyskredytowało. Tym niemniej uważam się za dziennikarza, bo jak niby miałbym siebie określić? Myślę, że bardzo łatwo można rozstrzygnąć, czy jest się dziennikarzem, czy artystą. Dla artysty obraz jest celem, a dla mnie – mimo wszystko – obraz jest środkiem. Kiedyś z obawą myślałem o złamaniu prawej ręki, dziś już bym się tym nie przejął. Z ręką w gipsie mógłbym przecież pisać. Gdybym miał wymienić moich najważniejszych nauczycieli fotografii, to wśród nich znalazłby się przede wszystkim Pietia Weil (rosyjski pisarz, dziennikarz, autor programów telewizyjnych, przez lata dyrektor programowy rosyjskiej służby Radio Swoboda - "mediawRosji"). Pracowaliśmy wspólnie przy wielu projektach. Bez wątpienia zawody fotoreportera i reportera-pisarza są sobie bardzo bliskie. Posługują się różnymi środkami wyrazu, ale styl pracy jest praktycznie taki sam.







Wołczek:
Robił pan fotografie do albumu „Genius loci”?

Maksymiszyn:
Nie, zdjęcia które robiliśmy razem z Piotrem weszły do książki „Karta rodiny" (Mapa ojczyzny)”.

Wołczek:
To niedoceniona książka, a szkoda.

Maksymiszyn:
To wspaniała książka. Dla moich studentów jest lekturą obowiązkową. Nie istnieje lepsze dzieło dotyczące fotografii podróżniczej. A jeśli chodzi o „Genius loci”, to na zajęciach wykorzystuję tylko niektóre rozdziały, te opowiadające o miejscach, które sam odwiedziłem. Cytowanie tej książki „na sucho” nie ma sensu. Natomiast jeśli byłem, przykładowo, w Rzymie, to mogę wykorzystać odpowiedni fragment w charakterze ilustracji.

Wołczek:
To ciekawe, że na pańskich fotografiach nie ma Europy. Dlaczego?

Maksymiszyn:
Teraz też jak się pakowałem, to nie wziąłem ze sobą aparatu. Moim zdaniem w Europie jest identycznie jak u nas, tyle że czyściej. Co innego Azja, to zupełnie inna planeta.

Wołczek:
Miał pan tam jakieś straszne przygody? Powiedzmy, w Afganistanie?

Maksymiszyn:
Najstraszniejsze przydarzyło mi się w tym roku. Byłem w Mongolii, robiłem zdjęcia w Ułan-Bator. Koło dworca kolejowego napadli na mnie jacyś pijani włóczędzy i chcieli obrabować. Wtedy faktycznie najadłem się strachu.

Wołczek:
A wojny? A Afganistan?

Maksymiszyn:
Przecież nie jestem korespondentem wojennym.

Wołczek:
A Czeczenia?

Maksymiszyn:
Ostatni raz byłem tam w 2007 roku. Wysłał mnie tam „Russkij Reportior” żebym zrobił kilka fotek z Ramzanem Kadyrowem. Niby wszystko było umówione, a przesiedziałem bezczynnie cały tydzień i w końcu mnie do niego nie puścili. Codziennie powtarzali: jutro, jutro, jutro. A na koniec poinformowali: Ramzan wyjechał.

Wołczek:
Żałuje pan, że nie udało się panu zrobić jego portretu? To mogłaby być druga w pana karierze tego rodzaju sztandarowa praca.

Maksymiszyn:
Mam już w dorobku wspaniały portret jego ojca, Achmada-Chadżi Kadyrowa. Zdaje się, że nawet wygrałem dzięki niemu jakiś konkurs. Siedział w pokoju, którego ściany były obwieszone bronią. Wyjaśnił mi wtedy: „To nie mój pokój, a Ramzana”. To było jeszcze w 2004 roku.


Europę mogę tylko zwiedzać



Wołczek:
Czyli Europa pana kompletnie nie pociąga?

Maksymiszyn:
Moja żona pochodzi z Estonii, a ja sam jestem z Krymu. Ja lubię miejsca, gdzie jest ciepło i brudno, a ona takie, gdzie panuje chłód i jest czysto. Nasi moskiewscy przyjaciele żartują, że poszliśmy na kompromis i zamieszkaliśmy tam, gdzie jest zimno i brudno. Kiedy planujemy wspólny wyjazd na urlop, trudno nam zdecydować się dokąd. Kraje, które mnie pociągają, dla niej są mało atrakcyjne. Ale kiedy wyjeżdżamy razem, nie biorę ze sobą aparatu fotograficznego. Uświadomiłem sobie, że kiedy mam go w ręku, przestaję rozglądać się po otaczającym mnie świecie. Zamiast tego zaczynam szukać odpowiedniego ujęcia. To jak robienie zdjęć na zawodach sportowych i oglądanie hokeja w telewizji – towarzyszą temu zupełnie inne emocje. Z przyjemnością jeżdżę na przykład do Francji czy innych krajów, ale wyłącznie żeby je zwiedzać, a nie fotografować.

Wołczek:
Rozważa pan wyjazd na stałe?

Maksymiszyn:
Zobaczymy. Obecnie nie jest łatwo, wszystko się skomplikowało.

Wołczek:
 Czego najbardziej się pan obawia?


Maksymiszyn:
Coś wisi w powietrzu, atmosfera zrobiła się ciężka. Jestem typowym internautą i przywykłem, że inni użytkownicy sieci myślą podobnie jak ja. Ale od jakiegoś czasu, kiedy na przykład zaglądam na Facebook, czuję się jak wyrzutek.

Wołczek:
Chyba odwrotnie? To na Facebooku można się poczuć jak normalny człowiek, za to kiedy wyjdzie się na ulicę…

Maksymiszyn:
Ja już nawet na Facebooku czuję się nieswojo. 86% to straszna cyfra. Naprawdę nastały ciężkie czasy. W 1991 roku było trudniej, ale mieliśmy nadzieję. Wtedy wiedziałem, jaka czeka mnie przyszłość, wierzyłem, że będzie dobrze. A dziś nie mam pojęcia, co mogłoby wpłynąć na poprawę sytuacji. Wiem doskonale, jakie czynniki mogą przynieść pogorszenie. A skąd miałoby nadejść coś lepszego – pojęcia nie mam. Po prostu nie widzę żadnych zwiastunów poprawy.

Wołczek:
Ale fotografów władza się nie czepia? Może pan pstrykać co chce?

Maksymiszyn:
Myślę, że jesteśmy jak ten Nieuchwytny Joe z anegdoty. Po prostu na razie nikt nas nie zaczął ścigać.

Wołczek:
A czy zdarzają się sytuacje, że redakcja nie bierze jakiegoś zdjęcia, bo…?





Tę fotografię  Maksymiszyna można często zobaczyć  na demonstracjach, publikacjach inicjowanych przez ekologów w obronie zwierząt. 



Maksymiszyn:
Miałem już taką sytuację. Wycofali mi portret Putina z festiwalu w Wołgogradzie. Zdjęcia portretowe były hasłem przewodnim imprezy. Najpierw zamówili u mnie to zdjęcie, a potem je wycofali. Nie ma nic gorszego od prewencyjnej autocenzury. Mimo, że nikt nie zgłosił zastrzeżeń, organizatorzy się wystraszyli.

Wołczek:
Kto jest pańskim ulubionym fotografem, pańskim mistrzem?

Maksymiszyn:
Nie mam jakiegoś guru, ale całą masę twórców darzę ogromnym szacunkiem. Na pewno Salgado. Nie chodzi o to, że mi się podoba jego twórczość, a o to, że jest mi bliski. Bliski jest mi jego sposób życia.

Wołczek:
A propos Salgado: to pańskie zdjęcie z norkami, zrobione na fermie hodowlanej…

Maksymiszyn:
Wtedy jeszcze pracowałem dla „Izwiestii”. Wysłałem im to zdjęcie, a miesiąc później widzę, że opublikowali artykuł o fermach hodowlanych i zilustrowali je fotografią z Reutersa. Urządziłem „Izwiestiom” awanturę: mamy własne dobre zdjęcie, to po co drukujecie cudze, i do tego kiepskie?! Okazało się, że moja praca leży w katalogu „Izwiestii” w teczce z napisem „zwierzęta rosyjskie, małe, martwe”. Nic dziwnego, że nie mogli go znaleźć.

Wołczek:
To zdjęcie jest genialne.

Maksymiszyn:
To chyba druga pod względem popularności moja fotografia. Ekolodzy cały czas ją ode mnie kupują, widzę, że np. we Francji często ją wykorzystują na manifestacjach. To zdjęcie jest jak cios pięścią między oczy. Wiem, że pod jego wpływem wielu ludzi zrezygnowało z kupna futra. Większość z nich pewnie nawet nie ma pojęcia, jak nazywa się autor fotografii.

Wołczek:
Popiera pan obrońców zwierząt?

Maksymiszyn:
Moje młodsze dziecko jest wegetarianinem. A ja i moja żona też się powoli nawracamy. Od dawna nie jadamy ssaków, a ostatnio zdecydowaliśmy, że w ogóle nie będziemy jeść jakichkolwiek zwierząt lądowych.

Wołczek:
Poeta Aleksiej Cwietkow bardzo celnie zauważył, że nie należy jeść tych stworzeń, które mają oczy.

Maksymiszyn:
Kiedyś spędziłem wiele czasu w towarzystwie buddyjskich mnichów. Zapytałem ich, czy dusza może wcielić się w zająca? Może. – A w muchę? Może. - A gdzie jest granica mikroskopijności takiego żyjątka? W bakterię albo wirus dusza może się wcielić? Wie pan, co odpowiedzieli mnisi? Wytłumaczyli mi jak dziecku: „To bardzo proste. Aby stać się naczyniem dla duszy, żywa istota musi umieć cierpieć. Nie wiemy, czy wirus cierpi. Jeśli uczeni udowodnią, że wirus jest zdolny do cierpienia, to odpowiedź brzmi: tak. Jeśli tego nie udowodnią, to odpowiedź brzmi: nie”.




Fotografowi często pomaga przypadek, zlotozębnego kierowce Siergiej Maksymiszyn spotkał na promie łączącym brzegi syberyjskiej rzeki Irtysz. 

Złote zęby na promie



Wołczek:
Ostatnia fotografia, o którą chciałbym zapytać, przedstawia złotozębego przewoźnika na promie. Z nim też jest związana jakaś anegdotka?

Maksymiszyn:
Pojechałem wtedy do Tobolska robić materiał na zlecenie rosyjskiej wersji czasopisma „Geo”. Kiedy w tamtejszym miejscowym komitecie ds. kultury dowiedzieli się, że do miasta przyjechali dziennikarze, natychmiast wysłali do nas swojego przedstawiciela. Bali się, że mógłbym sfotografować nie to, co trzeba, więc zaproponowali pomoc. Odpowiedziałem, że jedyna pomoc, jakiej potrzebuję, to samochód z kierowcą. No więc dali mi samochód typu „ogórek”, coś jak karetka pogotowia, i kierowcę Szaszę. Pewnego dnia Sasza zabrał mnie do swojej cioci, mieszkającej po drugiej stronie Irtysza. W drodze powrotnej wsiedliśmy na prom. Sasza siedział bezczynnie, a ja postanowiłem rozprostować kości. Spacerując po pokładzie zobaczyłem te złote zęby, a w tle cerkiew. Film w aparacie już mi się kończył. Na szczęście miałem jeszcze rolkę filmu o wysokiej czułości, jakimś cudem uchowała się po sesji na meczu hokejowym. Do takich ujęć, jak to na promie, takiej kliszy się nie używa. Ale włożyłem ją do aparatu i pstryknąłem. Wyszło prawdziwe małe arcydziełko. A Sasza miał takie fajne powiedzonko: mięso bez wódki to tylko psy jedzą.




Tłumaczenie: Katarzyna Kuc

Oryginał ukazał się na portalu svoboda.org: http://www.svoboda.org/content/article/27506772.html






*Siergiej Maksymiszyn (ur. 1964), wybitny rosyjski fotoreporter. Wielokrotnie nagradzany na rosyjskich i międzynarodowych konkursach fotograficznych, w tym na World Press Photo. Publikowany w najważniejszych międzynarodowych gazetach i magazynach. Autor kilku albumow w tym "Ostatnie imperium. Dwadzieścia lat później" (2007). W 2006 roku warszawska galeria "Yours" zaprezentowała wystawę jego prac. Stronę internetową fotoreportera można znaleźć pod adresem: http://www.maximishin.com/









*Dmitrij Wołczek (ur. 1964), od 1988 roku dziennikarz rosyjskiej redakcji Radio Swoboda. Redaktor naczelny portalu svoboda.org. Poeta, tłumacz literatury anglojęzycznej. 











Świetny wybór zdjęć Siergieja Maksymiszyna można znaleźć: http://pavel-kosenko.livejournal.com/527024.html





Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com





Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego. 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz