czwartek, 24 lipca 2014

Ze wschodem słońca zaczął się kolejny dzień wojny



Od trzech miesięcy Maria Turczenkowa fotografuje i opisuje dla niezależnych rosyjskich i międzynarodowych mediów wojnę na wschodzie Ukrainy. Już w kilka godzin po zestrzeleniu malezyjskiego Boeinga dotarła na miejsce jego upadku. Rozświetlając nocne ciemności słabym światełkiem telefonu komórkowego, zrozumiała, że stała się straszna tragedia. Płacząc, doczekała do świtu, by zobaczyć jej pełne rozmiary. Wstrząsająca relacja Marii Turczenkowej została opublikowana na portalu snob.ru


Autor: Maria Turczenkowa, snob.ru
 




Tu kończy się ostatni odcinek drogi oświetlonej samochodowymi reflektorami. Po obu jej stronach – czarne pole, przede mną całkowita ciemność. Z niej wynurzają się białe twarze, skulone cienie spieszą się, by z głuchego, gęstego mroku wyskoczyć ku światłu. Tutaj, na wąskiej ścieżce światła panują gwar i chaos, na niej zebrał się niewielki sztab ratowników, koledzy dziennikarze łączą się na żywo ze swoimi redakcjami, kierowcy półgłosem dzielą się ostatnimi plotkami, samochody podjeżdżają i odjeżdżają. Toczy się życie. Do tego miejsca starają się wrócić, ci wszyscy, którzy byli już tam i w ciemności widzieli wszystko.







Tam gdzie kończy się granica światła, zamykam oczy i powoli idę wzdłuż pobocza drogi. W moim kierunku dobiega szelest szybkich kroków. Czyjeś wymawiane trzęsącym się głosem: „Boże, Mój Boże” pozostaje wraz ze mną w mroku. Ktoś jeszcze powrócił z pola ku światłu.

Dzień nie różnił się od innych, był taki jak te ostatnie 3 miesiące spędzone w Donbasie. Co dzień reportaże z pola walk – gdzieś znów zaczynają strzelać. Dzisiaj pracowałam w Ługańsku, tam strzelano w rejonie lotniska. Kiedy strzelanina choć trochę ucichła – od razu pojechałam do szpitala, a tam kłótnia z uzbrojoną ochroną Ługańskiej Republiki Ludowej, po to by się zgodzili na rozmowę z rannymi. Przepuścili.

W ługańskim szpitalu


Pokaleczeni ludzie, wiele przeżyli pod obstrzałem. Delikatnie wydostają spod poduszek kawałki pocisków; lekarze wyciągnęli je z ich rąk i nóg. Fotografuję, oddaję z powrotem. Katia, Ania, Żenia, Igor, jeszcze wczoraj zupełnie się nie znali. Telefonistka, sprzedawca, manager w dziale sprzedaży, górnik, dziś już są jedną zaprzyjaźnioną rodziną. Połączyło ich wspólne doświadczenie. Dodano ich do zaktualizowanej statystyki, teraz określani są jako ranni. Wszyscy pod poduszką trzymają kawałek swojego pocisku. Różnią się pod jednym względem, odłamek trafił Anię w nogę, na ranę nałożono szwy, ona przechowuje go w chusteczce do nosa. Odłamek Igora jest duży jak pół dłoni, trafił go w nogę, konieczna była amputacja. Teraz przechowuje go w plastikowej reklamówce.

W mieście Snieżnoje widziałem podobne odłamki. To było przedwczoraj, 15 lipca. Podczas nalotu bombowego na to niewielkie miasteczko, pocisk spadł na dom mieszkalny. Cała klatka schodowa zamieniła się w ruinę. Zginęło 11 osób. Aż do tego dnia w Snieżnoje panował spokój, tu nie toczyły się walki i ludzie żyli w miarę normalnie. Bombardowanie przeprowadzono znienacka, mieszkańcy poczuli szok. Przez cały dzień, zmieniając jeden drugiego, prowadzili akcję ratunkową. W mniejszym stopniu uczestniczyły w niej kobiety, większość z nich pochowała się w piwnicach. Strona ukraińska nie przyznała się do nalotu, wydano oficjalne oświadczenie, iż tego dnia samoloty nie wykonywały lotów bojowych. Kijów oskarżył o bombardowanie samolot, który nadleciał przez granicę, ze strony Rosji, to odległość zaledwie 35 kilometrów. Następnego dnia separatyści Donieckiej Republiki Ludowej strącili dwa samoloty szturmowe SU-25 należące do sił powietrznych Ukrainy. Była to z ich strony „zemsta za śmierć cywilnych mieszkańców”.

Znów zagrzmiało, w Ługańsku wznowiono wymianę ognia. Zbliżyła się piąta po południu i postanowiłam, że pojadę z powrotem do Doniecka. Ranni pacjenci zaczęli się spierać, o to czy strzelają Grady, czy haubice.

Po drodze do Doniecka trzeba przejechać wiele posterunków kontrolnych, dla zachowania bezpieczeństwa, lepiej wrócić do hotelu przed zapadnięciem ciemności. Rutynowa kontrola dokumentów, na każdym posterunku typowa wymiana zdań: „Piszcie prawdę, nie kręćcie”. „Tak, tak, po to przyjechaliśmy”. Jedziemy po pustej szosie, przywykłam do tego, stacje benzynowe po drodze są pozamykane. I nawet, kiedy zauważyłam na widnokręgu dym, wydał mi się on zwyczajną, niewyróżniającą się  plamą na miejscowym pejzażu. Od czasu, kiedy podjęta została Operacja Antyterrorystyczna strąconych zostało 14 helikopterów i samolotów wojskowych. Dziennikarze regularnie wyruszali na poszukiwanie miejsc, gdzie je zestrzeliwano. Szukaliśmy ich na polach i bagnach, często bez skutku. Aż do momentu, gdy na leżący na ziemi wrak natykali się miejscowi mieszkańcy, wtedy informacje błyskawicznie rozlatywały się po całym rejonie.

Mój kierowca jednak nie ukrywa niechęci, nie pojedziemy w kierunku dymu, pędzimy po trasie, a ja patrzę nań ze smutkiem, wyobrażam sobie, ze piloci zdążyli się katapultować, teraz biegną po polach, by wyrwać się z terytorium kontrolowanego przez separatystów i uniknąć niewoli.

Telefon od kolegi dziennikarza


Zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Doniecka. Odbieram telefon. Dzwoni kolega. Wyrzuca z siebie informację. „Samolot pasażerski, leciał z Amsterdamu do Kuala-Lumpur, zestrzelono go, spadł gdzieś w odległości 25 km od Snieżnego, w pobliżu miasta Torez. Na pokładzie znajdowało się 300 pasażerów. W programach informacyjnych mówią tylko o tym. Wszyscy są wstrząśnięci.” Przed oczami widzę horyzont z jasno-szarym dymem i biegnącymi pilotami…






Stoję w ciemności…  Jest spokojnie i cicho. Wsłuchuję się w szum pszenicy. Ten przytłumiony szelest brzmi, jak szept setek głosów zbłąkanych w niekończącym się czarnym polu. Niczego nie widać. Latarka telefonu komórkowego daje słabiutkie światełko, ono nie wystarczy, by zobaczyć cały obraz, po kolei wyświetlają się tylko jego małe fragmenty, w przerwach można odetchnąć, uspokoić się, odreagować, to co dało się zobaczyć.

Od tych pól obsadzonych słonecznikami i pszenicą w dzień aż bije piękno. Teraz są wypalone i wypełnione śmiercią. Wysoka trawa uwięziła wszystkich, którzy spadli z nieba, ukryła ich w sobie, schowała przed ludzkim wzrokiem. Leżeli w niej, choć nie powinni tu być, stali się przypadkowymi ofiarami bezmyślnej wojny palącej życie i losy ludzkie, tak jak płonące paliwo lotnicze wypaliło te pola. Idę ostrożnie i cicho. Wydaje mi się, iż choćby jeden gwałtowny ruch wystarczy, by zburzyć ten spokój i sen. Jeden, dwa, trzy, cztery, dwanaście, dwadzieścia… Jaśniejsze plamy błyskają w czarnej trawie. Ludzkie życia spadły tu z wysokości 10 000 metrów z niewiarygodną szybkością. Nadzieje i plany żywe jeszcze dzisiaj rano, wbiły się w ziemię i rozleciały na kawałki. Teraz leżą wszędzie po obu stronach drogi.

Płacz w ciemności


Wydaje mi się, ze jestem małym punkcikiem na mapie terytorium obserwowanego z satelity. Jestem samotnym punktem przemieszczającym się przez pola zarośnięte przez przerwane ludzkie życia. Opadają mi ręce, nie mogę już więcej robić zdjęć, nie mogę powstrzymać łez. Stoję i łkam w głuchej otaczającej mnie ciszy.

Wracam na drogę. Obok mnie prześlizgują się sylwetki ludzkie. Poznaję kolegów idących w moim kierunku. Milcząc, obejmujemy się w ciemności i rozchodzimy się. Być może dla dziennikarzy to rzadka możliwość zobaczyć miejsce tragedii z tak bliskiej odległości, Wszyscy teraz jesteśmy świadkami. Jesteśmy wstrząśnięci. Ale teraz trzeba ludziom przekazać prawdę bez emocji.

Samolot spadł siedem godzin temu. Tutaj, na miejscu zdarzenia mało kto mówi, iż właśnie wydarzyła się wielka tragedia, mówią o niej wszędzie na świecie. Całe terytorium pozostaje nie ogrodzone. Nie ma chaosu charakterystycznego dla miejsc, gdzie zdarzyły się wielkie katastrofy. Nie ma reflektorów, setek ratowników, helikopterów, tłumu dziennikarzy, kordonu funkcjonariuszy policji. Jesteśmy na terenie toczącej się wojny. Po obu stronach drogi pospiesznie zorganizowano dwa zaimprowizowane posterunki separatystów Donieckiej Republiki Ludowej. Jeszcze kilku uzbrojonych ludzi z czerwono-niebieskimi naszywkami w kolorach flagi nieuznawanej przez nikogo Noworosji dyżuruje  na miejscu, gdzie spadla największa część zniszczonego w powietrzu samolotu. Dziesiątka funkcjonariuszy Służby do Spraw Sytuacji Nadzwyczajnych walczy z pożarem. Światła samochodu straży pożarnej są jedynym źródłem światła na tym pozbawionym kresu polu.

Około pierwszej w nocy zapada spokój. Pożar został ugaszony. Powstańcy-separatyści ułożyli się do snu na poboczu drogi, w trawie. Ja i trzech kolegów dziennikarzy podejmujemy decyzję, zostajemy na miejscu do rana, poczekamy aż wstanie dzień, by można było zobaczyć pełen obraz miejsca tragedii.

Zaczyna wiać wiatr. Przynosi ze sobą słodkawy, drażniący zapach. Czuję go w gardle, przenika ubranie. Tu w Donbasie ten zapach spotykałam często, nie budzi już we mnie wstrętu. Staram się nie oddychać, w myślach pospieszam wskazówki zegarka. Jestem punkcikiem, utkwiłam pośrodku pozbawionych życia czarnych pól. Pospieszam czas, pragnę by Ziemia kręciła się szybciej.

Do świtu – cala wieczność.

Wreszcie słońce oświetliło prawdę, choć wciąż jeszcze nie mogliśmy w nią uwierzyć.

Boeing Malezyjskich Linii Lotniczych lecący z Amsterdamu do Kuala Lumpur zabrał na pokład 298 osób. Ich życie skończyło się tu, na wschodzie Ukrainy. Samolot zestrzelono i rozpadł się w powietrzu.

Na tym terenie wojna trwa już od trzech miesięcy. Całe niebo skąpane jest w nienawiści. Media podgrzewają emocje i strach w interesach politycznej linii tej i tamtej strony. Wszystko tu utraciło sens, nie da się w niczym odnaleźć logiki.






Nocą, tam w ciemności, kiedy przechodziłam od jednej ofiary do drugiej, tak ostrożnie, jakbym chodziła po polu minowym, wydawało mi się, iż ta tragedia wraz ze wschodem słońca zmieni wszystko. I że już rankiem, obie strony wstrzymają ogień. I że śmierć trzystu niewinnych ludzi wstrząśnie ludźmi tak bardzo, by można było natychmiast skończyć tę bezmyślną wojnę. I wreszcie skończą się kłamstwa i podgrzewanie nienawiści.

W piątek, kiedy górnicy i ratownicy zajęci byli poszukiwaniem ciał poległych, rozrzuconych na polach w promieniu 15 kilometrów, za horyzontem słychać było strzelaninę, wybuchały pociski i granaty. Nic się nie zmieniło.

Wraz ze wschodem słońca zaczął się kolejny dzień wojny.



Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciolowski



Oryginał ukazał się na portalu snob.ru





*Maria Turczenkowa, fotoreporterka, dziennikarka. Wspólpracuje z prasą rosyjską i międzynarodową. 










Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz