Na Ukrainę pojechał z Uralu. Choć początkowo wierzył, iż bojownicy Majdanu walczą w słusznej sprawie, przejął się także losem Donbasu. Nikołaj Mokrousow spędził tam kilka tygodni. Pracował w sztabie Donieckiej Republiki Ludowej, kontaktował się z jej przywódcami. Jednak krytycznie obserwował otaczającą go rzeczywistość. Być może ta właśnie postawa zaprowadziła go do piwnicy w siedzibie donieckiego kontrwywiadu. Udało mu się szybko odzyskać wolność, był jednak świadkiem przerażających tortur, jakim poddano młodych Ukraińcow podejrzanych o związki z Prawym Sektorem.
Sensacyjna relacja Nikołaja Mokrousowa pozwala lepiej
zrozumieć rzeczywistość Donieckiej Republiki Ludowej, bezsens i
tragedię donbaskiego rozlewu krwi.
Artykuł ukazał się na publikowanym w Jekaterynburgu portalu znak.com
Nasz współpracownik, mieszkaniec Kurganu, Nikołaj Мokrousow
kilka tygodni spędził w południowo-wschodniej części Ukrainy. Pracował w
sztabie Donieckiej Republiki Ludowej, rozmawiał z kierownictwem samozwańczej
republiki i zwykłymi powstańcami, obserwował życie w obleganym Doniecku. Potem
aresztowano go za szpiegostwo na rzecz wroga. Cudem wyszedł żywy z piwnicy w budynku
kontrwywiadu DRL. Po powrocie do Rosji, Nikołaj spisał swoje doświadczenia. Niektóre imiona zostały zmienione, pewne
szczegóły przemilczane (on sam też podpisał tekst pseudonimem)
Znak.com publikuje jego relację, wojna w niej odbiega od
szablonów propagandowych, bliska jest rzeczywistości. Kto w niej ma rację, a
kto nie - nie jest już jasne. Znaleźć na wojnie można podłość, ofiarność,
wierność i zdradę. Ale jeszcze częściej jak to na wojnie: cierpienie, strach i
ból.
Wraz wojną przyszły do Donbasu, cierpienie, strach i ból. |
Wyjaśniam: w związku z toczącą się na Ukrainie bratobójczą wojną i przeprowadzoną w Doniecku paradą jeńców postanowiłem wycofać się z podpisanego przeze mnie 23.07.2014 roku, w piwnicy kontrwywiadu armii DRL zobowiązania o nieujawnianiu informacji. Podjąłem decyzję, że napiszę o tym, czego byłem świadkiem.
Wyjazd
Kryzys ukraiński stawał się coraz ostrzejszy.
Obserwowałem go. Moje stanowisko wówczas można określić jako „kanapowe”.
Uważałem, że Majdan był w porządku, zaś to że Rosja wtrąca się w sprawy
sąsiedniego państwa nie. Zwłaszcza, iż chodziło o bratnie państwo zamieszkałe po
obu stronach granicy przez ten sam naród. Choć zawirowania historyczne
sprawiły, iż padł on ofiarą podziału, wydawało mi się, iż wspólnej więzi,
trwałej jak monolit, nikomu nie uda się zburzyć.
Czułem, że nie należy narzucać naszym braciom sprzecznego z ich własnym wyboru.
Jak to się mówi, wytrzymamy ze sobą, na tyle, na ile się kochamy.
Jednak pod koniec czerwca zrozumiałem, że ja sam pragnę wyjechać
na południowo-wschodnią Ukrainę. Nie dlatego, że popierałem pomysł Noworosji.
Ogarnęła mnie potrzeba ucieczki, nie ważne dokąd, ona zaćmiła mi rozum. Bardzo
szybko przypomniał mi się e-mail rozprzestrzeniany przez narodowych bolszewików,
z wezwaniem o datki na pomoc humanitarną i apelem do ochotników gotowych ruszyć
do walki o południowy-wschód. Odpisałem im, otrzymałem pozytywną odpowiedź.
Podano w nim moją marszrutę i telefony koordynatorów.
Idąc tym tropem, w krótkim czasie trzeba było dostać się
do Rostowa nad Donem, stamtąd dojechać do przygranicznego miasta Szachty. Już
po przybyciu na miejsce należało zadzwonić do koordynatora. Powiedziawszy
rodzinie, że wyjeżdżam do Moskwy, w rzeczywistości wziąłem bilety do Rostowa,
po kilku dniach byłem już w Szachtach.
Zadzwoniłem. W końcu przyszli. Wtedy przeżyłem pierwszy
szok. Było ich czterech. By nie spotkać podobnego towarzystwa w codziennym
życiu, staramy się nie wychodzić zbyt późno na ulicę, a wyjeżdżając gdzieś z
przedmieścia, zamawiamy taksówkę. Takich facetów wysłano po mnie. Razem
udaliśmy się do człowieka o imieniu Maksim i przezwisku "Trwoga".
Maksim pochodził z Kramatorska. Gdy Striełkow wycofał się
ze Słowiańska, Maksim żonę i córkę wysłał do Rosji, sam zaczął pomagać
powstańcom, szmuglując przez granicę grupy wolontariuszy. Chyba z całego
towarzystwa, to on sprawiał najlepsze wrażenie.
Po rozmowie z przewodnikiem, stało się jasne, że w ciągu
najbliższych dwóch dni z powodu braku bezpiecznych korytarzy, samochody po nas
nie przyjadą. Postanowiono, że zostanę ulokowany w mieszkania przejściowym, w
nim już wegetowali moi nowi koledzy. Tak należy to określić, „wegetowali”.
Inaczej nie da się nazwać warunków, w jakich się znalazłem. Choć jestem zwykłym
człowiekiem, moje życie i wymagania zawsze były skromne, po prostu brakuje słów
mi słów, by opisać nasze dwupokojowe lokum. Od razu zwróciłem uwagę na przerośniętą
brudem matę podłogową, rozkruszony i już zapleśniały beton w łazience, spore
robaki zalegające w garnkach. A jeszcze góry przeterminowanych konserw, które
ktoś hojnie przekazał „powstańcom” w ramach "pomocy humanitarnej". W
zasadzie resztki romantyzmu opuściły mnie już tam.
"Pinokio"
Cały pozostały wieczór upłynął nam na słuchaniu piosenek
kozackich. Towarzyszyło im trącanie się szklankami i soczyste przekleństwa.. Jednak
nie przekleństwa były najgorsze. Jeden z Kozaków, powstaniec z „wilczej sotni” o ksywie
"Pinokio", tak się nam przedstawił, podzielił się opowieścią o
konkursie zorganizowanym w ich jednostce. Konkursowe zadanie polegało na odcinaniu
głów ukraińskim jeńcom. Zwycięzcy obiecano samochód BMW X6.
"...Minęły dwa tygodnie, a na moim koncie zaledwie jedna
odcięta głowa, druga nie dopiłowana, ciemno było. Gdy odcinasz „ukrom” głowę,
najpierw odzywa się ona po rosyjsku, słyszysz "mama", "mamoczka”,
dopiero potem zaczyna bulgotać i charczeć. Zauważ, mówi nie "mamo", a
po rosyjsku – „mamoczka”.
Wszystkim tym opowieściom towarzyszyła obfita libacja,
donośne śmiechy i barwne szczegóły. I tak na przykład, dowiedziałem się, że po
klęsce kolumny ukraińskiej armii przedsiębiorczy kozacy, zebrawszy całą broń zabitych
Ukraińców "przykryli ją ziemią w pewnym miejscu."
- "Potem jak będzie spokojniej, przyjedziemy z pomocnikiem,
zarobimy kopiejkę” – jeden z kozaków pozwolił sobie na szczerość. .
Po tych i innych opowiadaniach, dalsze przebywanie w tym towarzystwie
stało się niemożliwe, Rano usłyszałem pod swoim adresem pogróżki, więc
postanowiłem wrócić do „Trwogi”. Spędziłem u niego resztę czasu do wyjazdu.
Miałem też o wiele bardziej interesujące towarzystwo „euroazjatyckich” doradców
politycznych, wybierali się do Doniecka. Nie po to, by walczyć, a do pomocy
jednemu z tamtejszych polityków (poproszono mnie, abym nie wymieniał jego
nazwiska).
Brudny dywan, porwane tapety, rozbite kafelki, to rzeczywistość wielu
przerzutowych lokalów wykorzystywanych przez separatystów.
Po kilku dniach miał po nas przyjechać "koral"
- tak nazywa się samochody używane do szmuglowania ochotników. Postanowiliśmy,
że pojedziemy omijając Donieck, (rosyjskie miasteczko położone przy granicy z
Ukrainą, o tej samej nazwie co i miasto w Donbasie). Przybyły z tamtej strony
granicy importowany minibus z klimatyzacją miał stawić się o dziesiątej rano. Używany
jest do stałych kursów na całym południowym wschodzie Ukrainy, jeździ do Rosji
i z powrotem. Byliśmy umówieni, że zabiorą nas z mieszkania. W międzyczasie
nasza grupa została wzmocniona, pojawiła
się grupa bojowa Kozaków, pochodzili, jak się zdaje z Powołża. Było ich pięciu,
na czele, oczywiście, ojczulek-ataman - pokaźny rozmiarów mężczyzna z synem. Usposobiony
na wesoło, odnosił się troskliwie do każdego swojego żołnierza; w rodzinnym
mieście ataman pracował z dziećmi, tak wynikało z jego relacji, może to wpłynęło
na jego stosunek do podkomendnych.
Znaczna liczba ludzi, inaczej niż Pinokio i jemu podobni,
jedzie do Donbasu nie dla zysku lub w poszukiwaniu przygód, ale pod wpływem
serca. I w Szachtach i po drodze do Doniecka rozmawiałem z wieloma z nich, sprawili
na mnie wrażenie swoją szczerością i bezinteresownością, jakiej nie spotka się
już dziś u mieszkańców wielkich miast. Ciekawy szczegół, w pobliżu
przerzutowego mieszkania w Szachtach powstał cały parking s samochodami z
różnych regionów Rosji. Odnalazłem tablice rejestracyjne z obwodu kurskiego,
moskiewskiego, z Rostowa, nawet nowy dżip z Chanty-Mansijska. Wszystkie te
pojazdy stały zaparkowane przed budynkiem internatu, właściciele oddali je do
dyspozycji „ochotników”.
Granica
Po drodze do rosyjskiego Doniecka, co jakiś czas spotykaliśmy
autobusy z uchodźcami, do połowy były wypełnione mężczyznami w wieku poborowym.
Wszyscy reagowali ze zrozumieniem dla powagi chwili, tylko ataman, co chwila wybuchał
gniewem, wygłaszając tyrady pod adresem ludzi nie myślących o obronie własnego
domu, tych, którzy „ze swoimi babami uciekali do Rosji”, przez co „my walczymy
za nich”.
Oprócz zwykłych żółtych autobusów z mieszkańcami, już
przy samym podjeździe do granicy, w przeciwnym kierunku przejechała obok nas kolumna
wojskowych kamazów bez numerów, z pustymi już platformami przeznaczonymi do
transportu broni pancernej. Kolumnę poprzedzał wojskowy samochód-cysterna. Dwa
dni wcześniej, takie same wojskowe kamazy bez numerów, widziałem na trasie z
Rostowa w kierunku Szacht. Ale wtedy na ich platformach znajdowały się trzy
artyleryjskie instalacje "Goździk", dwa inne Kamazy ciągnęły na przyczepach
broń ciężkiego kalibru. I wtedy i teraz szoferzy byli ubrani w cywilne ubrania.
Teraz jednak ciężarówkom, inaczej niż na trasie rostowskiej, nie towarzyszyły samochody wojskowej inspekcji drogowej z tablicami rejestracyjnymi wydanymi w rosyjskim regionie numer 99.
Teraz jednak ciężarówkom, inaczej niż na trasie rostowskiej, nie towarzyszyły samochody wojskowej inspekcji drogowej z tablicami rejestracyjnymi wydanymi w rosyjskim regionie numer 99.
Łazik wojskowej inspekcji drogowej spotkaliśmy z resztą bezpośrednio
po przejechaniu na terytorium ukraińskie, w rejonie przejścia granicznego
"Północny". Nie robili jednak niczego, by minibusom z uzbrojonymi po
zęby ludźmi przeszkodzić w przemieszczaniu się po terytorium Ukrainy.
Przemknęła mi wówczas przez głowę myśl, ciekawe w jakiej skali odbywa się tu
przemyt nie zarejestrowanej nigdzie broni automatycznej, ile z niej pozostaje w
Rosji. I ilu jeszcze „Pinokiów” wybierze się po żelazo, by zarobić kopiejkę (i
gdzie ta broń będzie strzelała – „znak.com”).
Przekroczyliśmy granicę bez większych trudności, kierowca
zaproponował, tylko, by wyciągnąć z telefonów rosyjskie sim karty. Dzięki temu nie można nas było namierzyć,
mieliśmy też większe szanse, iż dotrzemy do celu cali i zdrowi.
Poczucie, że znaleźliśmy się w innej wojennej rzeczywistości, towarzyszyło
nam przez całą drogę, od pierwszego posterunku. Szczególnie silne wrażenie
wywarł Ługańsk.
Ochotników do walk w Donbasie rekrutowano także w Intern- ecie w rosyjskich sieciach społecznościowych |
Obraz jaki zarejestrowały tam nasze oczy, musiał widzieć każdy
miłośnik filmów katastroficznych pokazujących życie po apokalipsie. Ogromne miasto
było całkowicie puste, choć ślady po kulach zauważalne były wówczas tylko na
przedmieściach. Podczas półgodzinnego przejazdu przez miasto, na ulicach
spotkaliśmy najwyżej kilkanaście samochodów, jechały, lub stały na poboczu. I najwyżej
dziesięciu pieszych. Ługańsk to prawie półmilionowe miasto.
Było już ciemno, gdy minęliśmy ostatni pełniący służbę duży
posterunek drogowy. Ochraniała go opancerzona
ciężarówka Ural, zwieńczona karabinem maszynowym ciężkiego kalibru. Wreszcie dotarliśmy
do Makiejewki, tu, ku naszemu zdziwieniu, wynajęto dla nas całe piętro hotelu.
Następnego dnia, wcześnie rano ktoś odebrał Kozaków.
Przekupiono ich, plunęli na swego pierwotnego zleceniodawcę, to on nawiasem mówiąc opłacił hotel. Zbuntowana dusza kozaka wybrała sobie innego szefa.
Zostaliśmy w hotelu w piątkę, wszyscy cywile. Gdy do hotelu dotarł facet, który jako pierwszy zamówił Kozaków, musieliśmy długo wysłuchiwać jego rewelacji o biznesie
prowadzonym w „stylu rosyjskim”.
Donieck
W ciągu dnia przedostałem się do Doniecka. Tylko
opustoszałość miasta wskazywała na toczące się tu działania zbrojne. Donieck
jest dużym, pięknym miastem z fontannami i różami na ulicach.
Swój wygląd miasto zawdzięczało Mistrzostwom Europy w piłce
nożnej w 2012 roku, Kolory z tamtych lat jeszcze nie zdążyły zblaknąć.
Pierwszego dnia, minąwszy posterunki i miejsca walk, znalazłem się w jednym z
hoteli, gdzie zorganizowano spotkanie klubu dyskusyjnego. Dzięki obecności na
nim profesorów, filozofów, ekonomistów i studentów, można było na chwile
zapomnieć o wojnie. Zanim pojechałem na zebranie udało mi się spotkać z facetem
z departamentu politycznego, on z resztą przyprowadził mnie tu ze sobą. Zapamiętałem
jego słowa o naturze "rosyjskiej wiosny": "W 1991 roku doszło w
Rosji do rewolucji prawników i finansistów, teraz mamy rewolucję
historyków!". Ludzie odpowiedzialni za ideologię Noworosji wszyscy mają wykształcenie
historyczne.
Po krótkiej rozmowie Jewgienij, tak mój nowy znajomy miał
na imię, zaprowadził mnie do Pawła Gubariewa. „Ludowy gubernator” wydał mi się
zupełnie prostym "człowiekiem z ludu". Podał mi rękę i zapytał, skąd
jestem i jak tu dotarłem. Jednak nie udało mi się porozmawiać z nim dłużej. Gubariew
zajęty był dialogiem z grupą swoich zwolenników.
Następnego dnia zacząłem pracować w departamencie politycznym
armii DRL. Jego biuro znajdowało się w siedzibie "Związku Przemysłowców
Donbasu". Ludzie nazywali ten budynek "pałacem Taruty" – szefa
obwodowej administracji państwowej, powołanego na to stanowisko przez Kijów, na
krótko przed proklamowaniem niezależności Doniecka od Ukrainy. Mieszkaliśmy też
na terenie biura. Pracowałem w wydziale prasowym i sąsiadującym z nim wydziale
analitycznym. Nasza praca polegała na opracowywaniu materiałów informacyjnych i
monitorowaniu opinii publicznej.
Z zawodowego punktu widzenia praca była ciekawa, ale
jechałem tam w innym celu. W ciągu pierwszego tygodnia nie miałem wrażenia, iż
toczy się wojna. Zapewne sprawiły to organizowane przez nas imprezy, bale -
spotkania mieszkańców z powstańcami, mitingi i koncerty, występy lokalnych
zespołów muzycznych i zebrania z udziałem przedstawicieli władzy ludowej, zamieszkałymi
już wtedy poza granicami Doniecka. Podobne imprezy wywierały na ludzi korzystny
wpływ. Zmniejszał się poziom lęku, wzmacniała się wiara w zwycięstwo. Jednak
każdy kolejny wiec gromadził coraz mniej uczestników w porównaniu z poprzednim.
Mieszkańcy
W ogóle ludzie głosujący za niepodległością, dzielili się
na dwie nierówne grupy. Pierwsza, liczniejsza uważała, że ogłoszenie
niepodległości, jest tylko koniecznym etapem wiodącym ku natychmiastowemu
uznaniu republiki i przyłączeniu jej do
Rosji na wzór Krymu. Z tego wynikał później odpływ ludzi w kierunku Federacji
Rosyjskiej, zaraz po rozpoczęciu przez Kijów operacji antyterrorystycznej ATO (w
końcu republiki nie uznała nawet Rosja). Druga grupa (do niej należała bardziej
wykształcona i inteligentna część ludności) jednoczyła zwolenników niepodległości
Noworosji i od Ukrainy i od Rosji. Dla nich najważniejsza była nacjonalizacja położonych
na terytorium DRL kopalń i przedsiębiorstw, wciąż kontrolowanych przez Rinata
Achmetowa. W tym środowisku lepiej rozumiano samą ideę Noworosji, może właśnie
dlatego niektórzy z nich do tej pory pozostają w Doniecku.
Mieszkańcy nie przestawali wyjeżdżać, nie zwracając uwagi
na fanfary trąbiące o powstańczych zwycięstwach. Przede wszystkim do Rosji, czy
na Krym.
Pozostali odczuwali rosnący niepokój, coraz częściej słyszałem
od ludzi: "Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Bogatsi, dyrektorzy i
kierownicy, uciekli już miesiąc temu. Przełożeni wyjechali minimum dwa tygodnie
temu, więc praca w mieście skończyła się ".
W budynku jakiegoś związku zawodowego zorganizowano
spotkanie "Grupy inicjatywnej mieszkańców Doniecka". W sztabie nie
mówiono o nim inaczej, jak o „wiecu przeciw DRL”. Wysłano nas tam wraz z wydziałem
analitycznym. Impreza, nawet biorąc pod uwagę miejscowe warunki, nie była
szczególnie liczna.
Organizacja spotkania wiązała się ze sporym ryzykiem. Jednak
znaleźli się ludzie gotowi je podjąć. W prawie konspiracyjnych warunkach przygotowali
spotkanie z zastępcą burmistrza Doniecka, Konstantinem Sawinowem i
przedstawicielami DRL, wśród nich znalazł się Pawieł Gubariew. Jego wystąpienie
trwało najdłużej. Pawieł, moim zdaniem, szczerze zainteresowany w minimalizacji
ofiar ludzkich, zwrócił się do zebranych, a za ich pośrednictwem do reszty
mieszkańców z apelem, by jeśli mają taką możliwość, jak najszybciej opuścili
miasto. Tych, co nie wyjadą, prosił by trzymali się bliżej centrum. Na
peryferiach, tłumaczył, wkrótce mogą
rozpocząć się walki uliczne, miasto zaczną bombardować.
Agitacja i propaganda ważną częścią pracy DRL
W sali jego wystąpienie wywołało falę oburzenia. Ludzie
zaczęli zadawać pytania, żądali zaprzestania przemocy, prosili o nie
rozmieszczanie dział przeciwlotniczych na dachach budynków wielopiętrowych, by
tym samym nie prowokować ich ostrzału zwiększającego niebezpieczeństwo
mieszkańców cywilnych.
Gubariew odpowiedział, że nic mu nie wiadomo o takim rozmieszczaniu dział przeciwlotniczych, jego zdaniem przemoc
można będzie zatrzymać tylko wspólnie ze stroną ukraińską.
Dla podtrzymania bojowego ducha wśród ludności władze DNR organizujja koncerty, imprezy na otwartym powietrzu, bale. |
Po nim wystąpił zastępca burmistrza Sawinow. Mówił o korytarzach
humanitarnych, również wzywał
mieszkańców do opuszczenia Doniecka i proponował, by DRL przerwała ogień. Po jakimś
czasie Sawinow, jego asystent i niektórzy z tych, którzy zadawali zbyt wiele
pytań, zostali zatrzymani przy wyjściu przez żołnierzy DRL i zabrani w
nieznanym kierunku. Powstańcom nie przeszkadzała, obecność dziennikarzy
zagranicznych i przedstawiciela ONZ ds. praw człowieka. Pozostali na sali mieszkańcy
przyjęli apel o konieczności wprowadzenia do strefy konfliktu pokojowego
kontyngentu ONZ. Organizatorom zebrania udało się w pośpiechu ewakuować, zorganizowany
za nimi pościg skończył się uszkodzeniem samochodu powstańców.
Po powrocie do sztabu, pojawiła się informacja o wylądowaniu
w odesskim porcie brygady pancernej z Polski, wieczorem tego samego dnia
głównym tematem wszystkich światowych mediów stało się zestrzelenie Boeinga
malezyjskich linii lotniczych. Wtedy chyba najsilniej od chwili przyjazdu
poczułem, iż znaleźliśmy się na skraju przepaści.
Bombardowania
Następnego dnia zaczęły się bombardowania. Pierwszy obstrzał
z moździerzy prowadzony był w kierunku fabryki "Toczmasz" i
przylegającego do niej osiedla domów prywatnych. W zakładzie, w tym czasie już
opuszczonym, pocisk trafił w jeden z warsztatów. Wybuchł pożar, dym był
widoczny z każdej części Doniecka. Na osiedlu domów prywatnych szczęśliwym
trafem zostały zniszczone tylko ogrodzenia, oberwane linie energetyczne,
uszkodzona rura gazowa. Gdy nasza ekipa przyjechała na miejsce, zastaliśmy
ludzi w stanie paniki i niezrozumienia. Mieszkańcy, pozbawieni światła, wylegli
na ulicę, przeklinali wojnę, "juntę" i Poroszenkę. Zaczęli zbierać
rzeczy... gdzieś w oddali słychać było niemilknące salwy artylerii. Trudno było
powiedzieć, w jakim właściwie celu artyleria ukraińska prowadziła swój ogień. Patrząc
na zniszczone zabudowania prywatne, uświadomiłem sobie, iż teraz prawdziwa wojna
dotarła także do Doniecka. Potwierdzał
to ogień kierowany przez artylerię ukraińską także w kierunku rejonów
całkowicie pozbawionych obiektów wojskowych. Ani na "Toczmasie", ani
w położonym po sąsiedzku osiedlu powstańcy nie zbudowali żadnych umocnień. (Tego samego dnia, w rejonie dworca kolejowego, po
zniszczeniu posterunku DRL pojawiła się jedna z dwóch grup ukraińskich czołgów
i cztery BMP. Po krótkotrwałej walce, kolumna równie spokojnie zawróciła w
kierunku własnych pozycji. Na dworcu zginęło czterech powstańców i jeden
cywil).
W sztabie wyjaśniono mi, iż armia ukraińska prowadzi
podobne obstrzały, po to by wywołać panikę w mieście - i w konsekwencji
przyczynić się do spadku poparcia mieszkańców Doniecka dla DRL.
Musieliśmy temu przeciwdziałać, konstruując pozytywne tło
informacyjne. Należało w szczególności pisać więcej o naszych zwycięstwach.
Dostałem propozycję, by się tym zająć, bym robił to wspólnie z innymi korespondentami. Pomysł mi się
spodobał.
Niczego nie podejrzewając, zwróciłem się do swego zwierzchnika
z pytaniem, skąd mamy brać informacje. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Szef
spojrzał na mnie ze zdumieniem i wyjaśnił, że nikt nam nie udostępni danych o
rzeczywistych rezultatach operacji wojennych. Prawdę o zwycięstwach będziemy
musieli ssać z palca. Wtedy właśnie przyszedł jeden z kierowników działu i z
radością oznajmił: "Dziś w nocy została zniszczona kolumna z rannymi
ukropami, 150 osób. Proszę to dodać do naszego serwisu. Proszę tylko nie pisać
o rannych. Wystarczy wspomnieć o kolumnie złożonej z pojazdów opancerzonych. „Ukry”
i tak prostować nie będą. U nich generalnie nie odnotowuje się, że były jakiekolwiek straty.” Takie pisanie było dla mnie nie do przyjęcia, więc odszedłem do działu
analitycznego.
Opinie ludności w porównaniu z pierwszymi dniami zaczęły
się zmieniać. Republika wciąż cieszyła się ogólnym poparciem, jednak ludzie w
rozmowach poruszali także coraz mniej optymistyczne tematy, Pojawiły się przerwy
w dostawach leków. Z aptek zniknęła insulina, preparaty kardiologiczne,
zniknęły leki na uspokojenie i przeciwbólowe. W niektórych aptekach, widząc
przed sobą człowieka w mundurze, reprezentującym Noworosję, sprzedawcy ledwo hamowali
wściekłość. A na pytanie, jak wygląda sytuacja z lekarstwami, odpowiadali przez
zaciśnięte zęby: "Pytajcie sami siebie. Nie wpuszczacie do miasta
ciężarówek z lekarstwami, a my nie wiemy, co ludziom mówić".
Z artykułami żywnościowymi, mimo iż kursowały plotki o
ich braku, wtedy jeszcze wszystko było w porządku. Trochę wyrosły ceny i
zostały zamknięte co bardziej luksusowe sklepy spożywcze. W komunikacji publicznej
zaczęto szeptać o tym, że ludziom nie jest potrzebna DRL, ważniejsze, żeby nie
było wojny.
- "To nie DRL walczy z Ukrainą, a Rosja z Ameryką,
po prostu mieliśmy pecha, że tu mieszkamy.”
- "Jesteśmy emerytami, dostajemy dwa tysiące hrywien,
za tysiąc utrzymujemy się sami, tysiąc oddajemy sąsiadom. Pozwalniali ludzi,
zamknęli fabrykę, i teraz sąsiedzi w ogóle nie mają pieniędzy. Poroszenko
zabronił nam, tym, którzy tu pozostali, wypłacać emerytury. DRL nikomu nic nie
płaci. Czy my, starzy ludzie, mamy teraz umrzeć z głodu? – pytali emeryci.
„Wyżymanie”
Chyba najczęstszym tematem w rozmowach mieszkańców stało
się sytuacja w dziedzinie przestępczości, zwłaszcza przestępstwa dokonywane przez
uzbrojonych ludzi z naszywkami DRL. W szczególności tak zwane
"wyżymanie": ludzie w mundurach pod byle pretekstem (a najczęściej bez)
po prostu wyrzucali właścicieli z samochodów, a przy próbie sprzeciwu "dla
dobra rewolucji" wywozili nieszczęśników w nieznanym kierunku. Niezadowolenie
ludzi rosło z każdym dniem, jego źródłem były problemy społeczne, opóźnienia w
wypłatach emerytur i świadczeń społecznych, lub nie wypłacanie ich w ogóle, bezprawie przedstawicieli DRL, absurdalność niektórych
nowych przepisów, uchwalanych przez przedstawicieli republiki.
Tymczasem zamkniętych sklepów w mieście zrobiło się
więcej, niż otwartych. Nocne eksplozje grzmiały coraz bliżej centrum, słychać
było, jak strzelają działa ciężkiego kalibru i salwy "gradów".
Aresztowanie
W końcu to, co robiłem, zbieranie informacji od ludzi,
przekazywanie ich kierownictwu, zadawanie pytań w sztabie, robienie zdjęć, obróciło się przeciwko mnie. Dwudziestego
lipca przyszedłem do pracy w wydziale jak każdego dnia, z powrotem wyszedłem w
eskorcie czterech uzbrojonych w automaty ludzi, z plastikowymi kajdankami na
palcach (bardzo oryginalny sposób mocowania, dosyć jednak niezawodny) i
prowizoryczną torbą na głowie, wykonaną z ręczników i taśmy klejącej.
Zatrzymali mnie pod zarzutem udziału w propagandzie przeciwko DRL i szpiegostwu
na rzecz strony ukraińskiej. Koloryzowałbym, gdybym przyznał, iż bili mnie mocno,
grożono mi tylko odcięciem palca, to się w końcu nie liczy. Mój bezpośredni przełożony, analityk, jego ksywka
"Kiszyniów" (dla potrzeb tekstu został zmieniony), zarządził, aby nie
uszkodzono mi ani nóg, ani twarzy. "Nawet jeśli pracuje za pieniądze dla
strony przeciwnej, to możemy go wykorzystać” - powiedział. Najobrzydliwsze było nie to, że mnie biją, a ale to, że człowiek, któremu
ja szczerze starałem się pomóc, uznał mnie za zdrajcę. Chociaż w czasach wojny,
może taka reakcja jest zrozumiała….
Jednym z pierwszych budynków opanowanych w Doniecku przez separa- tystów była miejscowa siedziba Słuzby Bezpieczeństwa Ukrainy |
Zawieziono mnie do sąsiedniego budynku Służby
Bezpieczeństwa Ukrainy, gdzie zainstalował się wówczas zarząd kontrwywiadu
wojskowego DRL. Pogodziłem się z tym, że żywym już stąd nie wyjdę. Ale ku
mojemu zdziwieniu, dochodzenie nie było już tak szorstkie. Dalej było
nieprzyjemnie, przesłuchiwano mnie w kajdankach na rękach i z torbą na głowie.
W sumie jednak przesłuchanie odbywało się spokojnie, prowadziliśmy całkiem
ciekawy dialog. Na początku, na podstawie nagrań z monitoringu przyczepili się do
moich codziennie robionych notatek. Zapytano,
dlaczego zwracałem przede wszystkim uwagę na zjawiska negatywne. Wszystko starałem
się wyjaśnić. Skontrolowano zawartość mojego tabletu, choć wtedy był już
rozbity. Nie znaleziono w nim niczego szkodliwego i kompromitującego dla DRL.
Jak się okazało nie było w nim także informacji o strategicznym znaczeniu dla
ukraińskiego wywiadu. W końcu zdecydowano by mnie rozwiązać i zdjąć z głowy worek.
Kiedy znów ujrzałem światło, najpierw przeprosiłem za swój potargany wygląd, szefa
to rozśmieszyło. Pochwalili mnie za poczucie humoru i wreszcie uznali mnie za prawdziwego "rosyjskiego
człowieka". Mężczyzna, który mnie przesłuchiwał, przedstawił się, poprosił
jednak, bym nigdzie później nie wymieniał jego imienia i nazwiska. Powiem
tylko, iż był związany w przeszłości z ukraińskim "Bierkutem".
Opowiedział mi wówczas wiele szczegółów, odnoszących się
do wydarzeń z lutego. Wiele z nich pozostało poza medialnym kadrem. Zdawałem
sobie sprawę, gdzie się znajduję, przyznałem się jednak, iż byłem wtedy
zwolennikiem „Majdanu”. Odpowiedź mojego rozmówcy mnie zdumiała, okazuje się, że
i w Bierkucie wiele osób popierało padające ze sceny „Majdanu” hasła. "Szkoda,
że jego przywódcy nie znaleźli odpowiednich słów, jakie mogłyby przekonać i
nas. Gdybyśmy znaleźli wspólny język, sami tarczami ochronilibyśmy
demonstrantów. To co mówili o Janukowyczu, rozumieliśmy lepiej od nich -
powiedział. - Ale z nami nie rozmawiano, przeciwnie zaczęli nas podpalać,
strzelać. I oprócz wściekłości, nie czuliśmy innych emocji. Jedliśmy dostarczane
nam zgniłe mięso i czekaliśmy tylko na rozkaz. Ale Janukowycz (tu mój rozmówca
doprawił mocnym słowem nazwisko byłego przywódcy ukraińskiego) tego rozkazu nie
wydał".
"Jak się panu podoba, iż Putin przygarnął go w
Rosji?" - zapytałem. "Moim zdaniem, Januka trzeba było osądzić za wszystko, co
zrobił. Ja, jako dowódca, otrzymywałem 2500 hrywien na miesiąc. Ile to na wasze
ruble? Władimir Władimirowicz - mądry facet. I my go tu wszyscy bardzo
wspieramy, ale z Janukowyczem, moim zdaniem, postąpił źle".
Porozmawialiśmy tak do wieczora, w końcu pojawiło się
pytanie o mój dalszy los. W mojej działalności nie odnaleziono znamion czynów
przestępczych wymierzonych przeciw DRL, postanowiono mnie zwyczajnie zwolnić. Podpisałem
zobowiązanie o nieujawnianiu informacji, adresowane było na imię Igora
Iwanowicza Striełkowa. Na jakiś czas jeszcze tam zostałem, czekając na wydanie
stosownego dokumentu.
Tortury
Lepiej byłoby, gdyby wypuścili mnie wcześniej. Około dziewiątej
wieczór do piwnicy kontrwywiadu DNR przyprowadzono trzech chłopaków. Jak
usłyszałem, mieli po 16 lat. Wszyscy ubrani w cywilne ubrania, byli pobici i
przerażeni. Za nimi szedł konwojent, trzymając w rękach żółtą, przezroczystą
reklamówkę, w jej wnętrzu widniały opaski "Prawego sektora".
- Kim oni są? - zapytał ktoś z agentów kontrwywiadu.
- Przyprowadzili prawoseków - odpowiedział konwojent,
demonstrując wyciągnąwszy torbę z opaskami.
- Prawoseki?
- Tak.
- W takim razie, dawaj to mięcho do mnie…
Chłopaków zaprowadzono po schodach na górę. Po pięciu
minutach przez stropy trzech kondygnacji usłyszałem straszliwe krzyki, trwały
bez przerwy przez około pół godziny.
- Co się dzieje? - zapytałem.
- Stawiają im "koronki",
- śmiejąc się, odpowiedział konwojent.
- Wyrywają zęby - zupełnie spokojnie dodał drugi.
Odesłali mnie do sąsiedniego gabinetu, ale i tam krzyki
nie były cichsze. Zaczęło męczyć mnie pytanie, przyszli na terytorium
kontrolowane przez „powstańców”, po co w bagażu taszczyli te opaski? "Tak
poszukuje się długiej i męczącej śmierci” – tylko tak potrafiłem sobie
odpowiedzieć. Ci jednak chłopcy nie wyglądali na samobójców lub masochistów. W
końcu krzyki ucichły. Ktoś wyszedł na korytarz. Na podstawie podsłuchanej
rozmowy zorientowałem się, że torturowany chłopak, "nieśmiertelny", nie przyznaje się, że jest
"prawosekiem". Później znów usłyszałem, jak kogoś po podłodze ciągnęli
do piwnicy, znów usłyszałem uderzenia i stłumione krzyki. W powietrzu rozszedł
się zapach kału. To siedzącym w korytarzu nie przeszkodziło śmiać się dalej.
Wkrótce wrócił komendant. Zszedł na dół do piwnicy, po
czym krzyki ustały. Podszedł też do mnie i powiedział, że jestem wolny i że mogę
wracać do siebie. Powstaniec o pseudonimie "Muzyk" zaprowadził mnie
ku wartowni. Uścisnął rękę i przeprosił, "jeśli coś było nie tak".
Nie czułem złości lub strachu, ale w
bramie wyjściowej ręka sama uniosła się w kierunku krzyżyka, dostałem go w przeddzień
podczas procesji. Teraz ja, choć zawsze sceptycznie odnosiłem się do każdej
religii pocałowałem go. Nie w swojej intencji, lecz tych nieszczęsnych, co tam
zostali.
W poszukiwaniu noclegu
Zamówiono już dla mnie przepustkę do sztabu. Zacząłem myśleć
o noclegu. Włócząc się po mieście aż do godziny policyjnej, zdałem sobie
sprawę, że wszystkie budowy, pozornie martwe, w rzeczywistości były pełne
uzbrojonych ludzi. Trudno się było spodziewać, iż okażą zadowolenie na widok
dziwnego typa bez odpowiednich dokumentów. Tkwiły mi także w pamięci słowa
sztabowców o niechęci zwykłych powstańców do prasy i jej przedstawicieli. Na
myśl, że mógłbym wrócić do piwniczki w siedzibie kontrwywiadu aż się
wzdrygnąłem. A tak mogłoby się stać, gdyby przyszyli mi nowy zarzut o
szpiegowanie powstańczych pozycji i umocnień. A później mogliby wysłać w
towarzystwie alkoholików, narkomanów i innych osób złapanych w mieście na, jak
ją tu nazywają, "terapię zajęciową" - do kopania okopów. Rozmyślając
o swoim położeniu, dotarłem do obwodowej administracji miejskiej. Tam miałem
szczęście, chociaż jej budynek był obiektem strategicznym, to po opowieści o
tym, co się ze mną stało, szef ochrony o ksywie "Tato" (na co dzień Siergiej
Nikołajewicz) kazał mnie wpuścić. Poprosił, aby otworzyć dla mnie jadalnię,
nakarmiono mnie od serca, potem wysłali na czwarte piętro, do
"Pietrowny", czarującej, godnej podziwu kobiety. I ona i "Tato",
niesamowici, uczciwi, wyjątkowi ludzie zasługują z resztą na oddzielną
opowieść. Na górze znalazłem wyremontowany gabinet, przekształcony w pokój hotelowy-
z klimatyzacją, szafkami i improwizowanymi biurowymi stołami, łóżkami. Warunki miałem
luksusowe, samodzielny pokój z pełnym wyżywieniem.
Kozacy walczący po stronie separatystów chętnie korzystaja z możliwości biznesowych stwarzanych przez wojnę. |
Jednak, jak się okazało nie było tu całkiem bezpiecznie, obstrzał
i wybuchy dawno przestały mi już przeszkadzać, jednak musiałem się liczyć z
podejrzliwością donieckiego kontrwywiadu. Oliwy do ognia dolało przypadkowe
spotkanie, doszło do niego już kolejnego dnia. Wchodziłem po schodach i nagle stanąłem
twarzą w twarz z człowiekiem przesłuchującym mnie w piwnicy SBU. Przywitaliśmy
się, uśmiechnęliśmy i nawet wymieniliśmy parę zdań, ale i tak nie opuścił mnie niepokój,
że szukał tu mojej duszy..
Tego samego dnia rozmawiałem przez telefon z człowiekiem z
Moskwy, jechaliśmy razem do Doniecka z miasta Szachty, opowiedziałem mu o swoich
przygodach. Miał dla mnie jedną radę: wyjeżdżaj, im szybciej, tym lepiej. Miał
chody w rządzie DRL, ułatwił mi
spotkanie z jednym z ważniejszych dygnitarzy. Ten z kolei zabrał mnie do działu
zajmującego się ewakuacją uchodźców. Ustawili mnie tam w kolejce, moje nazwisko
zaznaczyli markerem, tak znalazłem się w pierwszej grupie zakwalifikowanej do wyjazdu.
Jednak "korytarzy" do wyjazdu nie było, w tych dniach armia ukraińska
cała rwała się, by wziąć Donieck w okrążenie. Drogi, po których jeszcze nie
dawno wszyscy jeździli do Makiejewki, znajdowały się już w rękach armii
ukraińskiej, albo toczono o nie zacięte bitwy. Jak długo mogło to potrwać, nie
wiedział nikt. Przedtem, kiedy pracowałem w sztabie nie miałem kontaktów wśród
szeregowych powstańców, teraz pojawiła się okazja, by z nimi pogadać.
Wojna domowa
Od przyjazdu na Ukrainę upłynęło sporo czasu, wreszcie
zrozumiałem, że tutejszy konflikt zbrojny, nie jest jednym z wielu zderzeń o
charakterze geopolitycznym. Uświadomiłem sobie, że toczy się tu prawdziwa wojna
domowa, każda ze stron walczy o swoje. Najpierw najważniejsza była idea
niepodległości, chęć stworzenia własnej, wolnej od wad ukraińskich Noworosji,
potem zaczęto myśleć o przyłączeniu się do Federacji Rosyjskiej. Teraz równie
ważne zaczęło być banalne pragnienie krwi, potrzeba zemsty. Patrzyłem w oczy
ludziom i robiło mi się niedobrze od skali tej tragedii. Nie mogłem spokojnie
myśleć o propagandystach i ich robocie, o nieszczęściach jakie przynieśli tej
jeszcze do niedawna żyjącej w pokoju ziemi, każdemu domowi i rodzinie.
Oto kilka przykładów. Dmitrij, powstaniec: "ja sam
jestem spod Mariupola, w rodzinie było nas czworo: ja, ojciec, matka i starszy
brat. Kiedy to wszystko się zaczęło, od razu poparłem DRL, matka także za Rosją,
a ojciec i starszy brat byli innego zdania. Ojciec z mamą po prostu się
spierali, ze mną już się kłócił, brat przestał ze mną rozmawiać. Kiedy rozpoczęły
się walki, zgłosiłem się do powstania, byłem w Kramatorsku. Gdy „Ukry” zaczęły
bombardować naszą wieś, pocisk uderzył w dom. Mama i ojciec zginęli na miejscu.
Ja im tego nie wybaczę, teraz zostałem sam. Brat żyje, ale już nie jestem dla
niego bratem, zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że za brata mnie
już nie uważa. I że matkę i ojca zabili przeze mnie, że gdyby nie DRL, wszyscy
by byli żywi. Teraz jestem sam. A brat też zgłosił się do walki na ochotnika,
gdzieś teraz wojuje przeciwko mnie".
Inny przykład: "Miałem przyjaciela, razem
studiowaliśmy, razem wstąpiliśmy do wojska. Obaj służyliśmy w brygadzie
desantowej. Ta brygada teraz walczy przeciwko nam. Mój przyjaciel, gdy to się
zaczęło opowiedział się za Ukrainą. Mimo, że walczyliśmy z nim po różnych
stronach, nadal do siebie telefonowaliśmy. Przyjaciel nie spał po nocach, dyżurował
przy namiocie sztabu. Chciał wiedzieć, gdzie i kiedy „Ukry” będą strzelać z
"Gradów". Gdy zdobywał informację, że
będą strzelać w moim rejonie, telefonował od razu, błagał, żebym się
przeniósł. Kilka razy uratował mi w ten sposób życie. Nigdy sobie nie wybaczę,
że nie przeciągnąłem go na naszą stronę, kiedy ich brygada wpadła w okrążenie.
Byłby teraz żywy, na sto procent. Wypuściliśmy ich wtedy z kotła, ale po
tygodniu, gdy już nasi wyrwali się Kramatorska służył na posterunku kontrolnym.
Zabiło go bezpośrednie trafienie z czołgu".
Sergiusz, ksywka "Bajkał":
"Wychodziłem dwa razy z okrążenia, po raz drugi pod Kramatorskiem. Zostało
czterech naszych, dwóch gdzieś tam zabili, trzeciego na moich oczach. Doznałem
zespołu stresu pourazowego, dotarłem do wsi, wieś zajęta przez ukropów, tam za
ukrywanie powstańców- rozstrzelanie. A mnie uratowała miejscowa rodzina, 10 dni
dochodziłem u nich do siebie, nie tylko mnie ukrywali: sami skontaktowali się z
moją siostrą, przyjechała po mnie z Nikołajewa. W ich wsi, wszyscy na siebie
donoszą, boją się, ale mnie uratowali".
Wiele rzeczy słyszałem. Choćby głośną historię o zastosowaniu fosforu, opowiedział mi ją
jeden z powstańców (niestety nie pamiętam jak miał na imię). Opowieść o użyciu
fosforu nie jest wyłącznie wytworem kremlowskiej propagandy. Tylko użyto go nie
dokładnie w takich okolicznościach, jak opisywano to w telewizji rosyjskiej.
"Tak, użyto fosforu - powiedział mój rozmówca – ale cywilów
już tam nie było. Wieś najpierw "zrównano z ziemią " przy pomocy
artylerii, nasi mieli tam posterunek. Wszystkich zmietli: dzieci, kobiety,
starców, dużo naszych. A kiedy domy spłonęły, zostały po nich tylko piwnice i
schrony, przekopaliśmy między nimi tunele, i gdy weszły „ukry”, podpaliliśmy
całą kolumnę. Za drugim razem - ta sama historia. Artyleria, moździerz naszym
chłopakom nie dawały rady. Więc ukropy zdecydowały, że wypalą ich fosforem.
Zwykłej, cywilnej ludności tam już nie było”.
Rozmowy z powstańcami otwierały mi oczy na sprawy po
prostu paskudne, na żadnej wojnie nie da się ich uniknąć. Opowiedzieli mi na
przykład, jak dostarczane są z Rosji dostawy broni: "Dowódcy... kiedy my
tam walczymy, robią na nas forsę. Załóżmy, że przychodzi z granicy wypełniony "żelazem"
Kamaz, wszystko co potrzebne powstańcom. Dowódca z kumplami zdejmą z paki jedną-dwie
skrzynki, pozostałe– do „koralu” i wysyłają go z powrotem. Żelazo chłopaków
jest stare, z "kałachów" strach strzelać, a SKS-y zardzewiałe.
Nabojów na dwa magazynki. Gdybyśmy nie kradli u swoich, dawno bylibyśmy już w
Kijowie.
Opowiedziałem znajomym o swoim przesłuchaniu w piwnicy
SBU i o "prawosekach", złapanych i przesłuchanych. "To, że ty
stamtąd wyszedłeś, oznacza, że pomodliła się za ciebie mama. – usłyszałem od
jednego z rozmówców. - A to, że ci chłopcy mieli opaski, to się nie dziw. Mogli
im podrzucić, są takie przypadki.. Albo ich zdążą wyciągnąć, albo…". W
innym wypadku obiecano dowódcy: "czyj pododdział przyprowadzi
"prawoseka", dostanie nagrodę.” Więc nic dziwnego, że przypadków
znalezienia podejrzanych osób z odpowiednim bagażem w reklamówce, nie jest tak mało.
A podczas tortur przyznają się wszyscy.
Do domu
Wieczorem 26 lipca zdzwonił telefon, głos w słuchawce
poinformował, że korytarz jest znów otwarty, i że jeśli jestem gotów do
wyjazdu, to następnego dnia rano muszę stawić się w pobliżu "MC Donaldsa",
niedaleko rynku. Przyszedłem na czas. Było tam już ponad stu uchodźców. W
większości zgłosiły się kobiety i dzieci - rodziny powstańców. Uciekających
mężczyzn, jak to miało miejsce, gdy jechaliśmy do Doniecka, nie zauważyłem. Być
może dlatego, iż głównodowodzący wydał dekret o zakazie wyjazdu dla mężczyzn w
wieku poborowym. Wywożono tylko ą kilku chłopaków z powstania, jeden z nich, świadczył
o tym gips, został ranny, pozostali
trzej, jak się później okazało, byli obywatelami Rosji. Po półtorej godziny na
umówione miejsce przybyły cztery korale, był wśród nich i ten sam, którym wraz
z "Trwogą" i kozakami wyjeżdżałem z Rosji.
Zapakowaliśmy rzeczy, wózki dziecięce. Zajęliśmy miejsca.
W towarzystwie trzech samochodów z powstańcami ruszyliśmy w drogę powrotną. Na
pierwszym przystanku poznałem chłopaków z powstania. Umówiliśmy się, że będziemy
trzymać się razem, przez całą drogę rozmawialiśmy o czasie spędzonym na
południowym wschodzie. Jeden z moich towarzyszy podróży, Iwan, zainteresował
się, jak dotarłem do Doniecka. Kiedy usłyszał ksywkę "Trwoga",
zdziwił się.
- „Trwoga”? To przecież kret!
- Daj spokój, on był jedynym normalnym człowiekiem ze
wszystkich, którzy byli w Szachtach. Dał mi nocleg, nakarmił, przewiózł. Dlaczego
tak o nim mówisz?
- Pracował na dwie strony. A tobie się po prostu poszczęściło.
Sam dzielił szmuglowanych powstańców, dwie grupy przewoził zgodnie z umową, jedną
oddawał ukropom. A zresztą, nie ma go już więcej. Za takie coś od razu kulka w łeb,
wiedział na co idzie i co podpisuje...
Pewnie nigdy nie dowiem się, jak było naprawdę.
Paweł Gubariew, ludowy gubernator Donbasu zachęca mieszkańców, by w związku z rosnącym prawododobieństwem walk ulicznych na przedmieściach przenosili sie do centrum. |
Naszą rozmowę przerwał huk odrzutowca. Ktoś powiedział,
że był to Su-25. Poproszono nas o odejście od autobusów. Samolot odleciał w
stronę Ługańska, chwilę później, gdzieś w oddali, padły dwa przytłumione wystrzały.
Dźwięk silników na chwilę stał się słyszalny i znowu zniknął.
Znów wsiedliśmy do autobusu. Trochę okrężną drogą udaliśmy
się w kierunku przejścia granicznego Izwarino. Wzdłuż całej drogi, na pasie
wiodącym w przeciwnym kierunku widoczne były ślady pancernych gąsienic. Prowadziły
ze strony Rosji.
Dojechaliśmy do przejścia granicznego, tydzień wcześniej
zostało odbite z rąk Ukraińców. Wszędzie były widoczne ślady niedawnej walki.
Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogromna flaga radziecka zainstalowana przez
powstańców, na miejscu ukraińskiej. Powiewała wraz ze sztandarami DRL, ŁRL i
Noworosji. Te flagi nie łopotały na swoim miejscu. Być może symbolizowały one
nadzieję i aspiracje pewnych ludzi. Jednak, tak naprawdę, nie miały one wiele
wspólnego z opuszczonym przez nas dopiero co terytorium. Znalazły się na tym
miejscu tymczasowo i ta tymczasowość właśnie pobudziła w moim sercu jeszcze
silniejszą tęsknotę i poczucie straty, mieszkaliśmy kiedyś w jednym, wielkim
kraju, nikt w nim nie dzielił obywateli na "ukropów",
"koloradów", "moskali" lub "noworusów".
Nigdy wcześniej linijka z wiersza Anastazji Dmitruk nie
zabolała mnie tak mocno, jak wtedy: "Nigdy już nie będziemy braćmi".
Braterstwo nigdy już nie wróci tam, gdzie przelała się bratnia
krew.
Tłumaczenie: Mariusz Szczepanek, ZDZ
Oryginał ukazał się na publikowanym w Jekaterynburgu portalu znak.com
http://znak.com/moscow/articles/25-08-19-49/102823
Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:
Obserwuj nas na Twitterze:
Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com
Bardzo cenny tekst, dzięki za świetne tłumaczenie!
OdpowiedzUsuńJa również dziękuję. Artykuł wywołuje piorunujące wrażenie.
OdpowiedzUsuńŚwietny artykuł, chociaż obraz wyłania się strasznie smutny. Obawiam się, że jakkolwiek się ten konflikt nie skończy, po wizycie Ruskich Ukraina skończy jak Afganistan - zniszczona gospodarczo i społecznie.
OdpowiedzUsuńFaktycznie Ukraina zaczyna przypominać Afganistan. Widać, że RU niczego się nie nauczyli od tamtych czasów. Tam również udało się zwyciężyć kraj, ale nie udało się złamać narodu. Będzie tu tak samo. Życzę jednak, aby kosztowało to jak najmniej ukraińskiej krwi niewinnych niczemu ludzi. Putinokio - życzę porządnej struny fortepianowej. Jeśli wiecie co mam na myśli.
UsuńAmen
UsuńIstotnie, czyta się świetnie, doskonałe tłumaczenie; to obraz bezsensownej i beznadziejnej w swym absurdzie wojny.
OdpowiedzUsuń"Trwoga" - nomen omen.
OdpowiedzUsuń"Nie mogłem spokojnie myśleć o propagandystach i ich robocie, o nieszczęściach jakie przynieśli tej jeszcze do niedawna żyjącej w pokoju ziemi, każdemu domowi i rodzinie." Ta wojna informacyjny toczy się także w polskich i światowych mediach. Putin rozpędził iście diabelską machinę.
OdpowiedzUsuńDzieki za świetny tekst. Jednak określenie "powstaniec" w przypadku Rosjan cały czas jawi mi sie jako jakaś kpina i szydestwo ze wszystkich narodów niszczonych czy to przez carską Rosje, ZSRR czy obecną Rosje. Wiem, że określenie "powstaniec" dotyczy w tym przypadku również ludzi(którzy jak rozumiem uważają sie za Noworosjan) mających już dosyc dotychczasowych władz ukraińskich. Jednak walczą oni nie o kulture, tradycje czy pamiec o swoim narodzie lecz jedynie, a może aż o lepszy byt materialny i godne życie. Ukraińcy nigdy tych ziem nie najechali, nie zdobyli, nie okupowali. W tym wypadku możemy mówic jedynie o jakimś buncie, rewolucji, ale nie o powstaniu. Oczywiście moge sie mylic, bo wiemy jakie znaczenie ma w Poslce slowo Powstanie i Powstaniec (nie tylko odnoszące sie do roku 44).
OdpowiedzUsuńRosjanie tak bardzo lubią mówic o braterstwie. Przy okazji zawsze wcielają sie w postac Kaina. Ps. ksywka Pinokio pasuje idealnie do wszystkich zielonych ludzików.
OdpowiedzUsuńZA GŁUPOTĘ SIĘ PŁACI PANOWIE UKRAIŃCY- MIAŁEŚ CHAMIE ZŁOTY RÓG...NIE USZANOWALIŚCIE NIEPODLEGŁOŚCI- I WŁASNEGO WIELONARODOWOŚCIOWEGO PAŃSTWA (JAK BY NIE BYŁO)TO TERAZ MACIE- PUTIN TYLKO WYKORZYSTAŁ OKAZJĘ... A SWOJĄ DROGA ZA LUDOBÓJSTWO POLAKÓW- WYKPILIŚCIE SIĘ...KARA BOŻA SPADŁA...
OdpowiedzUsuńTylko tępy idiota może wierzyć, że Bóg zajmuje się karaniem, mordami, odwetem. Oczywiście tępy idiota nie zada sobie trudu aby poczytać jak państwo polskie traktowało Ukraińców, własnych obywateli, przed wojną.
UsuńJak dobrze, że są w Polsce ludzie mający tego świadomość.
Usuńbraterstwo to trudny w tym przypadku slogan ; kiedy Rosja krwawiła i odbijała Krym ;
OdpowiedzUsuńUkraińcy wraz z faszystami mordowali Polaków i Rosjan .
koszmar tej wojny nie przeszkadza glupcom nienawidzacym blizniego swego, wypisywac idotyzmow o karze bozej
OdpowiedzUsuńdzięki
OdpowiedzUsuń