czwartek, 3 września 2015

Koncert dla sześciu facetów we frakach



Dzwonek telefonu. Z zaproszeniem na koncert dla bardzo ważnych szyszek. Wszystko "tajne przez poufne". Honorarium nie jest przewidziane. Przed koncertem nikomu niepotrzebna próba. Przejazd samochodem oblepionym "kogutami". Podczas występu przy stoliku sześciu facetów we frakach. Prezenty dla artystów. Dla jednego z nich Dyplom z tytułem "Narodowego Artysty". Wśród widzów sam car… Ten zabawny tekst popularnej piosenkarki Natalii Wietlickiej, z jej bloga na platformie "Livejournal"  pochodzi sprzed kilku lat. Opowiada o występie dla samego Putina. Przetłumaczyliśmy go dla rozrywki na koniec sezonu letniego. A poza tym świetnie ilustruje maniery i obyczaje kremlowskiej elity.



 
Autorka: Natalia Wietlickaja





Natalia Wietlickaja była supergwiazdą rosyjskiej estrady w latach dziewięćdziesiątych. 




Pewnego dnia zadzwonił do mnie jakiś facet i zaproponował udział w koncercie dla bardzo ważnych szyszek. Dla kogo konkretnie – nie powiedział. No, że niby wszystko „tajne przez poufne”. W zasadzie już się wtedy wycofałam z szołbiznesów i miałam akurat inne plany przyszłość, więc spróbowałam grzecznie się wykręcić. Ale gość był wyjątkowo uparty i subtelnie zasugerował, że jednak lepiej będzie, jak się zgodzę. „Chyba pani rozumie, o kim tu rozmawiamy, co?”


Słodka idiotka.


A ni cholery nie mam pojęcia! Wyjątkowo tępa jestem! Chłopaki ze specsłużb pana o tym nie uprzedziły?!

Po diabła mi to? – pomyślałam w duchu i zaczęłam zgrywać klasyczną słodką idiotkę.
„A co ja z tego będę miała?” – w sensie, jaką kasę chcą na mnie wybulić.
Oczywiście było to bardzo niestosowne pytanie.

On:
Nooo, zwykle w takich sytuacjach nie ma mowy o finansach. W każdym razie pani pierwsza zadała tego rodzaju pytanie.

Ja (nadal tonem tępej dziuni:)  
Znaczy się, to będzie wieczór dobroczynny dla domu dziecka?

On (ze śmiechem):
Przecież sama pani rozumie, że to nie jest jakaś tam impreza korporacyjna.

Taaa, doskonale to rozumiem. I nie wątpię, że każdy z tych kolesi, którzy zasiądą na widowni, ma więcej kasy, niż wszystkie korporacje razem wzięte. I tak sobie myślę, że skoro zachciało im się urządzić imprezkę i zaprosić na nią znanych artystów, to mogli się chyba domyśleć, że - w przeciwieństwie do nich samych, - artyści zarabiają na chleb „w pocie czoła”. W końcu artysta po to tak ciężko haruje, żeby zarobić jakiś grosz na starość. Nie zarobisz teraz, to potem będziesz ledwo wiązać koniec końcem. Za dobrze wiemy, jak się nasze państwo „troszczy” o emerytów.


Pieniądze dla ekipy


Ja:
Wie pan, ja osobiście na brak środków do życia nie narzekam, nie w tym problem. Ale sam pan rozumie, musiałabym konkretnie zmienić swoje dotychczasowe plany, wynająć speca od nagłośnienia. Poza tym potrzebuję dobrego fryzjera. Na same przygotowania zeszłoby mi kilka dni. A potem musiałabym jechać na jakieś zadupiewie… Rozumie pan, to ogromny stres! Zapłaćcie przynajmniej za dźwiękowca i fryzjera, a ja sama jakoś już się obejdę bez gaży.

On: — Hmmm, pierwszy raz się spotykam z taką sytuacją. Muszę się poradzić kolegów. Oddzwonię do pani później.

I w tym momencie pewnie sobie pomyślał: „Kurna, wszystkie nasze gwiazdy latami marzą o takiej okazji, a ta pinda odpierdziela mi tu jakieś cyrki. Inne na jej miejscu buty by mi lizały. Jeszcze by dopłaciły, byle tylko tam wystąpić”.

Po jakimś czasie znów dzwoni:
Wszystko załatwiłem, pieniądze dla pani ekipy będą. Pani sama oczywiście honorarium nie dostanie, ale może pani liczyć na jakiś cenny upominek.

No spoko, jakoś żeśmy się w końcu dogadali.

Cała nasza artystyczna zgraja została dowieziona do miasta X specjalnym pociągiem, którego próżno szukać w rozkładach jazdy. Wysiedliśmy na kompletnie pustym dworcu. Właściwie to był tylko pojedynczy peron, a wokół niego ciemny las i ani żywego ducha. Zmęczonych piosenkarzy i tancerzy zapakowano do autobusów i karawaną ruszyliśmy do zakonspirowanego punktu docelowego. Jechaliśmy przez las cholernie długo, na miejsce dotarliśmy głęboką nocą. Potem trzeba było się ogarnąć, rozlokować w pokojach itd.


W jednym pokoju z fryzjerem


A z moim zakwaterowaniem to w ogóle jakaś niepojęta kiszka wyszła.

Po przyjeździe z rozpędu próbuję władować się do swojego apartamentu, a tu się okazuje, że drzwi zamknięte na amen. Co jest?! Klucz nie pasuje do zamka, a na pukanie nikt nie reaguje. Mija zaledwie 40 minut i w końcu drzwi się otwierają. Na progu stoi mój fryzjer z Petersburga, zaspany, rozczochrany i w samych gatkach.

Pytam babkę z hotelowej administracji:

—  A ten skąd się tu wziął?!

Ona: 
Ale że co jest nie tak? Bo my żeśmy myśleli, że jak on „jest z panią”, to będziecie spać w tym samym pokoju.

Nie, no świetnie. Wpakowali mi gościa do łóżka. Uwielbiam prowincjonalną prostotę i bezpośredniość.

Podczas gdy fryzjera przenoszono do innego pokoju i zmieniano mi pościel, ja sama poszłam pod prysznic. Zaczynało już świtać, a za oknem widać było poranną krzątaninę personelu naszego tajemniczego hotelu.

Pomyślałam: Kijowo się to wszystko zaczyna. I nie zanosi się na poprawę…

Zatkałam uszy, nakryłam głowę poduszką i z trudem zapadłam w jakąś gorączkową, płytką drzemkę.




Wietlickaja nie tylko śpiewała. Pisała też wiersze, muzykę, próbowała sił w design'ie, zajmowała się jogą.  



Próba


Mija jakiś czas i nagle w moim pokoju rozlega się koszmarny dzwonek telefonu stacjonarnego. Kilka minut później ktoś zaczyna łomotać do moich drzwi. Początkowo pukanie jest delikatne, ale wkrótce  staje się natarczywe. Po chwili ów ktoś łupie pięściami już na całego. Spoglądam na zegarek. Kurna chata, przecież jest dopiero 8.00 rano!

Wyskakuję z łóżka, otwieram drzwi i widzę na progu… mojego fryzjera.
— Zupełnie ci odjebało?! Zegarka nie masz?!
To nie moja wina, no. Sam bym jeszcze pospał, ale ten cały szefunio kazał mi tu przyjść.
Po kiego wuja?!
— No, bo za parę godzin będzie próba…
— Jaka znowu próba? Nikt mnie nie uprzedził… I co teraz? Po co tu w ogóle przylazłeś?
— No, bo ta próba generalna... Wszystko ma być na tip-top: fryzura, makijaż, kostium sceniczny.
— Oni chyba naprawdę mają coś z deklem…?!
— Chyba… Ja sam też nic z tego nie kumam.

Tyle lat przepracowałam w tej branży, a takich chujów-mujów z organizacją jeszcze nie widziałam. Artyści, a przede wszystkim artystki, najpierw włóczą się po lasach i wybojach przez pół dnia. Potem śpią jakieś 3-4 godziny. A o 8.00 rano na rozkaz jakiegoś fagasa muszą się zrywać z łóżek (panowie, oczywiście, mogą pospać nieco dłużej), żeby się wypacykować i wypindrzyć, a potem mają pół dnia podpierać ściany na jakiejś gównianej próbie. I oczywiście wieczorkiem powinni dziarsko śpiewać i tańczyć na koncercie. Z uśmiechem jak na budyniu! Tylko wcześniej trzeba im zaszpachlować sińce pod oczami.
To jest już mega przegięcie!!

Oooo, kurna mać, jakbym wtedy dorwała tego fagasowatego organizatora, to bez namysłu dałabym dziadowi po mordzie. I w dupie miałabym konsekwencje.

—  Idź i nie grzesz więcej, – mówię do fryzjera. – Ja się najpierw muszę wyspać. A jak im coś nie pasi, to mogę nawet zaraz spakować manatki.
Zamykam drzwi, wracam do łóżka i zasypiam jak niemowlę.


Pan kremlowski dyrektor artystyczny


Potem się dowiedziałam, że większość naszych nieszczęsnych artystów przyczłapała jednak na tę durnowatą i nikomu niepotrzebną próbę. No, bo skoro sam pieprzony dyrektor generalny i kierownik artystyczny (w jednej osobie!) Pałacu Kremlowskiego ubrdał sobie, że próba będzie, to oczywiście nikt nie ośmielił się protestować.


W rosyjskim szołbiznesie nie ma bydlęcia, które mogłoby dorównać temu facetowi poziomem chamstwa, zarozumialstwa i buractwa. Te niewinne słówka, które wplatam tu w charakterze stylistycznych ozdobników, brzmią jak słodkie słowicze trele w porównaniu z mięchem, jakim rzuca pan kremlowski dyrektor artystyczny.

Kiedy usłyszałam jego odzywki skierowane do artystów, autentycznie miałam ochotę zadusić typa gołymi rękami.

Wszyscy nasi artyści – zahukani i całkowicie zależni od „wszechmocnego” dyrektora – muszą w milczeniu i pokorze znosić ataki jego „werbalnego rozwolnienia”. Bo inaczej dostaną szlaban i będą mogli zapomnieć o wymarzonych występach na zadżebistym parkiecie cudownego Pałacu Kremlowskiego!

Ale do rzeczy.

Na próbie zjawiłam się dopiero wieczorem.

Zawieziono mnie na miejsce samochodem oblepionym  „kogutami” jak choinka (po kiego grzyba ich tyle? – pojęcia nie mam). Z bagażnika sterczała jakaś dziwna aparatura. Diabli wiedzą, co to było i na co aż tyle. W każdym razie miałam poważny problem, żeby jeszcze jakoś upchnąć w aucie swoje kostiumy. I w ogóle po cholerę mnie wieźli samochodem, skoro pieszo można było dotrzeć na miejsce dosłownie w 5 minut?




Jednym z najpopularniejszych szlagierów Natalii Wietlickiej była piosenka "Niewolnica miłości"



Wyjaśniono mi, że o tej porze chodzenie pieszo jest w sekretnym ośrodku zabronione. Rano, owszem, można spacerować, ale tylko po wyznaczonych ścieżkach.

Na przykład mój fryzjer miał prawo korzystać ze ścieżki numer ileś tam, ale tylko w określonym przedziale czasowym, i pod żadnym pozorem nie wolno mu było skręcać z niej na boki. Wszędzie kręcili się faceci z giwerami i w razie niesubordynacji niesforny spacerowicz mógłby zdrowo oberwać po łbie.

Kierowca był miłym gościem:
Niech pani częściej do nas wpada, zapraszamy serdecznie.
Dzięki, bardzo chętnie. – odpowiedziałam, dodając w duchu: „uchowaj Boże”.


Garderoba


No nic, wchodzę do holu i widzę całą naszą ekipę, ściśniętą na powierzchni 50 m2 jak śledzie w beczce. Grupa baletowa i inni zaproszeni artyści - wszyscy w jednym miejscu, tak że szpilki nie ma gdzie wcisnąć, dosłownie. Zaduch koszmarny, ale drzwi wejściowych nie można otworzyć, bo na dworze siarczysty mróz. Baletnice zamarzłyby na kość.

Ruszam do garderoby.

Cały budynek pierwotnie miał służyć innym celom. Specjalnie na potrzeby naszych występów przerobiono go, ale w pośpiechu i byle jak, więc garderoby też były pożal się Boże.
Weszłam, rozejrzałam się i szczerze pozazdrościłam baletnicom ich luksusów…

Cierp, głupia, skoro już się zgodziłaś – pomyślałam. I wróciłam do baleciarzy.

Jedyne swobodne miejsce znalazłam na jednym ze schodków. Powierzchnia 30x30 centymetrów, ale jakoś stoję, chociaż z trudem, bo na nogach mam buty na obcasach. Marzę o tym, żeby gdzieś przycupnąć. Na duchu podtrzymują mnie jedynie rozmowy z moimi lekko już podpitymi kolegami i koleżankami. Inaczej chyba bym zwariowała w tym cyrku. Na szczęście są tu ze mną inteligentni, zabawni i czarujący, po prostu kapitalni ludzie!

Patrząc na nich, kolejny raz przekonałam się, że prawdziwymi artystami zostają wyłącznie osoby nietuzinkowe i charyzmatyczne. Gdyby nie oni, chyba bym tam kopyta wyciągnęła. Bo to wszystko było naprawdę przerażające.

Tak to jest, jak się człowiek rozleniwia i zbyt długo nie praktykuje się w występach na prowincji.




Koncert


Zbliża się czas naszych występów, więc zagaduję:

Będziemy mogli się przywitać z publicznością, coś do niej powiedzieć?
Tak tylko pytam, na wszelki wypadek.
Nie ma mowy! Wychodzisz w milczeniu, potem śpiewasz, a po występie bez słowa schodzisz ze sceny.
— A pomiędzy piosenkami?
— Pomiędzy milcz. Tu wszystko reguluje protokół.
Dobra jest, będę milczeć.

Wchodzę na scenę. Zaczynam śpiewać, a przy okazji rozglądam się po widowni. Przy trzech stolikach siedzi 6 facetów we frakach, po dwóch na każdy stolik. Kobitek w ogóle nie ma. A gdzieś daleko w głębi widowni dostrzegam niewielką grupkę ludzi ubranych w stroje balowe z epoki Katarzyny II.

A niech mnie…! Poczułam głębokie rozczarowanie. Z wrażenia mało nie zapomniałam tekstu piosenki. W życiu jeszcze nie występowałam dla tak niewielkiej publiczności.

Reflektory biją mnie po oczach, więc twarzy na widowni kompletnie nie widzę. Wreszcie kończę występ i grzecznie tuptam za kulisy. Spoko, – myślę sobie – jakoś dałam radę.

Mogę już wracać do hotelu? – pytam dyrektora artystycznego.
Wykluczone. Póki koncert się nie zakończy i goście nie udadzą się na kolację, nikt nie ma prawa poruszać się po terenie ośrodka.


Wiele wysiłku wkłada w działalność charytatywną pomagając jednemu z moskiewskich szpitali dla dzieci. 


Zarąbiście… Mogłam się domyśleć, że tak będzie. I tkwiłam tam jak kołek jeszcze ze dwie godziny.

Wreszcie koncert dobiegł końca. Już zaczęłam zakładać płaszcz, kiedy nagle słyszę komendę:
Nie przebierać się. Wszyscy za kulisy!
Po kiego…?

Okazało się, że gościom zachciało się wspólnych śpiewów z artystami, tyle że jeszcze nie zdecydowali, z kim konkretnie. W praniu wyjdzie.

Podchodzę do dyrektora-tyrana i mówię naiwnie:
Eee, ja to chyba już nie jestem potrzebna? Raczej nie będą chcieli śpiewać o pięknych oczach albo o kotach. Są tu przecież artyści z o wiele stosowniejszym repertuarem, patriotycznym. To może ja już sobie pojadę?

Odpowiedzią jest lodowate spojrzenie i lawina naprawdę wyszukanych przekleństw najcięższego kalibru. Dopiero wtedy poznałam cały bogaty wachlarz możliwości „tyrana”.
Zamurowało mnie. Po chwili pytam kogoś z kolegów:
Słuchaj, co to za gnojek?
— Ciszej, ciszej! To jest przecież największy i najpotężniejszy kutas w naszej branży!
— Ściemniasz?! Ten dupek to sam „on”?!
— Tak, ale nie przejmuj się zbytnio. On ze wszystkimi tak rozmawia.

No ja pierniczę, jak tu „się nie przejmować”?!
Co to ma być do cholery? Jakiś stary, porąbany kutafon mlaska coś swoją bezzębną paszczą i kompletnie bez powodu oblewa mnie wiadrem pomyj. A ja mam jeszcze pokornie dziękować, że mi w swej łaskawości mordy nie obił?!

Serio, w życiu dotąd nie spotkałam takiego sukinkota.


Ikona z autografem cara


W końcu jednak cały ten cyrk na drucie dobiegł końca. Nareszcie mogę wracać do swojego hotelowego pokoju... A skąd! Znowu słychać komunikat przeznaczony dla wszystkich:

Za pół godziny zbiórka w holu. Najpierw szwedzki stół w towarzystwie drogich gości, a następnie wspólna kolacja.

Do budynku wchodzi tych sześciu facetów z widowni. Na fraki zarzucili puchowe kurtki, na nogach mają ciepłe śniegowce. Witają się z nami, potem ktoś wygłasza jakiś toast. No i nareszcie zaczyna się wręczanie obiecanych wspaniałych upominków. Artystka O. dostaje brylantowy naszyjnik, artystka D. – zegar kominkowy, artysta B. – nie pamiętam co, artysta M. otrzymuje gitarę, a artyście Ł. wręczają cerkiewną ikonę w drogocennej sukience.

Dodam w tym miejscu, że artysta Ł. zdążył już nieźle się nabzdryngolić. Ogarnął go niesamowicie żartobliwy nastrój, więc rozśmieszał wszystkich wokół swoimi żartami i błazeństwami.

Gwóźdź jego programu był taki: kiedy otrzymał w prezencie ikonę, znowu sobie golnął, a następnie poprosił najważniejszego darczyńcę o… Jak myślicie, o co?

Tak! Poprosił go o złożenie AUTOGRAFU na swoim upominku!

Oj tam, wielkie rzeczy. Zwykły autograf, tyle tylko, że na ikonie. No i w dodatku od samego cara!

Ale w sumie nic nadzwyczajnego się nie stało, nie?
Nie muszę chyba dodawać, jak wszyscy zareagowali? No jasne: dosłownie rżeli i pokładali się ze śmiechu.


Szkatuła dla Narodowego Artysty


No i nareszcie nadchodzi kolej Wielkiego Artysty…

Z wielkiej torby wyłania się wielka drewniana, lakierowana szkatułka. Wszyscy zamierają w oczekiwaniu… Co tam może być…?? Twarze pozostałych piosenkarzy, muzyków i tancerzy wyrażają napięcie i gorączkową pracę zwojów mózgowych:

To na pewno nie zegarek. Szkatułka za duża.
— No, to w takim razie może wielka kryształowa popielniczka?
— Po kiego grzyba mu popielniczka? Chyba tamci wiedzą, że on nie pali?
— A może to drogocenny naszyjnik? Oj, kurczę, co ja plotę…?
— No, co może być w takiej wielkiej lakierowanej szkatule? Co takiemu wielkiemu artyście mógł podarować sam car?
— Zostaje tylko jedna możliwość: koronę.
— Tak, oczywiście! To korona z carskiego skarbca! Inaczej być nie może!

Wielki Artysta też zamarł w nabożnym oczekiwaniu, wlepiając swoje wielkie oczy w wielką lakierowaną szkatułę. Jeszcze sekunda i pudełko w końcu się otwiera. A bezgranicznie zdziwieni gapie mogą wreszcie obejrzeć wspaniały… podróżny komplet akcesoriów do gry w karty.


Według rosyjskich mediów dyplom Narodowego
Artysty z rąk Putina otrzymał Filip Kirkorow
Największy z wielkich artystów ze zdziwienia i rozczarowania dostał tak wielkiego wytrzeszczu, że aż się przejęłam, czy mu gały na podłogę nie wyskoczą.
W duszę jeża…!  cicho szepnęłam na ucho artyście Ł.

Zapadła długa i krępująca cisza. A ponieważ staliśmy w dość ciasnym kręgu, to nie bardzo miałam możliwość, żeby zabrać dupę w troki i się w tym żenującym momencie gdzieś ulotnić.

Cały ten koszmar trwał zaledwie ułamek sekundy, ale wtedy wydawało się, że minęła dosłownie wieczność.

Wbiłam wzrok w podłogę, udając, że czegoś na niej wypatruję. Jednocześnie niezgrabnie i z zawstydzeniem usiłowałam ukryć za plecami pudełeczko z otrzymanymi przed chwilą brylantowymi kolczykami.

Kiedy poczułam lekkie poruszenie wśród stojących obok mnie ludzi, odważyłam się podnieść wzrok. Panowie we frakach uśmiechali się porozumiewawczo, jak spiskowcy.

No, to było tylko małe preludium. A teraz wręczymy naprawdę bezcenną niespodziankę!

I w tym momencie dostrzegam, jak w nasz niewielki, ciasny krąg wciska się jakiś człowiek (okazuje się, że to ten, co dzwonił do mnie na samym początku). Facet ubrany jest w złotą kamizelkę z epoki carycy Katarzyny. Rozlegają się oklaski, a typ w kamizelce wręcza wielkiemu artyście…

Jak myślicie, co?

Wymarzony przez artystę Dyplom Uznania!

Na dyplomie jest napisane, że nasz artysta jest odtąd nie tylko Wielkim Artystą, ale na dodatek NARODOWYM ARTYSTĄ naszej wielkiej i bezbrzeżnej ojczyzny! Szkoda, żeście nie widzieli go w tej pamiętnej chwili. Naprawdę niezapomniany widok. Facet cieszył się jak dziecko, poważnie.

Okazuje się, że takiemu zdrowo pizgniętemu piosenkarzowi niewiele potrzeba, żeby mógł dosłownie „posrać się ze szczęścia”!

Myślę, że gdyby przyniesiono mu najbardziej odjazdową koronę z najpilniej strzeżonego skarbca, to jego radość byłaby miliard razy mniejsza, niż na widok tego świstka.

Cóż, klasyczny rosyjski paradoks…

Ja tam na jego miejscu zażyczyłabym sobie koronę, i to najbardziej odjechaną na świecie!

A z takim świstkiem co można zrobić? Na podpałkę do pieca go zużyć czy jak?

Krótko mówiąc: imprezka się udała na medal, kolacja wszystkim smakowała, anegdoty opowiadano naprawdę zabawne.  Natomiast sam car oczywiście wszystkich nas dosłownie oczarował.

Amen.



Tłumaczenie: Katarzyna Kuc

Oryginał można znaleźć na portalu ompromat.ru: http://www.compromat.ru/page_31153.htm





Natalia Wietlickaja (ur.1966), rosyjska piosenkarka, w latach dziewięćdziesiątych jedna z największych gwiazd rosyjskiej estrady. Ostatni jej album ukazał się w roku 2004. Od jakiegoś czasu zrezygnowała z występów. Mieszka w Hiszpanii. Jej blog na platformie livejournal cieszy się wielką popularnością.











Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com




Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego. 






1 komentarz:

  1. swoboda i szwung powyższego przekładu to czysta radość z lektury
    fomik

    OdpowiedzUsuń