piątek, 2 maja 2014

Wzlot i upadek rosyjskiego Internetu


Obejmując władzę w Rosji Władimir Putin obiecywał, iż państwo nie będzie ingerować w działalność rosyjskiego Internetu. W tamtych czasach liczba użytkowników sieci w Rosji wynosiła 3 miliony. 15 lat później po dawnej niezależności rosyjskiej Sieci pozostały tylko wspomnienia. Kreml przestraszony rolą mediów internetowych w kreowaniu buntów o charakterze politycznym wydał im prawdziwą wojnę.


Autor: Nastia Czernikowa 



28 grudnia 1999 roku, na trzy dni przed tym, jak Władimir Putin został p.o. prezydenta, w wielkiej sali posiedzeń moskiewskiego Białego Domu ważyły się losy rosyjskiego Internetu. Premier zaprosił na spotkanie przedstawicieli środowisk internetowych. Z urzędników stawili się minister prasy i informacji Michaił Lesin, minister łączności i informatyzacji Leonid Rejman, wicepremier Ilja Klebanow oraz German Gref, wówczas, z „Centrum Badań Strategicznych”. Internetowych „geeków” reprezentowali m. in. Arkadij Wołoż, Artiemij Lebiediew i Anton Nosik.


Rosyjscy politycy szybko zorientowali się, iż Internet 
dostarcza narzędzi pomocnych w walce o władzę, ale w pierwszym 
okresie istnienia w Rosji sieć cieszyła się niezależnością. 


„Spotkanie rozpoczęło krótkie wystąpienie Putina, premier powiedział coś w stylu «zajmujecie się bardzo ciekawą działalnością. – wspomina Nosik. – Chciałem się z wami zobaczyć i powiedzieć, że bardzo nas to interesuje». Następnie Aleksiej Sołdatow ze Stowarzyszenia Łączności Dokumentalnej opowiedział o regulowaniu przestrzeni internetowej, w latach 90-tych odpowiedzialni za nie byli operatorzy sieci. Na co Putin oświadczył, że nie wyobraża sobie takiego regulowania bez udziału profesjonalistów. Profesjonaliści natychmiast przytaknęli. Minister Rejman przedłożył Putinowi do podpisu gotowy projekt odpowiedniej ustawy. Przewidywał, iż prawo rejestracji domen zostanie odebrane Naukowo-Badawczemu Instytutowi Sieci Społecznych (NII Obszczestwiennych Sietiej), a kompetencje w tej sprawie powierzy się państwu (z czasem Duma posunęła się jeszcze dalej, i zaproponowała, by na identycznych zasadach, podobnie do środków masowego przekazu, rejestracji podlegały nie tylko blogi, ale i sklepy internetowe). Nosik pamięta, że dyrektor Instytutu Aleksiej Płatonow wykrzyknął wtedy:

- „Ze mną nikt tego nie konsultował!”.

W końcu okazało się, że demonstracja podobnych zamiarów była jedynie swoistym spektaklem. Miała pokazać, czym wszystko może się skończyć, jeśli internauci zaczną „za wiele sobie pozwalać”. Po wysłuchaniu krytycznych uwag ze strony gości Putin obiecał, że dokumentu nie podpisze:

- „Nie będziemy szukać kompromisów pomiędzy wolnością i regulacjami prawnymi. Dylematy trzeba rozstrzygać na korzyść wolności”.

Aktywiści internetowi odetchnęli z ulgą, a Arkadij Wołoż po spotkaniu wziął sobie nawet na pamiątkę długopis. Następnego dnia jego syn Lew wystawił go na aukcji portalu „Molotok.ru”, a „Rossijskaja Gazieta” napisała: „Prawo powinno być kokonem, chroniącym delikatną substancję rosyjskiego Internetu. Nie wolno hamować jego rozwoju nadmiernymi regulacjami”.

Od tego czasu minęło 14 lat i żarty się skończyły. W kraju powstało kilka potężnych firm internetowych o wartości przekraczającej miliard dolarów, a ponad połowa obywateli otrzymała dostęp do informacji i możliwość rozprzestrzeniania jej w sieci. Po wiecach protestacyjnych przeciwko fałszowaniu wyników wyborów prezydenckich w grudniu 2011 roku podniosła się fala reakcji politycznej, Internet też został przez nią zalany.

Ten artykuł przypomina kluczowe momenty wojny o „cyfrową” Rosję.


Kto stworzył potwora? 


Krótka historia rosyjskiego Internetu: na początku lat 90-tych pojawili się pierwsi operatorzy sieci, w 1994 r. powstała pierwsza biblioteka internetowa, w 1995 r. - Web Studio oraz agencja informacji biznesowej i strona „Anekdot.ru”. W 1996 r. zaczęła działać pierwsza rosyjska wyszukiwarka. Kryzys w 1998 r. udowodnił, że ludzie potrzebują dostępu do informacji, alternatywnej wobec tego, co pokazują państwowe telewizje. Firma Ross Business Consulting (RBK) wcześniej udostępniała notowania giełdowe i materiały analityczne wyłącznie za opłatą, teraz umożliwiła internautom powszechny dostęp do swoich zasobów. Od razu stała się wiodącą platformą medialną w Sieci.

Ale ogólnie rzecz biorąc, nikt się szczególnie nie interesował tym nowym, egzotycznym zjawiskiem. Owszem, zbliżały się wybory prezydenckie, ale przecież w 2000 r. rosyjski Internet miał zaledwie 3 mln użytkowników.

W ślad za „FEP” (Fundacja Efektywnej Polityki) w Internecie zaczęły pojawiać się pierwsze sklepy wysyłkowe. Władimir Gusinski stworzył holding „MemoNet”, w jego skład weszły również inne przejęte przez niego strony internetowe: „Anekdoty iz Rosii”, serwis „Reklama.ru”, strona "NTV.ru” i inne. W tym samym czasie Gleb Pawłowski stworzył zupełnie nową stronę „Strana.ru”, spodziewano się, że będzie pełnić rolę tuby propagandowej Kremla. Pomysł Jelcyna i jego doradców polegał na tym, by intensywnie popularyzować osobę Władimira Putina w taki sposób, by wyborcy w krótkim czasie polubili go i wybrali na następcę odchodzącego prezydenta. Pawłowski zatroszczył się, by nowy kandydat na szefa państwa stał się dla środowiska internetowego „swoim” człowiekiem.

Pawlowski zaproponował na przykład Antonowi Nosikowi, by objął kierownictwo nowych projektów, „Lenta.ru” i „Vesti.ru”. Pierwszy z nich okazał się wyjątkowo udany, publikowane tu informacje były solidne i często aktualizowane. Już po dziewięciu miesiącach działalności „Lenta.ru” wyprzedziła pod względem liczby odwiedzin portal „Gazeta.ru”, a po dwóch latach miała wyniki rzędu 650 000 odwiedzin miesięcznie. Wzrostowi jej popularności sprzyjały tragedie: wybuch w budynku na ul. Gurjanowa i w przejściu na Puszkinskiej, zatonięcie podwodnej łodzi „Kursk” i pożar w wieży telewizyjnej Ostankino.

Dławienie swobody słowa, szczególnie w Internecie, było wtedy politycznie nieopłacalne. Liczebnie internauci nie dorównywali jeszcze audytorium pierwszej lepszej telewizji federalnej.


Szepty i krzyki


Chociaż do końca dekady Kreml niemal nie ingerował w życie Internetu, to deputowani i senatorowie od czasu do czasu próbowali mocno przykręcić mu śrubę. Często ich inicjatywy wynikały z pobudek osobistych – politycy nagle odkrywali istnienie „szokujących” dla nich stron (szczególnie, jeśli znajdowały się tam skandalizujące materiały przedstawiające ich samych w nienajlepszym świetle). Anton Nosik wspomina, jak w czerwcu 2004 r. Ludmiła Narusowa (wdowa po Anatolu Sobczaku, byłym burmistrzu St. Petersburga i szefie Wladimira Putina – „mediawRosji”), członek Komisji ds. Polityki Informacyjnej, oświadczyła, że Duma przygotowuje ustawę regulującą zasady działania rosyjskiego Internetu. „Internet zamienił się w kloakę” – lamentowała Narusowa. Władimir Sołowjow, prowadzący w telewizji program „K barieru”, zaprosił ją do studia, by przedstawiła swoje racje w dyskusji właśnie z Nosikiem. Ale w ostatniej chwili pani deputowana odwołała swój udział w telewizyjnym pojedynku.

Co ciekawe, ani jedna z represyjnych inicjatyw Jurija Łużkowa, Władimira Słuckera, Andrieja Ługowoja i innych „skrzywdzonych” przez Internet nie doczekała się wprowadzenia w życie w formie ustawy. Władysław Surkow, zastępca szefa administracji prezydenta, odpowiedzialny za politykę wewnętrzną, opowiedział się za zupełnie inną strategią: zamiast usuwać strony nieprzychylne władzy, należy wspierać rozwój stron prorządowych. „Władysław Juriewicz [Surkow] wiele uwagi poświęcał współpracy z blogerami i młodymi aktywistami, neutralizując systematycznie kolejne fale niezadowolenia” – wspomina kierownik „Politycznej Grupy Ekspertów” Konstantin Kałaczow.

Po raz pierwszy władza poważnie odczuła wpływ Internetu w czasie wojny z Gruzją w sierpniu 2008 r. Retoryka wielu internetowych massmediów daleka była od – by posłużyć się dzisiejszą nowomową – „postawy prorosyjskiej”. Na Twitterze, Facebooku i VKontakte opozycjoniści mówili, że wstydzą się za Rosję.


Yandex jest najpopularniejszą w Rosji wyszukiwarką internetową.
Na zdjęciu moskiewska siedziba zarządu. 

Pracownicy administracji prezydenta byli poważnie zaniepokojeni faktem, iż wyszukiwarki „Yandex” oraz „Mail.ru” zbyt wysoko pozycjonowały wiadomości i opinie, wyrażające sprzeczny z oficjalnym punkt widzenia na kampanię w Osetii. Surkow i jego zastępca Konstantin Kostin odwiedzali firmy internetowe by zdobyć doświadczenie i stworzyć państwową wyszukiwarkę z „generatorem wiadomości” (niektórzy twierdzą, że po prostu dogadywali się z redakcjami co do „właściwego” naświetlania bieżących wydarzeń).

W 2009 r. Yandex ogłosił iż zaprzestaje publikować raporty na temat popularności blogów, w tej klasyfikacji często przodowały wpisy opozycjonistów. Internauci ocenili to jako próbę ograniczenia wolności słowa. Ale konflikt póki co nie wychodził za ramy ataków DoS i akcji prowadzonych przez ruch „Nasi”. Podobnie do działającej w Chinach 300-tysięcznej armii płatnych blogerów „Umaodan”, którzy produkują pozytywne opinie o działaniach władzy, również lojalna rosyjska młodzież zaczęła wspierać w rosyjskim Internecie swoich mocodawców.

Deputowany do parlamentu Robert Szlegel, były rzecznik prasowy ruchu „Nasi”, zwraca uwagę, że od czasu wyborów w 2011 r. pojawił się popyt na ustawy internetowe. „Może nam się zdawać, że na przykład w restauracji brakuje bukietu kwiatów, i możemy nawet zaproponować, by go przyniesiono. Ale ostatecznie nie my decydujemy. Tak samo działa Duma i jakakolwiek decyzja może być podjęta wyłącznie wtedy, gdy istnieje wola polityczna” – tłumaczy Szlegel.

 Tylko biznes


W sierpniu 2008 r. w Internecie rozgorzała jeszcze jedna, mniej zauważalna, wojna. Oligarcha Aliszer Usmanow stał się współwłaścicielem firmy inwestycyjnej DST, wcześniej jej właścicielem był Jurij Milner. Za za jej pośrednictwem uzyskał wpływ na rozwijający się serwis społecznościowy „VKontakte”. W jego kolekcji rosyjskich gigantów internetowych brakowało jeszcze tylko „Yandexu”. Już w 1999 r. Milner proponował Wołożowi, że wykupi część udziałów w jego start-upie. Milner bardzo zabiegał o realizację tej transakcji, ale Wołoż odmówił.

Minęło niemal 10 lat i Usmanow zaczął działać bardziej zdecydowanie. Ogłosił, że podpisał umowę na kupno 10% akcji „Yandexu” (kierownictwo wyszukiwarki nie skomentowało tej informacji). Wkrótce na spotkaniu z wybranymi dziennikarzami urzędnik kremlowski oświadczył, że władza traktuje „Yandex” jako aktywa strategiczne, w związku z czym wyszukiwarka musi trafić we „właściwe” ręce.

Redaktor naczelny radiostacji „Echo Moskwy” Aleksiej Wieniediktow, pełni często rolę mediatora między społecznością internetową i władzą. Jego zdaniem, Usmanow angażując się w życie Internetu, wykonywał odgórne „zlecenie polityczne”.

- „To mądry, przebiegły i doświadczony człowiek. Doskonale zdawał sobie sprawę, że związki ze sferą medialną mogą poważnie zaszkodzić jego interesom. Zaangażował się w media wyłącznie na polecenie Putina lub Miedwiediewa. Jedynie prezydent mógł wydać mu takie wytyczne, nikt inny nie miałby nad Usmanowem takiej władzy”.

- „Kiedy stał się współwłaścicielem firmy, dał nam do zrozumienia, iż wykonuje instrukcje Kremla” – wspomina Nosik.

By sprawdzić, czy Usmanow nie jest po prostu wykonawcą cudzych poleceń, „Yandex” odwołał się do własnych źródeł informacji. Ich zdaniem, nie był. Na wszelki wypadek, trzeba jednak było przygotować się do obrony przed możliwą ingerencją ze strony gotowych do działania przeciwników. Yandexowi się powiodło, przez jakiś czas Usmanow nie mógł poświęcić jego upartym programistom wystarczająco dużo uwagi. Bardziej martwiły go problemy innych zależnych od niego firm borykających się ze skutkami kryzysu finansowego.

Oferta „Sbierbanku” (największy rosyjski bank kontrolowany przez państwo – „mediawRosji”) i jego prezesa Germana Grefa wydała się „Yandexowi” łatwiejsza do zaakceptowania. We wrześniu 2009 roku pojawiła się informacja, że wyszukiwarka zaproponowała „Sbierbankowi” zakup „złotej akcji”. Jej właściciel mógł np. wetować koncentrację więcej, niż 25% akcji w ręku jednego udziałowca. Z punktu widzenia „Yandexu” Sbierbank i Gref spełniali trzy ważne warunki: reprezentowali państwo bank był firmą publiczną oraz nie prowadził wcześniej interesów w sferze medialnej i internetowej.

W tym czasie „Yandex” był już naprawdę potężną firmą i jej kierownictwo szukało lobbysty. Do tej roli wybrano Aleksandra Wołoszyna, byłego szefa administracji prezydenta. Polityk ten objął swoje stanowisko jeszcze za Borysa Jelcyna, utracił je w 2003 r. po aresztowaniu Chodorkowskiego. Ale nadal podtrzymywał stare znajomości. Wołoszyn wszedł do zarządu „Yandexu” dopiero w 2010 r., ale wg informacji podanej przez nasz portal H&F, to właśnie on patronował operacji ze złotą akcją. (Nasze pytanie w tej kwesti przekazane „Yandexowi” pozostało bez odpowiedzi).


Kolosalna popularność w Rosji serwisu społecznościowego "Vkontaktie" 
od dawna spędzała Kremlowi sen z powiek. W końcu udało mu sie odebrać 
wpływ nad firmą jej założycielowi Pawłowi Durowowi. 


Niepowodzenie w kwestii „Yandexu” nie zraziło miliardera Aliszera Usmanowa. Kolejną firmą internetową na jego celowniku stał się serwis społecznościowy „Vkontakte” z jego 60 milionami użytkowników na dobę. Paweł Durow założyciel i dyrektor generalny serwisu sprzedał oligarsze swoje udziały i ustąpił ze stanowiska prezesa.

Akcjonariusze i czołowi menedżerowie „Mail.ru Group”, innej wielkiej kompanii kontrolowanej przez Usmanowa demonstrowali lojalność wobec władzy. Ale niewykluczone, że ich także czekają poważne zmiany. W zarządzie „Mail.Ru Group” pojawił się Wasilij Browko, funkcjonariusz odpowiedzialny za komunikację zewnętrzną w kontrolowanej przez państwo korporacji „Rostech”. Źródła bliskie tej spółce informują, iż zgodnie z opracowanym planem właśnie „Rostech” może stać się nowym właścicielem aktywów internetowych Usmanowa.

„Wiem z wiarygodnych źródeł, że „Rostech” przy aprobacie władz zamierza wykupywać udziały w dużych firmach internetowych, inwestować w nie i wpływać na nie. Nie dziwi mnie to” – mówi Wieniediktow.

Presja na właścicieli i nepotyzm jeszcze nigdy nie były aż tak odczuwalne w rosyjskim Internecie, jak w 2014 r. O ile portalom „Grani” czy „Jeżedniewnyj Żurnał”, zablokowanym na mocy ustawy o rejestracji stron, nadal udaje się utrzymać czytelników (użytkownicy dwoma kliknięciami zainstalowali VPN i potrzebne wtyczki do wyszukiwarek), o tyle portal lenta.ru spotkał smutniejszy los. Jego właściciel Aleksander Mamut, zwolnił redaktorkę naczelną, Galinę Timczenko, wraz z nią odeszła z pracy niemal cała redakcja. 

Ambitne plany deputowanych

Według szacunków walczącej z cenzurą w Internecie organizacji „RosKomSwoboda”, rząd rosyjski rozpatruje obecnie około 20 inicjatyw regulujących działalność internetową. W 2013 r. ogółem było takich propozycji 75, podczas gdy w 2012 r. - 49

Autorzy ustaw wprowadzających zwiększone ograniczenia w Internecie, inicjują je często z myślą o własnych interesach. Ale dopiero teraz ich działania idealnie zgrały się ze strategią Kremla.

W administracji Kremla za regulację Internetu odpowiada teraz Wiaczesław Wołodin, który zamienił w tej roli Wiaczesława Surkowa. Odbyło się już kilka spotkań Wołodina z aktywistami internetowymi i redaktorami naczelnymi redakcji internetowych.

„Wołodin jest świetnym wykonawcą poleceń Putina. Wystarczy naszkicować mu ogólne zarysy i kierunki, a potem już sam tworzy szczegółowy plan działań. Jego poprzednik Surkow usiłował przyjmować pozę demiurga, z Wołodinem jest prościej, nie mędrkuje i nie szuka dziury w całym. Przecież wcześniej pojawiały się już głupie i fantastyczne pomysł. Wiele z nich nie wytrzymałoby próby czasu”. - mówi politolog Kałaczow.

W sytuacji, gdy USA wymyślają nowe sankcje dla rosyjskich urzędników, a FBI zaleca firmom typu start-up by nie przyjmowały pieniędzy od rosyjskich inwestorów, w Rosji myśli się o tym, jak utrudnić życie amerykańskim kompaniom.

Wadim Dieńgin, deputowany z partii LDPR jest jednym z inicjatorów poprawek do pakietu „projektów ustaw antyterrorystycznych”, przewidują one rejestrowanie blogerów w specjalnym rejestrze i nakaz stosowania się do większości przepisów dotyczących massmediów. Jego zdaniem jednym z najistotniejszych zadań stojących przed władzą jest objęcie kontrolą pisarzy rosyjskojęzycznych rozmieszczających blogi na portalach zagranicznych.

Dieńgin twierdzi, że deputowani postarają porozumieć się z Facebookiem tak, by portal sam uregulował tę kwestię. Podobne układy są już stosowane w praktyce. W krajach Bliskiego Wschodu, które zajmują ostatnie miejsca w raportach Reporters Without Borders i innych organizacji obserwujących poziom wolności w Internecie, Google i Facebook współpracują z miejscowymi władzami na ich warunkach.

- „Wszystkie obecne rosyjskie ustawy i przepisy, wciąż jeszcze wymagające ujednolicenia, są w zasadzie ukierunkowane na jeden segment Internetu - na portale społecznościowe. To one przyciągnęły uwagę Putina po masowych zamieszkach w 2009 r. w Kiszyniowie. – uważa naczelny redaktor radiostacji „Echo Moskwy” Wieniediktow. – Tamte wydarzenia uświadomiły mu po raz pierwszy, że właśnie portale społecznościowe, a nie Internet jako taki, inspirują działania o charakterze rewolucyjnym”.

Zdaniem Wieniediktowa, Putin „sam jest użytkownikiem Internetu, traktuje go jak narzędzie i ogólnie uważa tę strefę za obszar podatny na dezinformację i manipulację. W jego przypadku chęć uporządkowania chaosu jest odruchem naturalnym, ludzkim, szczerym, jawnym pozbawionym obłudy. Przy takim podejściu Internet staje się bronią polityczną. Zakazać jest łatwiej, niż znaleźć kompromis, zakazać łatwiej, niż stworzyć coś nowego. To jest filozofia. A czy można ją nazwać strategią? W moim przekonaniu – nie. To raczej asekurowanie się i zabezpieczanie sobie tyłów. Kiedy mówię o tym ludziom na Kremlu, odpowiadają, że „teraz trzeba się skupić na stabilizacji sytuacji”.

W dyskusjach prowadzonych dziś w związku z poprawkami przyjętymi do pakietu „ustaw antyterrorystycznych” dominuje wątek ograniczania wolności słowa. Pilnego uregulowania zdaniem deputowanego Robert Szlegla (podkreśla on, że nie miał pojęcia o blokowaniu portalu „grani.ru”) wymagają także inne kwestie.

- „Żyjcie sobie w swojej wydumanej Narnii, nie mam nic przeciwko temu. Ale w moim świecie stanowicie jedynie nikły fragment ogólnych procesów zachodzących w Sieci” – uśmiecha się Szlegel.

Dlaczego ustawy uchwalane są w takim przyspieszonym tempie?

- „Różnice zdań nie są nam obce, ale nie omawiamy ich publicznie, wszystko ustalamy we własnym kręgu. Czasami decyzje, które pozornie podjęto w błyskawicznym tempie, w rzeczywistości nie pojawiają się niespodziewanie. Na przykład ustawa antypiracka była dyskutowana od 2009 r. Dlatego, kiedy wreszcie zdecydowano się ją uchwalić, nie było potrzeby urządzania na jej temat dodatkowej debaty.” – komentuje deputowany.

Szlegel twierdzi, że komisje w Dumie pracują niezależnie od siebie i mogą nawet nie wiedzieć o inicjatywach swoich kolegów. „Roskomnadzor” reguluje działalność ogromnej ilości stron internetowych i zarządza procesem ich rejestracji na wniosek kilku różnych resortów, w zależności od ich kompetencji. Są to m.in. FSKN [Federalna Służba ds. Narkotyków], Prokuratura Generalna, Rospotriebnadzor [Urząd Ochrony Konsumenta] oraz niezależna komisja wewnętrzna. Wszystkie one funkcjonują równolegle i oddzielnie.

Często przepisy związane z Internetem uchwalają lub podpisują ludzie, którzy nawet z niego nie korzystają. Są to deputowani różnych frakcji i komitetów.

- „Zdarza się, że pod przepisem widnieje czyjś podpis, ale autor podpisu spełnił jedynie odgórne polecenie. Rozumiem, że w takiej sytuacji ci ludzie wykonują po prostu swoje obowiązki i tylko częściowo odpowiadają za końcowe rezultaty. A w rzeczywistości konsultować takie kwestie trzeba nie tyle z nimi, co z realnymi decydentami” – przyznaje Szlegel.


Galinie Timczenko udalo się przekształcić portal lenta.ru w najbardziej
wiarygodne w Rosji źródło informacji. Gdy ją zwolniono, na znak 
soilidarności z portalu odeszła większość redakcji. 


Deputowany wyjaśnia, że wiele spośród przyjmowanych poprawek trzeba później dodatkowo korygować.

O swoich dyskusjach z kolegami Szlegel mówi: „To, co myślę na jakiś temat, i to, o czym mogę głośno mówić – to dwie różne sprawy. Człowiek jest dość skomplikowaną istotą. Nie wszystkim, co myślisz, dzielisz się nawet z bliskimi ludźmi. A w polityce ta zasada podniesiona jest do potęgi”.

Kolejna cegła w murze


Ciekawe, czy zwolennicy ścisłego regulowania Internetu wiedzą, że zakazy można obejść.

- „Żadne blokady nie sprawią, że będziecie zupełnie odcięci od informacji, - zapewnia cytowany już Szlegel. — Zabawa w kotka i myszkę nigdy się nie skończy. Dziś zablokuje się jedno, a jutro pojawi się nowa technologia”. Zdaje się, że na Kremlu sądzą, że łączem VPN czy siecią Tor umieją się posługiwać jedynie najbardziej zajadli buntownicy.

Środowisko internetowe sparaliżowane jest poczuciem niepewności. Wspólnego lobby jak nie było, tak nie ma. Jedynym chyba ogniwem łączącym branżę internetową z władzą jest Wieniediktow. W zeszłym roku naczelny „Echa Moskwy”, które zaprasza do swojego studia zarówno rzeczników władzy, jak i opozycję, zorganizował kilka spotkań przedstawicieli Google, Mail.Ru Group i innych firm z Wołodinem,

„Wyjaśniono wtedy Wołodinowi, że niszczy on rosyjski biznes internetowy. Na skutek jego działań rosyjscy przedsiębiorcy nie mogą być konkurencyjni. Korzyści z nich odnoszą firmy zagraniczne z branży technologii IT. – wspomina Wieniediktow. —Te argumenty dotarły do Wołodina i niektóre inicjatywy zamrożono. Ale nie można przecież co tydzień urządzać spotkań Wołodina z przedstawicielami największych kompanii. Chociaż zaprosiłem już kilku ludzi „ze świecznika” na nieoficjalne śniadanie z liderami branży – na wicepremiea przykład Igora Szuwałowa”.

Nie ma jednak gwarancji, że takie spotkania przyniosą jakieś efekty. Kiedy Wołodin organizował spotkanie z redaktorami naczelnymi wydawnictw internetowych, zapewniał ich, że wszystko pozostanie tak, jak dotychczas. Ale już w dwa miesiące później Gazeta.ru rozstała się ze swoim naczelnym, a później z Lenta.ru pozbyła się całego niemal zespołu redakcyjnego.

Na przestrzeni ostatnich paru miesięcy cała branża internetowa żyje jak we mgle. Wydarzenia ukraińskie spolaryzowały nie tylko społeczeństwo, ale i elity. Stały się też pretekstem do dokręcania śruby. Z ostatnich nowości: blogerów, którzy mają ponad 3000 odwiedzin na dobę, zrównano w obowiązkach z massmediami i zagrożono im karami za niesprawdzone informacje; serwisy zagraniczne zobowiązano do przechowywania informacji o użytkownikach na terytorium Rosji przez minimum pół roku (kompanie póki co czekają na wyjaśnienia w tej kwestii ze strony Ministerstwa Sprawiedliwości).

„Bez przerwy słyszę, że władza ma jakiś plan, jakąś strategię, - mówi Anton Nosik. Ludzie usiłują odnaleźć w działaniach legislacyjnych jakiś system. Ale to błędne założenie, nie ma w tym żadnej więzi przyczynowo-skutkowej. Na razie władza sama nie do końca rozumie, co konkretnie zwalcza i jakie będą tego skutki”.

W rezultacie cała branża, dorośli przecież ludzie, siedzą bezczynnie i czekają na Godota. I – jak pisze na razie jeszcze niezależne od cenzury czasopismo „Afisza” – nikt nie ma pojęcia, co z tym fantem zrobić.


Tłumaczenie: K.K.


Artykuł ukazał się na stronie internetowej „Hopes&Fears” pod adresem:

http://goo.gl/APmot8



Obserwuj i polub nas na Facebooku: 





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz