niedziela, 22 grudnia 2013

Chodorkowski: wygnanie z Rosji.


Obudzono go o 2.30 w nocy. Na szczęście przed zaśnięciem, kiedy usłyszał w telewizji, o tym że prezydent Putin zamierza go ułaskawić zdążył zebrać najważniejsze papiery. Na lotnisko w Pietrozawodsku odwiózł go naczelnik Służby Więziennictwa Republiki Karelia. Po wylądowaniu w St. Petersburgu wręczono mu paszport zagraniczny. Stąd do Berlina zabrała go Cessna przysłana przez Hansa Dietricha Genschera.

Michaił Chodorkowski w pierwszym wywiadzie udzielonym na wolności opowiada o tym, jak dotarł do Niemiec po dziesięciu latach więziennego życia.

Fragmenty wywiadu Michaiła Chodorkowskiego udzielonego dla moskiewskiego magazynu "The New Times”.

Z Michaiłem Chodorkowskim rozmawia Jewgienija Albac (redaktor naczelna)

Po przylocie do Berlina Michaił Chodorkowski zatrzymał się w położonym w pobliżu Bramy Brandenburskiej  luksusowym hotelu Adlon
Czarny sweter z golfem, dżinsy, zamiast więziennych spodni, siwiejące włosy ostrzyżone na jeżyka, okulary w cienkiej oprawie, wyraźnie zgarbiona sylwetka, widać iż po 10 latach spędzonych w obozie trudno zachować idealną formę i szeroki uśmiech. Nowy detal już z roku 2013, to I-phone leżący na hotelowym stoliku, ale mój rozmówca podczas trzygodzinnej rozmowy niemal ani razu z niego nie korzystał, było widać, iż ten gadżet, który podbił świat w czasie, gdy on znajdował się za kratami, wciąż jest dla  niego nowością. Mówi cicho, bez cienia egzaltacji, nie unika odpowiedzi na pytania, tylko czasem dodaje: „oni wciąż trzymają w rękach zakładników, nie chcę im zaszkodzić”. Z obozu wyszedł z dwiema teczkami papierów, kurtkę dali mu na lotnisku Pułkowo, przed wylotem do Niemiec. W zamian za więzienną kurtkę i czapkę. Proponowali także zamianę spodni na służbowe pracowników Aerofłotu ze światełkami odblaskowymi – ale odmówił. O dniach spędzonych w więzieniu opowiada w czasie teraźniejszym, a nam łatwo zrozumieć dlaczego, to przecież wciąż jego życie. Ale pięciogwiazdkowy hotel w centrum Berlina, w sąsiedztwie Bramy Brandenburskiej, setki reporterów tłocznych się przed wejściem, hotelowy numer składający się z pokoju i saloniku i wreszcie leżący na stoliku list od prezydenta Niemiec Gaucka świadczą o tym, iż wywiadu nie udziela już uwięziony skazaniec, ale że rozmawia ze mną Michail Borisowicz Chodorkowski, człowiek, o którym na pierwszych stronach piszą teraz wszystkie światowe media.

Pierwszego wywiadu po wyjściu na wolność udzielił magazynowi The New Times, od kilku lat Michaił Chodorkowski jest naszym stałym felietonistą.
Jewgienija Albac:

Pierwsza noc na wolności, wyspał się Pan?
Michaił Chodorkowski:
Zupełnie nie. Obudziłem się o trzeciej.

A jak się Panu podoba zwykle lóżko zamiast pryczy, na której przyszło Panu spać ostatnich dziesięć lat?
Nie, nie powiedziałbym, że 10 lat, trzy razy miałem długie widzenia, wtedy więźniowie śpią w zwykłych łóżkach. Ale proszę wierzyć, to są sprawy, które mnie mało obchodzą.

Z obozu nie pojechał Pan do domu w Koralowie, tam, gdzie czekali mama i ojciec. I nie do moskiewskiego mieszkania, gdzie czekała żona Inna i dzieci. Poleciał Pan do Niemiec. Co to takiego, wygnanie zamiast katorgi?
To nie wykluczone, że w związku ze znanymi Pani okolicznościami (chodzi o ciężką chorobę matki Chodorkowskiego, Mariny Filipowny – przyp. red. New Times), tak czy inaczej musiałbym pojechać za granicę, do Berlina. Choroba mamy poważnie wpłynęła na podjętą przez Putina decyzję. Jeśliby mama mogła pozostać w Moskwie, to mam wrażenie, podjęcie decyzji o moim uwolnieniu przyszłoby Władimirowi Władimirowiczowi z wielkim trudem. Zdawałem sobie sprawę, że wylecieć z Rosji będę mógł tylko raz, tak jak teraz. Jeśli miałbym zamiar wrócić, po raz kolejny mogą mnie już nie wypuścić. Formalnych powodów dla zatrzymania mnie w Rosji znajdzie się nie mało. Krócej mówiąc, myślę, że wyjazd do Berlina ułatwił prezydentowi podjęcie decyzji o moim ułaskawieniu.

Emigracja, choćby tymczasowa, to był warunek pańskiego wyjścia na wolność?
Nie mogę powiedzieć, że to był warunek. To była przesłanka, jaka ułatwiła podjęcie decyzji o ułaskawieniu. Kiedy teraz piszą w mediach, iż do obozu, do mnie, przyjeżdżali jacyś emisariusze służb specjalnych, i że ja zadawałem im jakieś idiotyczne pytania, to chcę powiedzieć, że tego nie było. To dlatego, że znamy się z Władimirem Władimirowiczem zbyt długo. Nie musimy wypowiadać zbędnych słów, po to, by otrzymać łatwą do zinterpretowania, zrozumiałą odpowiedź.

Więc jak to się wszystko odbyło?
Moi adwokaci przekazali mi, że decyzja o ułaskawieniu może być podjęta. I że w związku z uwolnieniem nie stawia mi się warunku przyznania do winy. To był problem kluczowy jeszcze w czasach Dmitrija Miedwiediewa. Jeszcze Miedwiediew nie zdążył wypowiedzieć się, iż gotów jest mnie ułaskawić, jak Putin, czy ktoś z jego otoczenia oświadczył, iż absolutnie konieczne jest przyznanie się do winy. Dla mnie napisanie prośby o ułaskawienie nie było jakimś fundamentalnym problemem. Sąd, w drugiej sprawie Jukosu, był całkowitą inscenizacją, wszyscy to rozumieli. Tak więc napisanie w odpowiedzi na jeden lipny papierek innego lipnego nie wiązało się dla mnie z najmniejszym dyskomfortem. Często wymieniamy się lipnymi papierkami, władza to rozumie, i ja to też rozumiałem. I oni rozumieją, że ja rozumiem, ja rozumiem, że rozumieją oni. Pod tym względem wszystko jest przejrzyste. Ale w związku z tym lipnym papierkiem, istniał jeden zupełnie nie lipny problem (mam na myśli czasy Miedwiediewa). Tu chodzi o przyznanie się do winy. To dlatego, iż jak tylko podpisałbym tego rodzaju dokument, cała masa ludzi mogła się znaleźć w bardzo trudnej sytuacji. W istocie, każdy człowiek, zatrudniony kiedyś w Jukosie znalazłby się wtedy w sytuacji zagrożenia. Tu niczego tłumaczyć nie  trzeba, nas przecież przedstawiano jako „zorganizowanaą grupę”. Dlatego takie rozwiązanie nie wchodziło w grę. W lipnym papieru, byłem gotów podpisać wszystko jedno co, nawet oświadczenie na temat statków kosmicznych przemierzających przestrzenie Wszechświata. Za to przyznanie się do winy pociągałoby za sobą całkowicie realne konsekwencje i to dla szerokiego kręgu ludzi. Nie miałem prawa prowokować tego rodzaju sytuacji. Ale tym razem powiedziano mi, że przyznanie się do winy nie będzie konieczne.

Kiedy to miało miejsce?
12 listopada. Powiedziano mi, że należy wspomnieć o sytuacji z mamą. Nie miałem zamiaru kłamać, tak to wszystko wygląda w rzeczywistości, więc wspomniałem o mamie. I to wszystko: napisałem i oddałem. Było dla mnie jasne, iż istnieją dwa warianty – albo trzecia rozprawa, albo mnie wypuszczą.

Więc nie stawiano przed Panem żadnych warunków? Że nie będzie się Pan zajmował polityką, nie ma mowy o finansowaniu opozycji, ani jednego pozytywnego słowa o Nawalnym, i tak dalej?
Nie, nie stawiano. Napisałem w dokumencie, to o czym nie raz już mówiłem publicznie, że nie zamierzam zajmować się polityką, i  że nie mam zamiary walczyć o zwrot należących do Jukosa aktywów.

Tak więc szef Rosniefti Igor Sieczin może nie obawiać się pozwów do sądu?
Mówiłem o tym wiele razy, w moim przypadku, jeśli coś powiedziałem choćby jeden raz, musiałyby się pojawić bardzo poważne przesłanki, bym zmienił decyzję. Na razie tych poważnych przesłanek nie ma. Tak, prosiłem, by dano mi możliwość wyjazdu za granicę. Chodzi o to, że wtedy 12go listopada mama znajdowała się w szpitalu w Berlinie. Na szczęście dwa tygodnie temu lekarze pozwolili jej na trzy miesiące wrócić do Moskwy. Potem znów czekają na nią w Berlinie. Chwała Bogu, że pozwolili jej odsapnąć. Ale w rezultacie stało się tak, że się rozminęliśmy.

Pan wiedział, że ona jest w Moskwie?
Wiedziałem.

I rozumiał pan, że nie pozwolą Panu pojechać do Korałowa? (tam pod Moskwą znajduje się dom rodziców MBCH)
Tak. W ten sposób ja znalazłem się tu, w Berlinie, a oni rodzice, żona, dzieci – pozostali w Moskwie. Ale żadnych innych możliwości nie miałem. Władza może wydawać szczere oświadczenia, o tym, iż to nie oni wygnali mnie za granicę, sam o to prosiłem. Ale znając nasze realia, można bez cienia wątpliwości, powiedzieć, iż zostałem z kraju wygnany. W obecnej sytuacji, zdając sobie sprawę ze wszystkiego,  zaakceptowałem takie rozwiązanie. Historia choroby mojej mamy jest zbyt poważna. Ale jeśli musiałbym sprzedać ludzi, to nie wychodziłbym na wolność. Kiedy adwokaci spytali mnie o to, co robimy, jeśli oni będą upierać się i domagać, bym podpisał przyznanie do winy, odpowiedziałem, to znaczy, że się nie udało. Jeślibym  w tej sytuacji, takiej, jak ona jest, podpisał dokument o przyznaniu się do winy, mama nie wpuściła by mnie do domu.

We wszystkich innych sprawach było mi wszystko jedno.
W jaki sposób zek Chodorkowski przekazał swój list prezydentowi Putinowi na Kreml?

To żaden problem. Przekazałem list adwokatowi, administracja więzienia, jeśli by jej na tym zależało, wiedziałaby, że go piszę. Nas stale obserwowały kamery. Adwokat przekazał list pan Genscherowi (byłemu ministrowi spraw zagranicznych Niemiec). Jak i komu konkretnie przekazał mój list pan Genscher nie wiem.
Niech mi Pan wytłumaczy, dlaczego kanclerz Merkel tak o Pana walczy, skąd bierze się jej zainteresowanie? Jak mówi się na każdym spotkaniu z Putinem pytała go o Pana i podobno to jej Putin powiedział latem: „odsiedzi i wyjdzie, żadnego trzeciego procesu nie będzie”. Według deputowanej do Bundestagu Marii Luizy Beck rozmowy o pańskim losie prowadzono przez 9 miesięcy.

Dla mnie to też zagadka. Ale jak Pani widzi bywają takie pomyślne zagadki. Czasem zdarza się cud, a my nie znamy jego przyczyn.
Czy to przypadkiem nie pewnego rodzaju targ między Putinem i Merkel, pan zaś stal się ceną tego targu?

Nikt mi niczego o tym na razie nie mówił.
Jeśli Panu pozwolą, wróci Pan do Rosji?

Oczywiście.
Zaczęto już przebąkiwać, że wybiera się Pan do Ameryki, i że nie mam Pan zamiaru wracać do Rosji.

Powiedzmy to jeszcze raz, pan Pieskow, rzecznik prezydenta powiedział, że mogę wrócić w dowolnej chwili.
Tak jest w rzeczywistości?

Mówił to osobiście, sam słyszałem…. Ale z obiektywnego punktu widzenia, wrócę tylko wtedy, gdy będę pewien, iż będę mógł znów, wtedy, gdy będzie to konieczne wyjechać za granicę. W mojej obecnej sytuacji rodzinnej to warunek podstawowy.
Ciężka onkologiczna choroba matki była głównym  powodem, dla którego Michail Chodorkowski napisał do prezydenta  Putina list z prośbą o ulaskawienie. 

Operacja specjalna


Jak się Pan dowiedział, że prezydent Rosji postanowił pana ułaskawić?

Na początku usłyszałem przez radio, iż Putin mówił coś o trzeciej rozprawie. Bardzo się ucieszyłem, rzecz jasna, bo wydawało mi się, że będę miał na sumieniu jeszcze z 15 ludzi. Więc, kiedy usłyszałem, że nie będzie trzeciej rozprawy, kamień spadł mi z serca. To co Putin powiedział na końcu (że jest gotów ułaskawić Chodorkowskiego) przez radio nie transmitowano. Potem włączyliśmy telewizor, tak gdzieś koło szóstej i wtedy wszyscy to usłyszeliśmy.
Zrozumiałem wtedy: decyzja została podjęta. I zdałem sobie sprawę, że wszystko rozstrzygnie się w ciągu najbliższych dni, ze oni postarają się zabrać mnie z obozu jak najszybciej. Od razu powiedziałem kolegom, że znajomym, dziennikarzom podróż tutaj zajmie dobę, dwie, władza tego się boi, jej to nie jest potrzebne. Od razu poszedłem zbierać papiery, by je ze sobą zabrać.

A jaka była reakcja w obozie obozowych towarzyszy?
Jak by to powiedzieć?  Wszyscy, ci którzy gotowi byli to zrobić… kontakty ze mną oznaczały dla ludzi problemy…. Więc ci którzy byli gotowi, nie bali się, podchodzili, gratulowali. To był obóz, gdzie nazywając mnie wymieniano tylko moje imię i otczestwo.

Jak gratulowali? Jak to robią ludzie w obozie?
To w obozie stosunkowo częste zjawisko. Zawsze wtedy, gdy ludzie wychodzą, albo dlatego, że dostali warunkowe zwolnienie, albo dlatego, że odsiedzieli do końca. Ale zwłaszcza, gdy dostają warunkowe, albo z jakiegoś powodu wyrok zostaje zmniejszony… Ludzie podchodzą, gratulują, tak to przyjęte w obozie, tak dzieje się w każdym takim przypadku. Podchodzili i mówili, Michaile Borisowiczu, gratulujemy ! Mamy nadzieję, że do Nowego Roku trafi Pan do domu.

Tak więc przychodzi pora nocna, kładziemy się spać.  Udaje mi się normalnie zasnąć. To był czwartek, 19 grudnia, wieczorem. O 2,30 budzi mnie naczelnik obozu i mówi: „Michaile Borisowiczu, proszę się ubrać”. Rozumiem sytuację, ubieram się. Powiada, proszę do mnie, do pokoju. Tam był oddzielny pokój, swego rodzaju świetlica, siedzi w niej jakiś facet. Powiada: „poznaje mnie pan?” Ja odpowiadam, proszę wybaczyć, nie. On się przedstawia, jest naczelnikiem zarządu Służby Więziennictwa w Republice Karelia. Widziałem się z nim, ale ponieważ był ubrany po cywilnemu, nie poznałem go. Słyszę od niego: przyjechałem po pana, teraz pojedziemy razem, mam obowiązek wysłać pana w etap, dziś wieczorem będzie pan w domu. Wytłumaczył mi, dlaczego przyjechał – tylko ja mam prawo zabrać człowieka z obozu bez dokumentów.
Nie miał żadnego dokumentu?

On tak powiedział, jak było naprawdę, nie mam pojęcia. Był bardzo grzeczny, bardzo uprzejmy. Pyta mnie, czy musi Pan cos pozbierać? Chwała Bogu wszystko już zebrałem, papiery miałem zebrane. Wsiadamy do jego samochodu służbowego. Powtarza, formalnie wysyłamy pana etapem, ale w rzeczywistości wieziemy pana do domu.
Bez ochrony?

Byli z nim jeszcze dwaj ludzie, jego asystent i konwojent.
A kajdanki?

Nie, nie, nie, żadnych kajdanek, niczego. Po prostu w piątkę wsiedliśmy do samochodu, on, ja i ci dwaj ludzie. Wszyscy ubrani po cywilnemu. Pojechaliśmy, a on mówi, o ósmej rano przyleci po pana samolot. Potem powiedział, nie o ósmej, a o jedenastej. Mają tam Dom Gościnny Służby Więziennictwa FSIN, posiedzieliśmy w nim do w pół do jedenastej, wypiliśmy herbatę, pooglądaliśmy telewizję. Pogadaliśmy, tak o niczym, jak to się mówi…. Potem odwiózł mnie na lotnisko w Pietrozawodsku i odprowadził do samolotu.
On sam, razem z tymi samymi ludźmi?

Na lotnisku, zamiast tych ludzi do samochodu wsiadła kobieta, powiedziała, że jest z obsługi lotniska: „zgodnie z przepisami, nie mamy prawa przepuścić samochodu bez obecności kogoś z nas.” Ta kobieta, interesujące, w ogóle nie miała pojęcia kim jestem i o co tu chodzi.
Nie poznała pana?

Nie poznała, a po drugie, chyba myślała, że ja też jestem funkcjonariuszem, wszyscy byliśmy ostrzyżeni tak samo. Dojechaliśmy tym samochodem do samolotu. Od razu na pas startowy. Wszedłem na pokład. To był Tu 134. Był całkiem nieźle wyposażony w środku, musiał to być czyjś samolot.
Prywatny?

Nie, nie wydaje mi się, że prywatny, pewnie służbowy, albo Służby Więziennictwa, alby czyjś jeszcze.
Byli w nim pasażerowie?

Nie, pasażerów nie było. Tylko dwaj ochroniarze. Nasze zadanie, powiadają, dostarczyć pana do Sankt Petersburga. Tam będzie na pana czekał inny samolot. Więc mówię, w porządku.
Dostał pan jakieś dokumenty?

Paszport zwykły, jaki wyrobiono mi w obozie, mówiąc uczciwie zapomniałem. Powiedziałem o tym naczelnikowi zarządu, obiecał, że przekażą go adwokatowi. Przylatujemy do St. Petersburga i ludzie, którzy są ze mną mówią, mamy tu dla pana paszport zagraniczny…. I dają mi odpowiedni dokument. Proszę podpisać. Podpisałem się w tym paszporcie.
Dali go panu na lotnisku Pułkowo?

Jeszcze w samolocie. A potem mówią, proszę dać nam paszport, my postawimy w nim pieczątkę „wylot”. Zabrali paszport, wyszli, załatwili pieczątkę, oddali dokument, tam już stoi pieczęć , że wyleciałem z Federacji Rosyjskiej. Przez ten czas czekałem w samolocie.
Nie powiedział pan im – moja mama z ojcem mieszkają pod Moskwą? Żona Inna w Moskwie, dzieci też znajdują się w Moskwie, dokąd mnie wysyłacie?

Żenia, z kim miałbym o tym rozmawiać?
Rozumiał pan, że wysyłają pana z kraju?

No pewnie, przecież nie jestem idiotą.
Pierwszego wywiadu po uwolnieniu Michaił Chodorkowski udzielił moskiewskiemu magazynowi "The New Times". Od lat publikowal na lamach pisma nadsyłane z obozu więzienne felietony. 
Powiedzieli, że pana wysyłają?
Przez 10 lat nauczyłem się doskonale rozumieć, jakie kto ma pełnomocnictwa i kto podejmuje decyzje. W mojej sprawie decyzje podejmował jeden człowiek. Całych 10 lat. Jeden człowiek. Wszyscy inni, w ramach tych globalnych decyzji, mogli dodać, albo odjąć swoich pięć kopiejek. Rozmawiać z takimi ludźmi można tylko w tym wypadku, jeśli ma się ochotę na skandal i do tego skandal tylko dla własnego zadowolenia. Ale ja nie czuję zadowolenia, biorąc udział w tego rodzaju bezmyślnych przekomarzaniach.

O nic pan nie pytał? Dokąd, do jakiego kraju? Może wiedział pan zawczasu?
Niczego nie wiedziałem, ale dosyć dobrze potrafię analizować sytuację.

Więc rozumiał pan, że wysyłają pana do Niemiec?
Oczywiście. Przylatujemy do Pułkowo, siedzimy w tym TU 134 kilka godzin, czekamy na ten następny samolot.

Dali panu cos jeść?
Żenia, jeśli podczas któregoś z etapów pytano mnie mniej, niż 10 razy, o to czy nie chciałbym czegoś zjeść, albo nie mam ochoty pójść do toalety, to oznacza, że taki etap trwał krócej, niż godzinę. W stosunku do mnie, nikt nigdy nie pozwalał sobie na nieprzestrzeganie przepisów, tych drobnych, porządkowych. Ze mną załatwiono się w skali makro. A jeśli chodzi o drobiazgi, proszę bardzo, będziemy robić wszystko to, co przewiduje kodeks. Siedzieliśmy z tymi ludźmi, rozmawialiśmy, potem przyleciała Cessna, odprowadzono mnie do niej.

To był samolot prywatny, jak powiedział dziennikarzom Hans Dietrich Genscher?
Nie wiem. Odprowadzili mnie do tej Cessny, tam chłopaki się odmeldowali, mówią, zaczekamy, aż wystartujecie. Więcej, spróbuję Panią rozśmieszyć…  Ci faceci mówią: „Michaile Borisowiczu, nie ma pan żadnego ubrania? A ja odpowiadam: ”tak szybko mnie zabraliście, że adwokat nie zdążył przywieźć czegoś do włożenia. Mam tylko dwie teczki z papierami. I z maszynką do golenia, rzecz jasna.” Na to oni,  że zaraz spróbują coś poradzić. Wyskoczyli na lotnisko, przywlekli kurtkę lotniczą, taką pułkowską (Pułkowo-lotnisko w St. Petersburgu, przyp. media-w-rosji), tę którą można zobaczyć na wszystkich zdjęciach. I jeszcze spodnie. Ale spodnie były ze światełkami odblaskowymi. Więc im mówię, zrozumcie, na razie Rada Moskiewska jeszcze nie uchwaliła odpowiednich przepisów, więc ja tych spodni ze światełkami odblaskowymi nie założę. Na to oni, w porządku, niech pan weźmie choć kurtkę. I niech pan odda tę więzienną oraz czapkę.

Obozowe?
Obozowe. Taką zawarliśmy na koniec transakcję barterową. Wsiadłem do samolotu. Od pilota dowiedziałam się, że przysłał go pan Genscher i że za dwie godziny będziemy w Berlinie. To wszystko było jak dobrze wyreżyserowany film. Jeśliby ktoś chciał nakręcić film o latach 70ych, jak wtedy wysyłano dysydentów, lepiej by tego sobie nie wymyślił.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz