Dzwonek telefonu. Z zaproszeniem na koncert dla bardzo
ważnych szyszek. Wszystko "tajne przez poufne". Honorarium nie jest
przewidziane. Przed koncertem nikomu niepotrzebna próba. Przejazd samochodem
oblepionym "kogutami". Podczas występu przy stoliku sześciu facetów we
frakach. Prezenty dla artystów. Dla jednego z nich Dyplom z tytułem "Narodowego
Artysty". Wśród widzów sam car… Ten zabawny tekst popularnej piosenkarki
Natalii Wietlickiej, z jej bloga na platformie "Livejournal" pochodzi sprzed kilku lat. Opowiada o występie
dla samego Putina. Przetłumaczyliśmy go dla rozrywki na koniec sezonu letniego.
A poza tym świetnie ilustruje maniery i obyczaje kremlowskiej elity.
Autorka: Natalia Wietlickaja
Natalia Wietlickaja była supergwiazdą rosyjskiej estrady w latach dziewięćdziesiątych. |
Pewnego dnia zadzwonił do mnie jakiś facet i
zaproponował udział w koncercie dla bardzo ważnych szyszek. Dla kogo konkretnie
– nie powiedział. No, że niby wszystko „tajne przez poufne”. W zasadzie już się
wtedy wycofałam z szołbiznesów i miałam akurat inne plany przyszłość, więc
spróbowałam grzecznie się wykręcić. Ale gość był wyjątkowo uparty i subtelnie
zasugerował, że jednak lepiej będzie, jak się zgodzę. „Chyba pani rozumie, o
kim tu rozmawiamy, co?”
Słodka idiotka.
A ni cholery nie mam pojęcia! Wyjątkowo tępa jestem! Chłopaki
ze specsłużb pana o tym nie uprzedziły?!
Po diabła mi
to? – pomyślałam w duchu i zaczęłam zgrywać klasyczną słodką idiotkę.
„A co ja z
tego będę miała?” – w sensie, jaką kasę chcą na mnie wybulić.
Oczywiście
było to bardzo niestosowne pytanie.
On:
— Nooo,
zwykle w takich sytuacjach nie ma mowy o finansach. W każdym razie pani
pierwsza zadała tego rodzaju pytanie.
Ja (nadal
tonem tępej dziuni:)
— Znaczy się, to będzie wieczór dobroczynny
dla domu dziecka?
On (ze śmiechem):
— Przecież sama pani rozumie, że to nie jest
jakaś tam impreza korporacyjna.
Taaa,
doskonale to rozumiem. I nie wątpię, że każdy z tych kolesi, którzy zasiądą na
widowni, ma więcej kasy, niż wszystkie korporacje razem wzięte. I tak sobie
myślę, że skoro zachciało im się urządzić imprezkę i zaprosić na nią znanych
artystów, to mogli się chyba domyśleć, że - w przeciwieństwie do nich samych, -
artyści zarabiają na chleb „w pocie czoła”. W końcu artysta po to tak ciężko
haruje, żeby zarobić jakiś grosz na starość. Nie zarobisz teraz, to potem będziesz
ledwo wiązać koniec końcem. Za dobrze wiemy, jak się nasze państwo „troszczy” o
emerytów.
Pieniądze dla ekipy
Ja:
— Wie
pan, ja osobiście na brak środków do życia nie narzekam, nie w tym problem. Ale
sam pan rozumie, musiałabym konkretnie zmienić swoje dotychczasowe plany,
wynająć speca od nagłośnienia. Poza tym potrzebuję dobrego fryzjera. Na same
przygotowania zeszłoby mi kilka dni. A potem musiałabym jechać na jakieś
zadupiewie… Rozumie pan, to ogromny stres! Zapłaćcie przynajmniej za dźwiękowca i fryzjera, a ja sama jakoś już
się obejdę bez gaży.
On: —
Hmmm, pierwszy raz się spotykam z taką sytuacją. Muszę się poradzić kolegów.
Oddzwonię do pani później.
I w tym
momencie pewnie sobie pomyślał: „Kurna, wszystkie nasze gwiazdy latami marzą
o takiej okazji, a ta pinda odpierdziela mi tu jakieś cyrki. Inne na jej
miejscu buty by mi lizały. Jeszcze by dopłaciły, byle tylko tam wystąpić”.
Po jakimś
czasie znów dzwoni:
—
Wszystko załatwiłem, pieniądze dla pani ekipy będą. Pani sama oczywiście honorarium nie dostanie, ale może pani liczyć na
jakiś cenny upominek.
No spoko,
jakoś żeśmy się w końcu dogadali.
Cała nasza
artystyczna zgraja została dowieziona do miasta X specjalnym pociągiem, którego
próżno szukać w rozkładach jazdy. Wysiedliśmy na kompletnie pustym dworcu.
Właściwie to był tylko pojedynczy peron, a wokół niego ciemny las i ani żywego
ducha. Zmęczonych piosenkarzy i tancerzy zapakowano do autobusów i karawaną
ruszyliśmy do zakonspirowanego punktu docelowego. Jechaliśmy przez las
cholernie długo, na miejsce dotarliśmy głęboką nocą. Potem trzeba było się
ogarnąć, rozlokować w pokojach itd.
W jednym pokoju z fryzjerem
A z moim
zakwaterowaniem to w ogóle jakaś niepojęta kiszka wyszła.
Po
przyjeździe z rozpędu próbuję władować się do swojego apartamentu, a tu się
okazuje, że drzwi zamknięte na amen. Co jest?! Klucz nie pasuje do zamka, a na
pukanie nikt nie reaguje. Mija zaledwie 40 minut i w końcu drzwi się otwierają.
Na progu stoi mój fryzjer z Petersburga, zaspany, rozczochrany i w samych
gatkach.
Pytam babkę
z hotelowej administracji:
— A
ten skąd się tu wziął?!
Ona:
— Ale że
co jest nie tak? Bo my żeśmy myśleli, że jak on „jest z panią”, to będziecie spać w tym samym pokoju.
Nie, no
świetnie. Wpakowali mi gościa do łóżka. Uwielbiam prowincjonalną prostotę i
bezpośredniość.
Podczas gdy
fryzjera przenoszono do innego pokoju i zmieniano mi pościel, ja sama poszłam
pod prysznic. Zaczynało już świtać, a za oknem widać było poranną krzątaninę
personelu naszego tajemniczego hotelu.
Pomyślałam: Kijowo się to wszystko zaczyna. I nie zanosi
się na poprawę…
Zatkałam
uszy, nakryłam głowę poduszką i z trudem zapadłam w jakąś gorączkową, płytką
drzemkę.
Wietlickaja nie tylko śpiewała. Pisała też wiersze, muzykę, próbowała sił w design'ie, zajmowała się jogą. |
Próba
Mija jakiś
czas i nagle w moim pokoju rozlega się koszmarny dzwonek telefonu
stacjonarnego. Kilka minut później ktoś zaczyna łomotać do moich drzwi. Początkowo
pukanie jest delikatne, ale wkrótce
staje się natarczywe. Po chwili ów ktoś łupie pięściami już na całego. Spoglądam
na zegarek. Kurna chata, przecież jest dopiero 8.00 rano!
Wyskakuję z
łóżka, otwieram drzwi i widzę na progu… mojego fryzjera.
— Zupełnie
ci odjebało?! Zegarka nie masz?!
— To nie moja wina, no. Sam bym jeszcze
pospał, ale ten cały szefunio kazał mi tu przyjść.
— Po
kiego wuja?!
— No, bo za
parę godzin będzie próba…
— Jaka znowu
próba? Nikt mnie nie uprzedził… I co teraz? Po co tu w ogóle przylazłeś?
— No, bo ta
próba generalna... Wszystko ma być na tip-top: fryzura, makijaż, kostium
sceniczny.
— Oni chyba naprawdę mają coś z deklem…?!
— Oni chyba naprawdę mają coś z deklem…?!
— Chyba… Ja
sam też nic z tego nie kumam.
Tyle lat przepracowałam w tej branży, a takich
chujów-mujów z organizacją jeszcze nie widziałam. Artyści, a przede wszystkim
artystki, najpierw włóczą się po lasach i wybojach przez pół dnia. Potem śpią
jakieś 3-4 godziny. A o 8.00 rano na rozkaz jakiegoś fagasa muszą się zrywać z
łóżek (panowie, oczywiście, mogą pospać nieco dłużej), żeby się wypacykować i
wypindrzyć, a potem mają pół dnia podpierać ściany na jakiejś gównianej próbie.
I oczywiście wieczorkiem powinni dziarsko śpiewać i tańczyć na koncercie. Z
uśmiechem jak na budyniu! Tylko wcześniej trzeba im zaszpachlować sińce pod
oczami.
To jest już mega przegięcie!!
Oooo, kurna
mać, jakbym wtedy dorwała tego fagasowatego organizatora, to bez namysłu
dałabym dziadowi po mordzie. I w dupie miałabym konsekwencje.
— Idź
i nie grzesz więcej, – mówię do
fryzjera. – Ja się najpierw muszę wyspać. A jak im coś nie pasi, to mogę
nawet zaraz spakować manatki.
Zamykam
drzwi, wracam do łóżka i zasypiam jak niemowlę.
Pan kremlowski dyrektor artystyczny
Potem się
dowiedziałam, że większość naszych nieszczęsnych artystów przyczłapała jednak
na tę durnowatą i nikomu niepotrzebną próbę. No, bo skoro sam pieprzony
dyrektor generalny i kierownik artystyczny (w jednej osobie!) Pałacu
Kremlowskiego ubrdał sobie, że próba będzie, to oczywiście nikt nie ośmielił
się protestować.
W rosyjskim
szołbiznesie nie ma bydlęcia, które mogłoby dorównać temu facetowi poziomem
chamstwa, zarozumialstwa i buractwa. Te niewinne słówka, które wplatam tu w
charakterze stylistycznych ozdobników, brzmią jak słodkie słowicze trele w
porównaniu z mięchem, jakim rzuca pan kremlowski dyrektor artystyczny.
Kiedy
usłyszałam jego odzywki skierowane do artystów, autentycznie miałam ochotę
zadusić typa gołymi rękami.
Wszyscy nasi
artyści – zahukani i całkowicie zależni od „wszechmocnego” dyrektora – muszą w
milczeniu i pokorze znosić ataki jego „werbalnego rozwolnienia”. Bo inaczej
dostaną szlaban i będą mogli zapomnieć o wymarzonych występach na zadżebistym parkiecie
cudownego Pałacu Kremlowskiego!
Ale do rzeczy.
Na próbie
zjawiłam się dopiero wieczorem.
Zawieziono
mnie na miejsce samochodem oblepionym „kogutami” jak choinka (po kiego grzyba ich
tyle? – pojęcia nie mam). Z bagażnika sterczała jakaś dziwna aparatura. Diabli
wiedzą, co to było i na co aż tyle. W każdym razie miałam poważny problem, żeby
jeszcze jakoś upchnąć w aucie swoje kostiumy. I w ogóle po cholerę mnie wieźli
samochodem, skoro pieszo można było dotrzeć na miejsce dosłownie w 5 minut?
Wyjaśniono
mi, że o tej porze chodzenie pieszo jest w sekretnym ośrodku zabronione. Rano,
owszem, można spacerować, ale tylko po wyznaczonych ścieżkach.
Na przykład
mój fryzjer miał prawo korzystać ze ścieżki numer ileś tam, ale tylko w
określonym przedziale czasowym, i pod żadnym pozorem nie wolno mu było skręcać
z niej na boki. Wszędzie kręcili się faceci z giwerami i w razie
niesubordynacji niesforny spacerowicz mógłby zdrowo oberwać po łbie.
Kierowca był
miłym gościem:
— Niech
pani częściej do nas wpada, zapraszamy serdecznie.
— Dzięki, bardzo chętnie. – odpowiedziałam,
dodając w duchu: „uchowaj Boże”.
Garderoba
No nic,
wchodzę do holu i widzę całą naszą ekipę, ściśniętą na powierzchni 50 m2
jak śledzie w beczce. Grupa baletowa i inni zaproszeni artyści - wszyscy w
jednym miejscu, tak że szpilki nie ma gdzie wcisnąć, dosłownie. Zaduch
koszmarny, ale drzwi wejściowych nie można otworzyć, bo na dworze siarczysty
mróz. Baletnice zamarzłyby na kość.
Ruszam do
garderoby.
Cały budynek
pierwotnie miał służyć innym celom. Specjalnie na potrzeby naszych występów przerobiono
go, ale w pośpiechu i byle jak, więc garderoby też były pożal się Boże.
Weszłam,
rozejrzałam się i szczerze pozazdrościłam baletnicom ich luksusów…
Cierp, głupia, skoro już się
zgodziłaś – pomyślałam.
I wróciłam do baleciarzy.
Jedyne
swobodne miejsce znalazłam na jednym ze schodków. Powierzchnia 30x30
centymetrów, ale jakoś stoję, chociaż z trudem, bo na nogach mam buty na
obcasach. Marzę o tym, żeby gdzieś przycupnąć. Na duchu podtrzymują mnie
jedynie rozmowy z moimi lekko już podpitymi kolegami i koleżankami. Inaczej
chyba bym zwariowała w tym cyrku. Na szczęście są tu ze mną inteligentni,
zabawni i czarujący, po prostu kapitalni ludzie!
Patrząc na
nich, kolejny raz przekonałam się, że prawdziwymi artystami zostają wyłącznie osoby
nietuzinkowe i charyzmatyczne. Gdyby nie oni, chyba bym tam kopyta wyciągnęła.
Bo to wszystko było naprawdę przerażające.
Tak to jest,
jak się człowiek rozleniwia i zbyt długo nie praktykuje się w występach na
prowincji.
Koncert
Zbliża się czas naszych występów, więc zagaduję:
—
Będziemy mogli się przywitać z publicznością, coś do niej powiedzieć?
Tak tylko
pytam, na wszelki wypadek.
— Nie ma
mowy! Wychodzisz w milczeniu, potem śpiewasz, a po występie bez słowa schodzisz
ze sceny.
— A pomiędzy
piosenkami?
— Pomiędzy
milcz. Tu wszystko reguluje protokół.
Dobra jest,
będę milczeć.
Wchodzę na
scenę. Zaczynam śpiewać, a przy okazji rozglądam się po widowni. Przy trzech
stolikach siedzi 6 facetów we frakach, po dwóch na każdy stolik. Kobitek w
ogóle nie ma. A gdzieś daleko w głębi widowni dostrzegam niewielką grupkę ludzi
ubranych w stroje balowe z epoki Katarzyny II.
A niech
mnie…! Poczułam głębokie rozczarowanie. Z wrażenia mało nie zapomniałam tekstu
piosenki. W życiu jeszcze nie występowałam dla tak niewielkiej publiczności.
Reflektory
biją mnie po oczach, więc twarzy na widowni kompletnie nie widzę. Wreszcie
kończę występ i grzecznie tuptam za kulisy. Spoko,
– myślę sobie – jakoś dałam radę.
— Mogę już wracać do hotelu? – pytam dyrektora
artystycznego.
— Wykluczone.
Póki koncert się nie zakończy i goście nie udadzą się na kolację, nikt nie ma
prawa poruszać się po terenie ośrodka.
Wiele wysiłku wkłada w działalność charytatywną pomagając jednemu z moskiewskich szpitali dla dzieci. |
Zarąbiście…
Mogłam się domyśleć, że tak będzie. I tkwiłam tam jak kołek jeszcze ze dwie
godziny.
Wreszcie koncert
dobiegł końca. Już zaczęłam zakładać płaszcz, kiedy nagle słyszę komendę:
— Nie
przebierać się. Wszyscy za kulisy!
Po kiego…?
Okazało się,
że gościom zachciało się wspólnych śpiewów z artystami, tyle że jeszcze nie
zdecydowali, z kim konkretnie. W praniu wyjdzie.
Podchodzę do
dyrektora-tyrana i mówię naiwnie:
— Eee, ja
to chyba już nie jestem potrzebna? Raczej nie będą chcieli śpiewać o pięknych
oczach albo o kotach. Są tu przecież artyści z o wiele stosowniejszym
repertuarem, patriotycznym. To może ja już sobie pojadę?
Odpowiedzią jest lodowate spojrzenie i lawina naprawdę wyszukanych przekleństw najcięższego kalibru. Dopiero wtedy poznałam cały bogaty wachlarz możliwości „tyrana”.
Zamurowało
mnie. Po chwili pytam kogoś z kolegów:
—
Słuchaj, co to za gnojek?
— Ciszej,
ciszej! To jest przecież największy i najpotężniejszy kutas w naszej branży!
—
Ściemniasz?! Ten dupek to sam „on”?!
— Tak, ale
nie przejmuj się zbytnio. On ze wszystkimi tak rozmawia.
No ja
pierniczę, jak tu „się nie przejmować”?!
Co to ma być
do cholery? Jakiś stary, porąbany kutafon mlaska coś swoją bezzębną paszczą i
kompletnie bez powodu oblewa mnie wiadrem pomyj. A ja mam jeszcze pokornie
dziękować, że mi w swej łaskawości mordy nie obił?!
Serio, w
życiu dotąd nie spotkałam takiego sukinkota.
Ikona z
autografem cara
W końcu
jednak cały ten cyrk na drucie dobiegł końca. Nareszcie mogę wracać do swojego
hotelowego pokoju... A skąd! Znowu słychać komunikat przeznaczony dla
wszystkich:
— Za pół
godziny zbiórka w holu. Najpierw szwedzki stół w towarzystwie drogich gości, a
następnie wspólna kolacja.
Do budynku
wchodzi tych sześciu facetów z widowni. Na fraki zarzucili puchowe kurtki, na
nogach mają ciepłe śniegowce. Witają się z nami, potem ktoś wygłasza jakiś toast. No i nareszcie
zaczyna się wręczanie obiecanych wspaniałych upominków. Artystka O. dostaje
brylantowy naszyjnik, artystka D. – zegar kominkowy, artysta B. – nie pamiętam
co, artysta M. otrzymuje gitarę, a artyście Ł. wręczają cerkiewną ikonę w
drogocennej sukience.
Dodam w tym
miejscu, że artysta Ł. zdążył już nieźle się nabzdryngolić. Ogarnął go
niesamowicie żartobliwy nastrój, więc rozśmieszał wszystkich wokół swoimi
żartami i błazeństwami.
Gwóźdź jego
programu był taki: kiedy otrzymał w prezencie ikonę, znowu sobie golnął, a
następnie poprosił najważniejszego darczyńcę o… Jak myślicie, o co?
Tak!
Poprosił go o złożenie AUTOGRAFU na swoim upominku!
Oj tam,
wielkie rzeczy. Zwykły autograf, tyle tylko, że na ikonie. No i w dodatku od
samego cara!
Ale w sumie
nic nadzwyczajnego się nie stało, nie?
Nie muszę
chyba dodawać, jak wszyscy zareagowali? No jasne: dosłownie rżeli i pokładali
się ze śmiechu.
Szkatuła dla Narodowego Artysty
No i nareszcie nadchodzi kolej Wielkiego Artysty…
Z wielkiej
torby wyłania się wielka drewniana, lakierowana szkatułka. Wszyscy zamierają w
oczekiwaniu… Co tam może być…?? Twarze pozostałych piosenkarzy, muzyków i
tancerzy wyrażają napięcie i gorączkową pracę zwojów mózgowych:
— To na
pewno nie zegarek. Szkatułka za duża.
— No, to w
takim razie może wielka kryształowa popielniczka?
— Po kiego
grzyba mu popielniczka? Chyba tamci wiedzą, że on nie pali?
— A może to
drogocenny naszyjnik? Oj, kurczę, co ja plotę…?
— No, co
może być w takiej wielkiej lakierowanej szkatule? Co takiemu wielkiemu artyście
mógł podarować sam car?
— Zostaje
tylko jedna możliwość: koronę.
— Tak, oczywiście!
To korona z carskiego skarbca! Inaczej być nie może!
Wielki
Artysta też zamarł w nabożnym oczekiwaniu, wlepiając swoje wielkie oczy w
wielką lakierowaną szkatułę. Jeszcze sekunda i pudełko w końcu się otwiera. A
bezgranicznie zdziwieni gapie mogą wreszcie obejrzeć wspaniały… podróżny
komplet akcesoriów do gry w karty.
Największy z
wielkich artystów ze zdziwienia i rozczarowania dostał tak wielkiego
wytrzeszczu, że aż się przejęłam, czy mu gały na podłogę nie wyskoczą.
Według rosyjskich mediów dyplom Narodowego Artysty z rąk Putina otrzymał Filip Kirkorow |
— W duszę jeża…! – cicho szepnęłam na ucho artyście Ł.
Zapadła
długa i krępująca cisza. A ponieważ staliśmy w dość ciasnym kręgu, to nie
bardzo miałam możliwość, żeby zabrać dupę w troki i się w tym żenującym
momencie gdzieś ulotnić.
Cały ten
koszmar trwał zaledwie ułamek sekundy, ale wtedy wydawało się, że minęła dosłownie
wieczność.
Wbiłam wzrok
w podłogę, udając, że czegoś na niej wypatruję. Jednocześnie niezgrabnie i z
zawstydzeniem usiłowałam ukryć za plecami pudełeczko z otrzymanymi przed chwilą
brylantowymi kolczykami.
Kiedy
poczułam lekkie poruszenie wśród stojących obok mnie ludzi, odważyłam się
podnieść wzrok. Panowie we frakach uśmiechali się porozumiewawczo, jak
spiskowcy.
— No, to było tylko małe preludium. A teraz wręczymy naprawdę bezcenną niespodziankę!
I w tym
momencie dostrzegam, jak w nasz niewielki, ciasny krąg wciska się jakiś
człowiek (okazuje się, że to ten, co dzwonił do mnie na samym początku). Facet
ubrany jest w złotą kamizelkę z epoki carycy Katarzyny. Rozlegają się oklaski,
a typ w kamizelce wręcza wielkiemu artyście…
Jak
myślicie, co?
Wymarzony
przez artystę Dyplom Uznania!
Na dyplomie
jest napisane, że nasz artysta jest odtąd nie tylko Wielkim Artystą, ale na
dodatek NARODOWYM ARTYSTĄ naszej wielkiej i bezbrzeżnej ojczyzny! Szkoda,
żeście nie widzieli go w tej pamiętnej chwili. Naprawdę niezapomniany widok.
Facet cieszył się jak dziecko, poważnie.
Okazuje się, że takiemu zdrowo pizgniętemu piosenkarzowi niewiele potrzeba, żeby mógł dosłownie „posrać się ze szczęścia”!
Myślę, że
gdyby przyniesiono mu najbardziej odjazdową koronę z najpilniej strzeżonego
skarbca, to jego radość byłaby miliard razy mniejsza, niż na widok tego
świstka.
Cóż, klasyczny
rosyjski paradoks…
Ja tam na jego miejscu zażyczyłabym sobie koronę, i to najbardziej odjechaną na świecie!
A z takim
świstkiem co można zrobić? Na podpałkę do pieca go zużyć czy jak?
Krótko mówiąc: imprezka się udała na medal, kolacja wszystkim smakowała, anegdoty opowiadano naprawdę zabawne. Natomiast sam car oczywiście wszystkich nas dosłownie oczarował.
Amen.
Tłumaczenie:
Katarzyna Kuc
Oryginał można znaleźć na portalu ompromat.ru: http://www.compromat.ru/page_31153.htm
Natalia
Wietlickaja (ur.1966), rosyjska piosenkarka, w latach dziewięćdziesiątych jedna
z największych gwiazd rosyjskiej estrady. Ostatni jej album ukazał się w roku
2004. Od jakiegoś czasu zrezygnowała z występów. Mieszka w Hiszpanii. Jej blog
na platformie livejournal cieszy się wielką popularnością.
Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:
Obserwuj nas na Twitterze:
Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com
Projekt "Media-w-Rosji" ma na celu umożliwienie czytelnikowi w Polsce bezpośredniego kontaktu z rosyjską publicystyką niezależną, wolną od cenzury. Publikujemy teksty najciekawszych autorów, tłumaczymy materiały najlepiej ilustrujące ważne problemy współczesnej Rosji. Projekt "Media-w-Rosji" nie ma charakteru komercyjnego.
swoboda i szwung powyższego przekładu to czysta radość z lektury
OdpowiedzUsuńfomik