Strony

czwartek, 28 maja 2015

Naszą konferencję sfinansuje "agent obcego państwa"



Na tle innych rosyjskich bogaczy Dmitrij Zimin mógł sprawiać wrażenie dziwaka. Nie wsławił się kupnem luksusowej rezydencji w Londynie, czy floty super drogich automobili. Żyje skromnie, a majątek osobisty przeznacza na wspieranie nauki oraz zasługujących na uwagę inicjatyw intelektualnych. "Dynastia" i inne finansowane przez Zimina fundacje, obok przedsięwzięć naukowych, finansowały niezależne media, czy instytucje promujące wartości liberalne i demokratyczne. Swoją fortunę Zimin zarobił, zakładając jeszcze w latach dziewięćdziesiątych "Vympelkom". To jeden z największych w Rosji operatorów telefonii komórkowej. Na Kremlu jednak nie lubią niezależnych milionerów. Główna fundacja Zimina "Dynastia" została właśnie wpisana na "listę agentów obcego państw". Jej los zawisł na włosku. Rozmawiając z Ilją Azarem, korespondentem portalu Meduza przerażeni rosyjscy naukowcy, intelektualiści tłumaczą jakie konsekwencje będzie miała rozprawą z "Dynastią".
 

Refleksje rosyjskich naukowców i intelektualistów zanotował Ilja Azar.


 

Natychmiast po ustąpieniu z zarządu firmy, operatora telefonii komórkowej Vympelkom, Dmitri Zimin
poświęcił się działalności w swej fundacji "Dynastia". Wspiera naukowców, popularyzatorów nauki, intelektualistów. 



 
25 maja Ministerstwo Sprawiedliwości umieściło na liście "agentów obcych państw" fundację Dmitrija Zimina "Dynastia". Następnego dnia sam Zimin oświadczył, iż zaprzestaje finansowania fundacji. W rozmowie z "Meduzą" powiedział, iż schodzi teraz do "głębokiego podziemia". Wśród rosyjskich przedsiębiorców Zimin jest wyjątkiem, znaczne sumy pieniędzy z funduszy własnych przeznacza na rozwój nauki i na kształcenie naukowców. "Dynastia" finansowała szkoły specjalne dla młodych naukowców, ufundowała nagrodę za zasługi w popularyzowaniu nauki, pomagała publikować wydawnictwa naukowe. Na jej wsparcie mogła liczyć także utworzona przez Jewgienija Jasina fundacja "Misja liberalna" (już wcześniej uznano ją za "agenta obcego państwa"). "Dynastia" była fundatorem nagrody "Politproswiet" ("Dowiedz się więcej') przyznawanej za publicystykę. Wszystkie te formy działalności uznano za polityczne. Zdaniem władz były one finansowane z zagranicy (to jest ze znajdujących się za granicą kont Zimina). Reakcja środowiska naukowego była jednoznaczna, decyzję władz uznano za skandaliczną. Mówi się o tym iż urzędnicy wykazali się całkowitą bezmyślnością i że bez Zimina badania naukowe w Rosji czeka teraz przyspieszona degradacja.





Fazli Ataullachanow:

Profesor uniwersytetu moskiewskiego, dyrektor Ośrodka Problemów Teorii Fizyko-Chemicznej Farmakologii Rosyjskiej Akademii Nauk, kierownik laboratorium biochemii fizycznej Ośrodka Naukowego Hematologii Rosyjskiej Akademii Nauk Medycznych.


Jesteśmy świadkami niebywałego skandalu. Fundacja Zimina jest znakomitą instytucją. W Rosji mamy takich wyjątkowo mało. Zimin działał z pobudek bezinteresownych, unikał rozgłosu, nie organizował sobie autoreklamy. Po cichu wydawał własne, niemałe pieniądze, po to by podtrzymać w Rosji odpowiedni poziom kultury naukowej i pomóc młodym naukowcom. Nasze szkolnictwo znajduje się na drodze wiodącej w przepaść. Być może media piszą, że wszystko działa tak jak trzeba, ale powiedzmy sobie w otwarcie, w Rosji sprawy wyglądają źle. Tego co Zimin, nie robił nikt inny.


Letnia szkoła


Kolejny rok z rzędu prowadzę dla studentów wyższych lat, asystentów, młodych pracowników naukowych letnią szkołę "Współczesne metody biofizyki". Zdecydowana większość dzisiejszych naukowców nawet nie ma pojęcia, jak się metody te nazywają. Proszę sobie wyobrazić poziom analfabetyzmu obecny dziś w rosyjskiej nauce. Próbowaliśmy z tym walczyć, na tyle, na ile możemy, zbieraliśmy ludzi z całej Rosji, organizowaliśmy dla nich tygodniowe pobyty w Moskwie. Zapewnialiśmy im wykłady, możliwość zaznajomienia się z najnowocześniejszą aparaturą. Ich motywacja z resztą opiera się na czystym entuzjazmie, nasze państwo robi wszystko, by to zniszczyć. Nasza szkoła działa zwykle w sierpniu, ale wraz z likwidacją "Dynastii" umrze i ona. Nikt więcej nie chce nam dawać pieniędzy.

Spośród moich uczniów, Wołkow i Dudimczuk, dwóch młodych i utalentowanych stypendystów Zimina przepracowało po 5-6 lat w USA. Choć wszyscy chcieli ich tam zatrzymać, obydwaj obronili w Ameryce swoje doktoraty i wrócili. Są patriotami, chcą pracować w Rosji - fundacja Zimina wypłaca im stypendium w wysokości 60 tys. rubli. Dzięki tym pieniądzom starają się rozwijać rosyjską naukę, ale bez nich wyjadą do Ameryki. Kto będzie za to odpowiedzialny? Zimin?


O poparciu dla nauki ze strony państwa.


Nie orientuję się, jakimi możliwościami dysponuje państwo, ale ono z całą pewnością nie chce wspierać nauki. Robi się wszystko, by nauka umarła. Państwo nie wspiera wydawania nowych książek naukowych, nie finansuje naszej szkoły. Swego czasu dostaliśmy pieniądze od Rosyjskiej Fundacji Badań Podstawowych przy rządzie Federacji Rosyjskiej. Jednak oni nie mogą dać nam więcej, niż 100 tys. rubli. Za tę sumę nie jesteśmy w stanie zaprosić do Moskwy naukowców z prowincji.

Z czym jest związany atak na "Dynastię"? Jak słyszałem, Ziminowi zarzuca się, iż przekazuje Fundacji pieniądze z kont znajdujących się za granicą. To jakaś brednia, pretekst żeby przyczepić się do człowieka, żeby zamknąć fundację. Brak jest jakichkolwiek informacji, które pozwalałyby wiązać Zimina z jakimiś organizacjami na Zachodzie, choćby zajmującymi się działalnością czysto humanitarną. Zimin jest indywidualistą, wydaje tylko fundusze własne.

Podobno Putin oświadczył, iż być może wpisanie "Dynastii" na listę "agentów obcego państwa" było nieprawidłowe. Osobiście bardzo mi nie odpowiada, iż w naszej nauce wszystko w zasadzie zależy od jednego człowieka. Zaczynamy robić głupstwa związane z Akademią Nauk i czekamy, by Władimir Władimirowicz zdenerwował się i powstrzymał to szaleństwo. Likwidujemy fundację Zimina, i znów cała nadzieja w tym, iż prezydent Putin osobiście powstrzyma ten skandal. Wszystko to jest nie słuszne, przecież on nie jest Bogiem, prezydentowi trudno wyłowić wszystkie głupstwa popełniane na przykład na prowincji. Mnie nie chodzi o przypadki szczególnie drastyczne, w nauce najważniejsze jest skonstruowanie prawidłowego systemu, obecnie taki nie istnieje.



 

Borys Stern:

Specjalista w dziedzinie nauk fizyczno-matematycznych, wiodący pracownik naukowy Instytutu Badań Jądrowych Rosyjskiej Akademii Nauk i Ośrodka Badań Astrokosmicznych FIAN. Redaktor naczelny gazety "Troicki Wariant - Nauka".



Przede wszystkim, jest to dla nas wstrząs moralny. Tym bardziej, iż równolegle odbywa się "reformowanie nauki" podobne do zmian przeprowadzonych w medycynie i systemie kształcenia. Ucierpiała popularyzacja nauki, trudniejsze stanie się upowszechnienie wiedzy. W tej dziedzinie "Dynastia" robiła więcej, niż wszystkie inne organizacje zajmujące się tą problematyką razem wzięte.

W Rosji działa jeszcze RFFI (Rosyjska Fundacja Badań Fundamentalnych - najbardziej przejrzysta, choć coraz biedniejsza) i RNF (Fundacja Nauki Rosyjskiej), ale tak czy inaczej, nie znam żadnej innej organizacji równie efektywnej i błyskotliwej, co "Dynastia". Sam brałem udział w wielu projektach popularyzatorskich. Przez ostatni rok obserwowałem, jak zwiększa się i mądrzeje nasze audytorium. Ale nie będę ukrywał, iż moim zdaniem zjednoczone środowisko naukowe zostało zniszczone. Dałby Bóg, by udało się zachować choćby niewielkie wysepki prawdziwej nauki.

Obecna polityka prowadzona jest świadomie, wszystko powinno znajdować się pod kontrolą. Władze są rozdrażnione wszelkimi przejawami życia niezależnego. Doświadczyliśmy tego w czasach radzieckich, wówczas nie wolno było podejmować żadnych znaczących społecznie działań bez sankcji odpowiedniej instancji partyjnej. Inicjatywa wydawania gazety podobnej do "Troickiego wariantu" była wykluczona. Obecnie jeszcze nie spadliśmy jeszcze tak nisko, ale posuwamy się w tym kierunku. Mogę przytoczyć jeszcze jeden przykład. Pokazuje, jak władze usiłują wszystko objąć swoją kontrolą. Mam na myśli próbę uchwalenia ustawy o wolontariacie. W sposób oczywisty prowadzona jest polityka totalnej kontroli. Samodzielni mecenasi typu Zimina w żaden sposób się w nią nie wpisują.

Jeśli idzie o "Troickij Wariant", to wsparcie ze strony "DYNASTII" stanowiło połowę naszego budżetu. Na razie nie mam pojęcia, jak w nowej sytuacji damy sobie radę.





Siergiej Aleksaszenko
Ekonomista, były pierwszy zastępca Prezesa Banku Centralnego Federacji Rosyjskiej, przewodniczący jury nagrody "Proswietitiel" w roku 2012.



Nie potrafię zajrzeć do głowy ludziom, którzy wszystko to wyprawiają. Możemy jednak mówić o kilku wersjach objaśniających to, co się stało. Pod pewnymi względami mogą być między sobą sprzeczne. Proszę sobie wybrać własną.


Prawo jest surowe

Punkt pierwszy: prawo jest surowe, ale jak powiedział rzecznik prasowy prezydenta Dmitrij Pieskow pozostaje prawem. Z formalnego punktu widzenia, "Dynastia" i "Misja liberalna" spełniają przewidziane prawem kryteria pozwalające uznać organizację za "agenta obcego państwa". Tępa maszyna biurokratyczna musi ich przestrzegać. Prawa nie będziemy zmieniać, w samej nazwie "agent obcego państwa" nie ma niczego okropnego. Nikt nie miał zamiaru, by jakoś specjalnie zaszkodzić "Dynastii", tak wyszło samo. W związku z tym, co dziś oświadczył Putin, taka interpretacja może być uzasadniona. Jeśli prezydent mówił na poważnie, to zapewne ktoś napisze teraz odpowiednią notatkę objaśniającą, podkreśli w niej, iż fundacja nie zajmuje się działalnością polityczną, Władze przyznają się do błędu, niestety ciocia Masza z Ministerstwa Sprawiedliwości niezbyt precyzyjnie zinterpretowała ustawę.






Wersja druga. Maszyna państwowa pracuje konsekwentnie. Atak na fundacje "Dynastia" i "Misja liberalna" nie był w żadnym wypadku przypadkowy. Maszyna świadomie zwalcza ludzi mających inne zdanie, wszystkich nie wspierających oficjalnej ideologii należy zniszczyć. Albo stworzyć takie warunki, by ich dalsze funkcjonowanie okazało się niemożliwe.


Nauczka na przyszłość


Wersja trzecia. Nie jest tajemnicą, iż Zimin, jako osoba prywatna bierze udział w ruchu demokratycznym. Zabiera głos w dyskusjach, zapewne wspierał także finansowo polityków niezależnych. Nie ma znaczenia, czy były to sumy duże, czy małe. Kreml jest przekonany, że protesty w latach 2011-2012 ktoś musiał finansować. Wszystkie podobne źródła finansowania należy zidentyfikować i zniszczyć, po to by dać innym nauczkę na przyszłość. Mamy do czynienia ze swego rodzaju zemstą. Jednocześnie w ten sposób, Kreml szykuje się do kampanii wyborczej w latach 2016-2018. Należy opozycję pozbawić wszelkich złudzeń.


Oświadczenie Putina.  


Swego czasu Putin obiecywał, iż władzom nie zależy na bankructwie Jukosu. Dlatego, nie bardzo jestem skłonny wierzyć w jego zapewnienia. Tym bardziej, iż wydarzenia wokół "Dynastii" zaczęły się rozwijać już w zeszłym tygodniu. Oświadczenie Pieskowa w tej sprawie było bardzo ostre, Putin wypowiedział się na ten temat bez kamer. Jego słowa padły na zamkniętym spotkaniu z przedsiębiorcami, poznaliśmy je z relacji jednego z uczestników.

Władze są gotowe zrezygnować z projektów o charakterze naukowym. Zimin jest człowiekiem bogatym. Dysponuje sporymi pieniędzmi, może nimi dysponować samodzielnie, nie ma sposobu, by mu je odebrać. Tak się składa, iż fundusze na publikację podręczników i konkurs o nagrodę "Politproswiet" pochodzą z tego samego źródła. Procedura wyboru laureata pozwala wpływać na opinię publiczną, zgodnie z przepisami prawa - stanowi działalność o charakterze politycznym. Jeśli władze stawiają przed sobą zadanie rozprawy z alternatywnym punktem widzenia, "inakomysljem", to kwestia finansowania literatury naukowej ma drugorzędne znaczenie. Nagroda "Politproswiet" ułatwia promocję krytycznych wobec władzy poglądów, za to należy ją zlikwidować. Być może później do Zimina przyjdą pewni ludzie i powiedzą: "Niech Pan założy  jeszcze jedną fundację, ale proszę się zajmować tylko nauką. W zamian możemy dać gwarancje, iż nikt Panu nie zrobi krzywdy."



Siergiej Łando
Naukowiec, specjalista w zakresie nauk fizyko-matematycznych, wiceprzewodniczący Moskiewskiego Towarzystwa Matematycznego. Jeden z jurorów konkursu organizowanego przez "Dynastię" dla młodych matematyków.



Patriota

Tego co się stało z "Dynastią", da się określić tylko jako skandal. Wpisanie fundacji na listę organizacji będących "agentami obcego państwa", prowadzi do jednego wniosku: należy jak najszybciej unieważnić ustawę o działalności organizacji non-profit, albo poddać ją daleko idącej nowelizacji. W obecnym kształcie ustawa utrudnia działalność organizacji non-profit, wspierających w Rosji działalność naukową. Nie chcę mówić o tym, iż podjęcie podobnej decyzji przez Ministerstwo Sprawiedliwości stanowi naruszenie godności osobistej wybitnego człowieka, jakim jest Dmitrij Borisowicz Zimin. Spotykałem się z nim kilka razy. Działalność jego fundacji jest mi znana od chwili jej powstania. Bez najmniejszej wątpliwości Zimin jest patriotą i zasłużonym obywatelem Rosji.

Jestem jurorem konkursu organizowanego przez "Dynastię" dla młodych matematyków. Dzięki temu miałem okazje przyjrzeć się pracy fundacji od wewnątrz. Jej stypendia otrzymała setka matematyków w całym kraju. Dzięki wsparciu fundacji udało się zorganizować ok. pięćdziesięciu konferencji naukowych i szkół letnich dla młodych matematyków. Bez tego wsparcia nie udałoby się uzyskać wielu znaczących rezultatów naukowych, opublikować licznych artykułów w wiodących na  świecie czasopismach naukowych. Nie odbyłoby się wiele ważnych dla nauki wydarzeń. Chciałbym podkreślić, iż fundacja finansuje tylko działalność badawczą i naukowo-organizacyjną prowadzoną w Rosji. Stypendyści zobowiązują się do rezygnacji ze stypendium, w wypadku gdyby zdecydowali się na opuszczenie kraju na dłuższy okres. Jak mi się wydaje, sposób prowadzenia przez "Dynastię" konkursów, regulamin zamawiania ekspertyz i wypłaty grantów mogłyby być przykładem dla innych rosyjskich fundacji wspierających naukę.


O perspektywach nauki w Rosji bez "Dynastii".


Prawdopodobne zakończenie działalności przez "Dynastię" oznacza nie tylko rezygnację z niektórych prowadzonych przez nią programów. Konsekwencje mogą być poważniejsze, w Rosji w przewidywalnej przeszłości, nie będą powstawać nowe prywatne fundacje stawiające sobie za cel wspieranie badań naukowych. Instytutom badawczym, poszczególnym naukowcom będą musiały wystarczyć fundusze wydzielane przez państwo. Ważny jest także sam sposób finansowania, nie tylko rozmiary udostępnianych funduszów. Fundacje prywatne są bardziej elastyczne, są lepiej przygotowane do wspierania niewielkich projektów, szalenie ważnych dla rozwoju nauki i uczonych.

Dlaczego władza zaatakowała "Dynastię"? Niewykluczone, ze ministerstwo sprawiedliwości podjęło decyzję odpowiadającą literze prawa. Zapewne Duma Państwowa uchwalając tę ustawę, nie zamierzała wymierzyć ciosu w naukę. Tak w ogóle nie wydaje mi się, by podejmując decyzje w konkretnych sprawach, jakiekolwiek organy państwowe zastanawiały się nad ich skutkami w skali całego państwa. Decyzja podjęta w odniesieniu do "Dynastii" wynika z przyjętej ustawy. Dlatego powinna być ona unieważniona.





Wiktor Sońkin
Naukowiec, specjalista w dziedzinie języków i literatur zachodnioeuropejskich i słowiańskich. Tłumacz. Laureat nagrody "Proswietitiel" w roku 2013 (za książkę "Tutaj był Rzym").



Bezgraniczna hańba

To co zdarzyło się z "Dynastią" jest niemożliwą do zniesienia, bezgraniczną hańbą. Coś podobnego za naszej pamięci zdarzyło się niestety nie po raz pierwszy. Tym razem, mamy do czynienia z przypadkiem szczególnie jaskrawym. Zimin zarobił swój majątek samodzielnie, dzięki własnej inteligencji, w życiu prywatnym zachowuje się nadzwyczaj skromnie. Z własnych pieniędzy stworzył interesującą fundację. Przestrzegano w niej zasad przejrzystości, granty przyznawano na podstawie konkursów. "Dynastia", praktycznie w pojedynkę, wspiera w Rosji popularyzowanie nauki i badania fundamentalne. To oni przyznają najlepsze stypendia dla młodych naukowców, granty na tłumaczenie i publikację popularnych książek naukowych. Są tez sponsorami jedynej poważnej u nas nagrody za książki z zakresu non-fiction. Kiedy ustanowiono nagrodę "Proswietitiel" ("Niosący oświatę"), trudno było przewidzieć, na jak długo starczy w Rosji potencjału autorskiego, by przyznawanie nagrody mogło być kontynuowane. Teraz jury jest zasypane świetnymi książkami, konkurs z każdym rokiem staje się coraz bardziej zacięty. I na to wszystko trzeba było splunąć, a Zimina, prawdziwego, uciekającego od frazesów patriotę, należało odstrzelić.

Dopiero co, na naszych oczach rozkwitła rosyjska społeczność autorska, zaczęto zbliżać się do standardów zachodnich. Teraz jej perspektywy, bez "Dynastii", wyglądają rozpaczliwie. Pozostawaliśmy daleko w tyle, ale dzięki wysiłkom Zimina, udało się dzielący nas od świata dystans zmniejszyć. Powrót nad przepaść zajmie nam teraz kilka lat. Jeśli nie uda się w tym roku wręczyć nagrody "Proswietitiel", rosyjski pejzaż książkowy znacznie zubożeje.

Wszystko to wgląda na zwykłą urzędniczą zawiść. Jest także przejawem nienawiści do własnego kraju, jego przyszłości, do dzieci, do ludzi zdolnych formułować myśli, czytać książki, wymyślać nowe rzeczy, uczyć innych. Jest zwykłą zdradą. Wygląda także na brak rozumu, żyjemy w takich czasach, gdy brak rozumu i szkodnictwo trudno od siebie odróżnić.






Warwara Gornostajewa
Redaktor naczelna wydawnictwa "Corpus". Przy wsparciu fundacji "Dynastia" ukazywała się w nim popularno-naukowa seria "Elementy".


Z "Dynastią" współpracujemy od dawna. Dziesięć lat temu, jeszcze w wydawnictwie "Kolibry", zaczęliśmy wydawać literaturę popularnonaukową w ramach serii "Elementy". To najbardziej znana i ceniona w Rosji seria podobnej literatury przekładanej z innych języków. Ważne było nie tylko czysto finansowe wsparcie, eksperci "Dynastii" pomagali nam wybierać książki, bez nich będzie nam o wiele trudniej.

"Dynastia" zaczynała swoją działalność na pustyni, nikt wówczas nie zajmował się wydawaniem literatury popularnonaukowej. Na te książki nie było popytu, wydawanie ich było ryzykowne, dlatego fundacja pomagała wydawnictwom. W ciągu kilku lat kierunek ten stał się niewiarygodnie modny i popularny. To całkowicie zasługa "Dynastii". Każdą książkę z serii "Elementy" dodrukowywaliśmy po kilka razy. W dzisiejszych warunkach to wynik rekordowy.


Zachęty dla autorów


Wydawanie książek tłumaczonych z innych języków jest ważne, ale równie istotne jest zachęcanie do pisania rodzimych autorów. Książki tego rodzaju powstawały u nas z trudem, ani wydawnictwa, ani autorzy nie mogli sobie pozwolić na finansowanie tego rodzaju pracy. Nagroda "Proswietitiel" dostarczyła motywacji dziennikarzom i naukowcom. "Dynastia" rozsyłała książki laureatów do bibliotek w całym kraju, autorzy wyjeżdżali z odczytami, organizowano konferencje naukowe, wydawnictwa otrzymywały granty ułatwiające dystrybucję nagrodzonych pozycji.

Czy seria "Elementy" będzie ukazywać się dalej? W gruncie rzeczy, jeśli pozostaniemy przy temacie książek, Dmitrij Zimin i "Dynastia" wypełnili swoją misję. Jesteśmy obecnie w stanie wydawać je samodzielnie. Ale tak, czy inaczej, bez konkursu na nagrodę "Proswietitiel", bez ogromnej ilości zaangażowanych i przejętych ludzi, utracimy wiele. Poza tym nie wiadomo, jak długo będzie mogło pracować nasze wydawnictwo. Maszyna zniszczenia działa bez przerwy. Teraz pożarła "Dynastię", potem zabiorą się za pozostałych, w Rosji wszystko co żywe, jest niszczone przez państwo. Za wydawnictwa zabiorą się w nieodległej przyszłości, znów znajdziemy się w ciemnościach oraz izolacji.


Rozpaczliwy gest


Dlaczego uderzono w "Dynastię"? Wspierała ona także inną fundację, "Misję liberalną" - to jedna z głównych przyczyn. Nikomu, przynajmniej do tej pory, nie przeszkadzały książki Richarda Dawkinsa. Poszło o fundację Jewgienija Jasina. Idee liberalne, najwyraźniej, przeszkadzają dziś władzy samą swoja nazwą. Wsparcie dla "Misji Liberalnej " nie było jednoznaczne z poparciem dla opozycjonisty Aleksieja Nawalnego. Chodziło o to, by w kraju toczyła się żywa, mądra, przemyślana dyskusja angażująca wielką ilość młodych ludzi. Została zbudowana cała sieć zainteresowanych w rozwoju i oświacie. Koś uznał to za szkodnictwo.

Doszliśmy do wniosku, że musimy zdobyć się choćby na rozpaczliwy gest. W obronie "Dynastii" zaczęliśmy zbierać podpisy, wydawców, autorów, czytelników. W obecnych okolicznościach musimy zabrać głos, nawet jeśli nic nie uda się wskórać.







Jewgienij Jasin
Kierownik do spraw naukowych "Narodowego Uniwersytetu Badawczego" prowadzonego w ramach "Wyższej Szkoły Ekonomiki". Jest przewodniczącym fundacji "Misja liberalna".


Zwrócimy się zapewne do sądu. Nigdy nie dostawaliśmy pieniędzy od instytucji zagranicznych, tylko od Rosjan, miedzy innymi od fundacji "Dynastia". Zarzuca się nam teraz, iż pieniądze pochodziły z aktywów rozlokowanych w rajach podatkowych. Po pierwsze raje podatkowe nie są zakazane. Po drugie, nie wiedziałem nawet, że pieniądze pochodzą stamtąd. Jestem pewien, iż nikt nie będzie się spierał, Zimin jest Rosjaninem, biznesmenem, kraj może się nim szczycić. Oskarżają nas, że publikujemy niewłaściwe oświadczenia o charakterze politycznym. Nie zgadzam się. "Misja liberalna" zgodnie ze swoim statutem, ma prawo występować z poparciem dla gospodarki rynkowej i demokracji. Możemy propagować nasze wartości.





Asia Kazancewa
Dziennikarka, specjalizuje się w problematyce naukowej. Jest laureatką nagrody "Proswietitiel" za książkę "Kto mógłby pomyśleć ! Jak mózg zmusza nas do popełniania głupstw".


Nie potrzebujemy kształcenia, oświaty…

Moim zdaniem, wydarzenia wokół "Dynastii" należy zinterpretować jako przejaw wybranego świadomie, cynicznego kursu mającego na celu zniszczenie w naszym kraju systemu popularyzacji nauki. Otrzymaliśmy deklarację o charakterze politycznym: "nie potrzebujemy kształcenia, oświaty, bez nauki też damy sobie radę." W żaden inny sposób, tego co się stało wytłumaczyć się nie da. Ministerstwo Sprawiedliwości uznało, iż nie musi tłumaczyć, dlaczego uznało fundację "Dynastia" za "agenta obcego państwa". Na podstawie wyrywkowych informacji podawanych przez prasę, widzimy iż argumenty ministerstwa były sporne i naciągnięte. Niby Zimin przechowuje aktywa w banku za granicą, to wystarczy by stwierdzić fakt finansowania z zagranicy. "Dynastia" finansowała także, między innymi, popularne wykłady z zakresu politologii, czyż potrzeba więcej, by uznać, iż zajmowała się działalnością polityczną? Wpisanie fundacji "Dynastia" na listę "agentów obcego państwa" stoi w sprzeczności z literą prawa regulującego działalność organizacji pozarządowych (mimo, iż sama ustawa budzi wiele wątpliwości). Ale przede wszystkim widzimy, do jakiego stopnia ministerstwu obojętne jest dobro ojczyzny. Takich, równie szkodliwych dla naszego kraju decyzji, co zablokowanie działalności fundacji "Dynastia" nie znajdziemy wiele.


Nadchodzą dla nauki najgorsze czasy


W dziedzinie popularyzacji nauki projekty fundacji "Dynastia" stanowią szkielet, wokół niego zbudowany był cały system. Jestem dziennikarką, zajmuję się problematyką naukową i obserwowałam, jak fundacja rozszerzała pole informacyjne, starała się o powiększenie audytorium złożonego z ludzi myślących. Większość dobrych książek popularno-naukowych została opublikowana przy wsparciu "Dynastii".  Dzięki niej odbyło się wiele wykładów popularnonaukowych, wygłaszali je także zapraszani do Rosji naukowcy światowej sławy, wcześniej o spotkaniu z nimi nie mogło być mowy. Portal "Elementy" od dziesięciu lat upowszechnia informacje naukowe na bardzo wysokim poziomie, jego funkcjonowanie także nie byłoby możliwe bez "Dynastii". Z jej pomocy korzysta gazeta "Troickij Wariant", wydawana dla społeczności naukowej. Nie wspominam tutaj o bezpośrednim zaangażowaniu fundacji w badania naukowe i oświatowe, tego także jest bardzo wiele.

Bez "Dynastii" ulegnie zniszczeniu całe środowisko, grozi nam poczucie braku perspektyw i celu w takiej dziedzinie, jak popularyzacja nauki. Zamknięcie fundacji będzie dla środowiska naukowego sygnałem, iż dla nauki w Rosji nadchodzą najgorsze czasy, wielu naukowców dysponujących kontaktami na świecie po prostu wyjedzie. Prześladowanie "Dynastii" oznacza, iż władzom rosyjska nauka nie jest potrzebna do niczego.

Dlatego zorganizowałam swoją jednoosobowa pikietę przed budynkiem ministerstwa sprawiedliwości. Z mojej strony był to przede wszystkim gest solidarności. To bardzo ważne, by Dmitrij Zimin i wszyscy pracownicy fundacji "Dynastia" poczuli, iż to nie cały kraj utracił rozum. Środowisko naukowe, środowisko popularyzatorów nauki jest po ich stronie. Nie wybaczymy sobie, jeśli zachowamy milczenie, nie spróbujemy czegoś zrobić.


Oświadczenie Putina


Być może władza zdobędzie się na zrobienie kroku wstecz. Ale ta sytuacja kosztowała Dmitrija Zimina masę nerwów, kto mu je zwróci? Zimin zasłużył na pomnik przy życiu, a kraj nazywa go "agentem obcego państwa". To haniebne.




Michaił Fejgelman
Naukowiec o specjalności fizyko-matematycznej, zastępca dyrektora Instytutu Fizyki Teoretycznej Rosyjskiej Akademii Nauk, im. Lwa Landaua.


Ten przejaw szaleństwa ze strony władzy wyróżnia się nawet na tle wielu innych podobnych przypadków odnotowanych w ostatnich czasach. Dziesięć lat temu wsparcie ze strony "Dynastii" miało wielkie znaczenie z finansowego punktu widzenia. W ostatnich latach jej działalność stała się jeszcze ważniejsza, na jej przykładzie widać, jak można racjonalnie i uczciwie wspierać naukę i oświatę. Państwo, inne organizacje mogłyby potraktować dorobek "Dynastii" jako swego rodzaju projekt pilotażowy przecierający drogę do budowy cywilizowanego systemu wspierania badań naukowych. Obecnie, praca naukowa, życie naukowców staną się o wiele trudniejsze. Będziemy stopniowo pogrążali się w ciemniejącej jamie. Zniszczono instytucję wzorową, teraz znów łatwiej będzie funkcjonować wszelkiego rodzaju naciągaczom. Jedno co potrafią, to odsysać pieniądze państwowe i przykrywać się patriotycznymi frazesami.




 

Natalia Zatiejewa
Kierownik programów "Forum Darczyńców". Uczestniczą w nim największe rosyjskie i zagraniczne organizacje charytatywne, między innymi "Dynastia".


To jest akt wandalizmu. Głos wewnętrzny podpowiada mi, że nie jest rodzaju jednorazowe "przegięcie", że obserwujemy tendencję rosnącą w siłę. W środowisku organizacji charytatywnych odczuliśmy szok. To wydarzenie o wielkim i ponurym znaczeniu. Ważniejsza nawet od rozmiarów przeznaczonych na działalność funduszów (wcale niemałych), była niezależność fundacji.

Zbiórka pieniędzy od ofiarodawców, to zaledwie część procesu. Jeszcze ważniejsze jest ich rozdzielanie, stypendia dla konkretnych obdarzonych talentem naukowców, rozdzielane na zasadach konkursowych. Ten program był zaplanowany na lata, jego priorytetem była pomoc w rozwijaniu nauki. Tej straty nie da się odrobić. Odbieram tę sytuację bardzo emocjonalnie, może dlatego trudno mi zdobyć się na chłodną analizę.




Wiktor Wasiliew
Kierownik katedry geometrii i topologii na wydziale matematyki NIU w Wyższej Szkole Ekonomiki, akademik Rosyjskiej Akademii Nauk, przewodniczący Moskiewskiego Towarzystwa Matematycznego.


Sytuację, jaka powstała wokół "Dynastii" obserwuję nie tylko z obrzydzeniem, ale i nie bez określonego zadowolenia estetycznego. W tej historii podoba mi się jej dramaturgiczna czystość. Mamy do czynienia z sytuacją symboliczną. Obserwujemy akcję, jak u Szekspira, gdzie szlachetność zderza się ze świństwem, szczodrość z drobiazgowym skąpstwem, "wysokie porywy dusz" z otępiałą degradacją.


Triumf zgnilizny


Finansowe poparcie udzielane przez fundację miało wielkie znaczenie, ale ważniejszy był jej wpływ na moralny klimat w środowisku naukowym. Był to jeden z przykładów autentycznej, szczerej i bezinteresownej troski o przyszłość naszego kraju. W tych niezbyt porządnych czasach nie mamy ich zbyt wiele (w zwłaszcza w środowisku ludzi dysponujących pieniędzmi). Z drugiej strony, zaduszenie fundacji, napiętnowanie jej przy pomocy poniżającego terminu jest świadectwem triumfu odniesionego przez zgniliznę uważającą wszelkie przejawy życia za obrazę i zagrożenia dla swego istnienia.

Zimin rozdawał własne pieniądze (nie zbyt wielkie w porównaniu z możliwościami państwa) z myślą o przyszłości rosyjskiej nauki i jej popularyzacji. Jego działania były szczególnie efektywne. Po pierwsze rozdawał swoje własne pieniądze, a nie środki należące do wszystkich, po drugie znajdował sposób, by wydawano je dokładnie w zgodzie z przeznaczeniem.

Zimin, dla przykładu, wspierał organizowane w całym kraju niewielkie konferencje. Załóżmy, nie przejmując się decyzja ministerstwa sprawiedliwości, Dmitrij Borysowicz podejmuje decyzję tym, iż fundacja będzie kontynuowała działalność. Więc wyobraźcie sobie teraz organizatora konferencji regionalnej, który uda się do swojego rektora, mera, lub gubernatora z propozycją, by zorganizować konferencję naukową przy wsparciu ze strony "agenta obcego państwa"?


Przedstawiciele fundacji "Dynastia" nie zgodzili się na rozmowę. Będą gotowi wystąpić z komentarzem po 8 czerwca. Tego dnia Rada Fundacji zbierze się na zebraniu.



Ilja Azar, Moskwa.


Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciolowski

Oryginał ukazał się na portalu meduza.io:







*Ilja Azar (ur. 1984), jeden z najbardziej znanych rosyjskich dziennikarzy młodszego pokolenia. Współpracował z portalem lenta.ru kierowanym przez Galinę Timczenko (do jej zwolnienia) oraz radiostacją "Echo Moskwy". Obecnie jest publicystą portalu Meduza. Wiele jego artykułów odbiło się w Rosji szerokim echem. 








"Media-w-Rosji" o tym jak działa osławiona ustawa o rejestracji w charakterze "agenta obcego państwa"



Kremlowi trudno wyobrazić sobie, iż obywatele sami mogą się buntować przeciwko nieodpowiadającej im polityce. Zadowoleni obywatele nie wychodziliby przecież na ulice bez zachęty ze strony obcych państw. Od 2012 roku prowadzony jest w Rosji rejestr organizacji "agentów obcego państwa". Znaleźć się w nim można na podstawie decyzji Ministerstwa Sprawiedliwości. Wystarczy, iż władze uznają, że organizacja stara się wpłynąć na kształt podejmowanych przez państwo decyzji i że otrzymuje fundusze z zagranicy. Szanowany Komitet "Pomocy Obywatelskiej" wpisano do rejestru pod numerem 55. Teraz w każdym dokumencie organizacja musi informować, iż jest "agentem". Jej przewodnicząca, Swietłana Ganuszkina tłumaczy, dlaczego jej organizacja w żadnym wypadku nie podporządkuje się tej decyzji i nie będzie zamieszczać upokarzającego zapisu.









Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com







sobota, 23 maja 2015

„Git-ludzie”, szara masa i „cwele”



Pamięć i wiedza o życiu w obozach, więzieniach, zamkniętych domach dziecka ważna była dla szeregu pokoleń Rosjan. Temat ten poruszały dzieła literackie i piosenki bardów. Badaniami zajmowali się psychologie i socjologowie. Niewielu z nich mogło pochwalić się dorobkiem równie bogatym, co profesor Michaił Kondratiew. Badał struktury hierarchiczne w stosunkach międzyludzkich, typowe dla placówek penitencjarnych i wychowawczych typu zamkniętego. Na kilka tygodni przed śmiercią, w rozmowie z Michaiłem Czerkalinem podzielił się wspomnieniami z własnego pobytu za kratami i sformułował kilka ważnych spostrzeżeń odnoszących się do relacji między światem więziennym, a społeczeństwem na wolności.






Dlaczego wychowankom domów dziecka łatwiej dostosować się do „koszarowej” rzeczywistości? Jak kształtują się i na czym bazują w środowiskach hermetycznych stosunki między władzą i osobami jej podległymi? Dlaczego z punktu widzenia organów administracyjnych nieoficjalne „kasty”, funkcjonujące w koloniach karnych, są zjawiskiem pożądanym? Trzy tygodnie przed samobójstwem jeden z pionierów rosyjskiej psychologii penitencjarnej, profesor Michaił Kondratiew, opowiedział Artiomowi Czerkalinowi o swoich doświadczeniach z okresu pobytu w więzieniu.



Refleksje Michaiła Kondratiewa zapisał Michaił Czerkalin





W Możajsku, w obozie dla niepełnoletnich, odsiaduje wyrok ok. 200 skazanych za ciężkie przestępstwa.
Foto:Jegor Gabwrilenko (http://gavrilenko.livejournal.com/14785.html)




Wybór zawodu psychologa więziennego w pewnym sensie narzuciło mi samo życie. Do całego szeregu innych profesji miałem po prostu zamkniętą drogę. W wieku 17 lat trafiłem do więzienia, a stamtąd do kolonii dla młodocianych przestępców. Brałem udział w pospolitej ulicznej bójce, ale tak się złożyło, że w 1973 r. Rada Najwyższa ZSRR wydała postanowienie „O zwalczaniu czynów chuligańskich”. Gdyby nie to, pewnie dostałbym zwykłą grzywnę albo wyrok w zawieszeniu. Na mocy nowego postanowienia skierowano mnie jednak do aresztu śledczego „Matrosskaja Tiszina”.

W areszcie na Butyrkach nie było osobnego oddziału dla nieletnich przestępców, zresztą nie ma go tam i dziś. No a potem, już po rozprawie sądowej, istniała tylko jedna możliwość – skierowanie do „kolonii wychowawczej z przymusem pracy” dla nieletnich i młodocianych przestępców w wieku od 14 do 18 lat.

Obecnie tego typu kolonie noszą nazwę po prostu „wychowawczych”. Praca przymusowa została usunięta z ich programu. I to, moim zdaniem, bardzo negatywnie wpłynęło na osadzonych. Być może wysiłek fizyczny miał niewielki wpływ na sam proces resocjalizacji, ale przynajmniej pozwalał więźniom na wypełnianie czasu choćby jakimkolwiek zajęciem. Obecnie czas wolny służy im głównie do nawiązywania i zacieśniania podejrzanych znajomości, budowania więziennej hierarchii i umacniania wzajemnych zależności w specyficznym systemie stosunków międzyludzkich.

Nierównoprawność stosunków można zaobserwować we wszystkich istniejących społecznościach – zarówno w klasie szkolnej, jak i w drużynie sportowej, w jednostce wojskowej czy w kolektywie pracowniczym. Nierówności te kształtują się w oparciu o stosunki nieformalne, te jak wiadomo, zawiązują się zazwyczaj w sposób spontaniczny i żywiołowy.



Kasty



Inna sprawa, że w takiej wyizolowanej społeczności jak kolonia karna, różnice w statusie społecznym mają charakter jakościowy. Tym właśnie różni się struktura kolonii od innych struktur hierarchicznych istniejących w normalnych grupach społecznych. Zasadniczo grupy funkcjonujące w półświatku przestępczym opierają się na regule kastowości. W kolonii karnej są to struktury czteropiętrowe, czy też czterowarstwowe. Dwie pierwsze kasty tworzą nieoficjalni liderzy oraz ich zausznicy; trzecia kasta składa się z „przeciętniaków”, natomiast na samym dole tej swoistej drabiny społecznej znajduje się grupą powszechnie pogardzanych wyrzutków.

Istnienie takiego zróżnicowania pozycji w grupie potwierdza również fakt, iż podopieczni placówki penitencjarnej używają specyficznej terminologii slangowej. W gwarze więziennej nieoficjalni liderzy to borzyje [polski odpowiednik to „git-ludzie”; dosł. borzyj to „bezczelny, niepokorny, agresywny” - mediawRosji]. Ich zausznicy nazywani są priborziewszymi. Kasta pośrednia to czuszki. Natomiast opuszcziennyje to margines, „wyrzutki społeczne” [polski odpowiednik to „cwele”]. O ile trzy pierwsze kasty należą do „przyzwoitego towarzystwa”, to środowisko opuszcziennych składa się z ofiar różnych wynaturzeń i czynów karalnych. Najczęściej „scweleniu” poddaje się ich za „kablowanie”. Sama kara najczęściej przybiera postać poniżania z zastosowaniem przemocy o charakterze seksualnym. Co istotne, każdą z tych kast cechuje stosunkowo stała liczebność. Borzyje to grupa od trzech do ośmiu osób na 100 więźniów. Około 15 osób to priborziewszyje. Kasta pośrednia składa się z 70-75 ludzi i stanowi rdzeń społeczności więziennej (w przypadku kolonii dla dorosłych uznawani są za tzw. „prawdziwych facetów”, przestrzegających przestępczego „kodeksu”, ale jednocześnie podporządkowujących się rozkazom więziennej administracji). Pozostałe 15-20 osób to opuszcziennyje.



Amnestia w Możajsku



Co ciekawe, taka struktura wewnętrznych podziałów, występująca w zamkniętych placówkach, jest zadziwiająco żywotna. Być może wynika to z faktu, że czynniki zewnętrzne kształtują ją wciąż od nowa, nawet jeśli funkcjonowanie grupy z jakichś względów zostało na pewien czas zaburzone. Na przykład w 1974 r. z okazji 50-lecia ZSRR ogłoszono amnestię, która objęła dość szeroki krąg osadzonych. Możajska Kolonia Karna, do której trafiłem, była wzorową kolonią typu ogólnego: osadzeni, którzy w niej przebywali, w większości byli nowicjuszami, odsiadywali pierwsze wyroki. Dlatego praktycznie wszyscy załapali się na amnestię. Kiedy zbliżał się koniec amnestii okazało się, że możajska kolonia dosłownie opustoszała, zostało w niej zaledwie dwóch ludzi, niespełniających kryterium wiekowego lub odsiadujących wyrok z „niewłaściwego” paragrafu. Gdy przyjechałem tam po latach, już jako naukowiec i psycholog, zaobserwowałem, że raz ustalona hierarchia nie uległa jakimkolwiek, choćby najmniejszym zmianom. Wynikało to z faktu, iż jej źródłem był określony zespół prawideł i zasad, które wychowawcy zawsze odgórnie narzucają podopiecznym. Dzieje się tak dlatego, że system kastowy umożliwia administracji więziennej sprawną kontrolę nad skazanymi. Rzecz jasna, nie ma to nic wspólnego z „przemianą osobowości” czy resocjalizacją.



Ta sama logika



W zasadzie rządzi tu ta sama logika, co i w innych placówkach typu zamkniętego, poczynając od domów dziecka, kończąc na strukturach wojskowych. W wojsku na przykład sierżant, żądając by wysprzątano toaletę, mówi do „dziadka”: „Żeby mi tu wszystko błyszczało!”. Natychmiast po tych słowach powinien wyjść, bo oczywiście, jako wyższy rangą, sam sprzątać nie będzie. Sierżanta nie obchodzi, kto konkretnie się tym zajmie, toaleta ma być wypucowana i już. Dokładnie tak samo wygląda współpraca administracji więziennej i borzych, tj. nieformalnych liderów. Rozkaz zostaje wydany komuś z „git-ludzi”, a kto i jak go potem wykona – nie jest istotne.

Podam inny przykład: oprócz Możajskiej Kolonii Karnej w obwodzie moskiewskim istniała (i nadal zresztą istnieje) Kolonia Ikszańska. Później, jako psycholog prowadziłem badania w obu tych koloniach. W Możajsku zauważyłem, że procent nieoficjalnych liderów w stosunku do stanu osobowego całego bloku był dwu- a nawet trzykrotnie wyższy, niż w Ikszy. W tej drugiej placówce na blok przypadało maksymalnie trzech liderów, nie więcej. Długo nie mogłem zrozumieć, z czego to wynika. W końcu jednak znalazłem przyczynę: w Możajsku zajmowano się głównie seryjną produkcją łyżek na specjalnych prasach, natomiast w kolonii ikszanskiej działał cech odlewniczy. Okazało się, że według niepisanego przestępczego kodeksu borzyje w ogóle nie mogą pracować. W przypadku produkcji łyżek można zwolnić od pracy 10 ludzi na 100, a i tak uporają się z realizacją planu. Natomiast w odlewni zwolnienie 10 ludzi jest już niemożliwe. Trzech na stu to maksimum. Zatem automatycznie liczba nieformalnych liderów była tam trzykrotnie niższa.

Co istotne, człowiek prowadzący badania nad systemem wzajemnych stosunków panujących w kolonii, bez trudu może określić status więźnia na podstawie samych tylko zewnętrznych atrybutów. Gdyby postawiono przede mną 100 ludzi, to z marszu będę mógł określić pozycję każdego z nich. Żadne dodatkowe badania mi nie potrzebne. Wystarczy, że spojrzę na ich ubrania.



W obozie dla małoletnich skazanych obowiązuje nieformalna hierarchia regulująca położenie 
każdego z nich także w oczach administracji. Foto:Jegor Gawrilenko,
(http://gavrilenko.livejournal.com/14785.html)




Spodnie "dzwony" i kurtki skórzane



W czasach, kiedy ja odsiadywałem wyrok, w modzie były spodnie „dzwony”. A z przydziału więźniowie dostawali coś zupełnie przeciwnego – górna część nogawek była szeroka i zwężała się ku dołowi. Skazani znaleźli na to radę. Obcinali nogawki, odwracali je do góry nogami i przyszywali na nowo. W ten sposób powstawały „dzwony”. Obuwie robocze (w więziennym żargonie nazywano je kocy) ozdabiano blaszkami zwędzonymi z warsztatu, buty teraz błyszczały. Najbardziej szykownym elementem stroju była czapka-uszanka, jednak musiała różnić się od tych z przydziału. Dla kasty pośredniej, czyli czuszek, typowa była kurtka zakładana przez głowę i zapinana na trzy guziki, tzw. diatłowka. Natomiast skórzane kurtki, rozpinane z góry do dołu (tzw. szkury) nosili wyłącznie przedstawiciele „elity”, tj. borzyje i priborziewszyje. Na całą Kolonię Możajską przypadało tylko sześć granatowych szkur, wszystkie inne kurtki były czarne.

W dwa miesiące po przeniesieniu z więzienia do kolonii, odwiedzili mnie rodzice. To było już moje drugie spotkanie z nimi. Podczas pierwszego widzenia moja twarz miała sinozielony odcień i wyglądała jak nieświeży kurczak na bazarze. Mamie nakłamałem, że jestem chory, a tak naprawdę współwięźniowie spuścili mi wcześniej solidne lanie. To był obowiązkowy etap w procesie wspinania się na wyższe szczeble więziennej hierarchii. O swoje miejsce w grupie walczyłem dość długo, ale warto było. W spadku po moim poprzedniku dostała mi się taka właśnie granatowa kurtka. Pęczniejąc z dumy, na drugie widzenie z rodzicami poszedłem właśnie w niej i w spodniach „dzwonach”. Dzięki temu klawisze przepuścili mnie bez rewizji, a z rodzicami mogłem spędzić całą przepisową godzinę. Innych przeszukiwano, niektórym nawet przerywano spotkanie z krewnymi już po 10 minutach. W pewnej chwili mama spytała szeptem: „Misza, tobie się chyba tutaj żyje zupełnie nieźle, co? Wszyscy mają czarne kurtki, tylko ty jeden masz granatową”. A ojciec na to: „Ten drań to się wszędzie potrafi urządzić”. Po czym wstał i wyszedł trzaskając drzwiami. Od razu się domyślił, że moja kurtka to coś wyjątkowego, że to dowód wysokiej pozycji wśród więźniów.

Paliłem wtedy „Primy”, chociaż w kolonii większym prestiżem cieszyły się „Biełomory”. No więc paliłem te „Primy” ukradkiem, a paczkę chowałem w kieszeni. Za to z kieszonki na piersiach demonstracyjnie wysuwałem rożek pudełka po „Biełomorach”. Oprócz tego o mojej pozycji świadczyły długopisy - miałem najtańsze, po 35 kopiejek za sztukę, ale za to aż w ośmiu kolorach. Ten, kto umiał dostrzec i zinterpretować takie atrybuty, mógł od razu, na pierwszy rzut oka, określić moją wysoką pozycję w więziennej hierarchii.






W naszej brygadzie mieliśmy też przewodniczącego rady ds. skazanych. Facet demonstracyjnie, na oczach strażników, nosił brązową czapkę zamiast przepisowej czarnej. Wewnątrz niej, by ją usztywnić i maksymalnie upodobnić do papachy wszywało się kawałki kartonu. Ten gość na apelach zawsze stał w pierwszym szeregu. Kiedy wychodził na wolność, oddał czapkę jakiemuś ziomkowi. Okazało się jednak, że nowy właściciel był jedynie priborziewszym, a nie borzym. Dlatego już pierwszego dnia, kiedy na apelu „samozwaniec” stanął gdzieś na przedzie, zastępca komendanta brygady zdjął mu tę czapkę z głowy, pociął ją brzytwą i wyrzucił. Pozycja tego „ziomka” w grupie była za niska w stosunku do przywłaszczonego atrybutu.



Kryminaliści na fotografiach



Kiedyś byłem również świadkiem i takiej historii: na przełomie lat 80-tych i 90-tych władze zorganizowały operację „Troska”. Całą akcję wymyślił jakiś generał z MSW. Idea była taka, że kto odsiedział wyrok, miał potem odwiedzić swoją dawną kolonię i opowiedzieć, że po wyjściu z więzienia jest możliwe ułożenie sobie życia na nowo. Oczywiście wcześniej dokonywano selekcji prelegentów i wybierano takich, którym udało się coś osiągnąć, awansować w hierarchii społecznej.


Dzień w obozie zaczyna się o 6,30, kończy o 22.00. Małoletni skazani pracują po 6 godzin dziennie. Foto:Jegor Gawrilenko (http://gavrilenko.livejournal.com/14785.html)



Byłem jednym z takich wybrańców, wysłano mnie do kolonii w Możajsku. Razem ze mną przyjechał pewien chłopak, siedział wcześniej, zanim zamknęli i mnie. W kolonii nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy. Pracował w mieście Kemerowo jako brygadzista, w jednej z tamtejszych kopalni, odznaczony go nawet orderem Lenina. Kiedy w asyście jakichś generałów i dostojników przeszliśmy przez wartownię, naszym oczom ukazała się alejka, wzdłuż niej rozstawiono fotografie o wymiarach metr na metr. Spojrzałem na swoje zdjęcie i przypomniałem sobie, w jakich zrobiono je okolicznościach. Było mi potrzebne do zaświadczenia o odbyciu kary. Na całą brygadę przypadała wtedy jedna marynarka, jeden krawat i jedna koszula. Fotograf wieszał na ścianie prześcieradło, przed nim stawiał krzesło fotografował na takim tle. Wydawał przy tym polecenia: „Pochyl głowę w dół i patrz na swoje buty. A teraz, bez podnoszenia głowy, popatrz w obiektyw tak, bym widział sklepienie twojej czaszki”. Wszystko to robiono po to, żeby wklejone do zaświadczenia zdjęcie razie potrzeby ułatwiało milicji zidentyfikowanie delikwenta. W rezultacie na fotografiach widniały fizjonomie najprawdziwszych kryminalistów, złowrogo łypiących spode łba. No i w tej właśnie alejce honorowej, tuż koło wartowni, umieszczono taki właśnie mój portret. Tyle tylko, że mocno powiększony. A tuż nad nim widniał napis: „Doktor nauk psychologicznych, członek-korespondent”.

Ogólnie rzecz biorąc z tych, którzy po odbyciu kary wrócili do normalnego życia, tylko nielicznym udało się odbić się od dna i coś osiągnąć. W tym miejscu należy podkreślić pewien istotny czynnik: ci, którym w kolonii karnej żyło się całkiem nieźle, zwykle prędzej czy później do niej wracali. Natomiast pośród „scwelonych” nie znam nikogo, kto by tam wrócił. Poczta pantoflowa działa niezawodnie i jeśli już raz cię poniżyli, to już nigdy nie będziesz miał możliwości awansować w więziennej hierarchii.



Specyficzne normy i zasady



Osobny i powszechny problem stanowią domy dziecka. Tu znowu powracamy do zagadnienia społeczności hermetycznych. Nie wiadomo czemu panuje powszechne przekonanie, że wychowankom takich placówek życie powinno się ułożyć szczęśliwie. Tylko że jeśli człowiek nauczył się walczyć o swoje, jeśli potrafił się jakoś urządzić w sierocińcu, to potem w normalnym środowisku, w normalnym społeczeństwie zawsze będzie mu wyjątkowo ciężko. W wyizolowanych grupach panują specyficzne normy i zasady. Jeśli potrafisz funkcjonować w tym świecie, to zawsze najłatwiej ci będzie odnaleźć się w innej tego rodzaju zamkniętej grupie. Właśnie dlatego byli wychowankowie domów dziecka doskonale adaptują się do warunków panujących w koloniach karnych czy w armii, z jej „falą” i „gnębieniem kotów”.



Jak się robi herbatę?



W ramach wspomnianej już operacji „Troska” jeździliśmy również po domach dziecka. Jedno ze spotkań wstrząsnęło mną szczególnie: wraz z komisją przyjechaliśmy do Moskwy, odwiedziliśmy pewnego chłopaka w nowej, przydzielonej mu przez państwo po opuszczeniu sierocińca kawalerce. Takie wtedy obowiązywały przepisy. Chłopak chciał poczęstować nas herbatą. Wziął więc zwykły czajnik, nasypał do niego cukru, dolał zimnej wody i postawił na kuchence. Nigdy wcześniej nie widział, jak się robi herbatę. W domu dziecka dostawał gotowy napój w kubku. Takie było jego pojęcie o życiu. Oczywiście to nic strasznego, że nie umiał normalnie zaparzyć herbaty. Nie o to mi chodzi. Chcę jedynie podkreślić, że ten chłopak cały system stosunków międzyludzkich i obyczajów skopiował z domu dziecka, po prostu mechanicznie przeniósł go na grunt zwyczajnego życia w społeczeństwie. Ludzie jednak nie znają tych norm, lub nie akceptują ich, taka osoba czuje się więc wyobcowana. W domu dziecka grono pedagogiczne dokłada wszelkich starań, żeby zapewnić dzieciom dobre warunki bytowe, bo wtedy łatwiej utrzymać kontrolę nad wychowankami, łatwiej ograniczyć do minimum niebezpieczeństwo buntów, przejawów niezadowolenia i awantur. W zasadzie wychowawcy dbają o swój własny interes i mało ich obchodzi, co się stanie z tymi dzieciakami, gdy już opuszczą placówkę opiekuńczo-wychowawczą. Ci młodzi ludzie, którzy zdołali zaadaptować się do życia w tego rodzaju grupie, bardzo często po latach wracają do domów dziecka – tyle, że już w charakterze wychowawców. Natomiast ci, którzy w hermetycznym środowisku sierocińca zawsze czuli się źle, dość szybko odrzucają te normy jak zbędny balast. Dzięki temu łatwiej im wtopić się w normalne społeczeństwo. W koloniach karnych powyższe tendencje są jeszcze silniejsze.





Tłumaczenie: Katarzyna Kuc



Oryginał ukazał się na portalu "Mediazona":
http://zona.media/story/kondratyev/






 Michaił Kondratiew (ur. 1956) pełnił funkcję dziekana na wydziale psychologii Moskiewskiego Uniwersytetu Psychologiczno-Pedagogicznego. Był założycielem i redaktorem naczelnym czasopisma „Psychologia społeczna i społeczeństwo”. Jeden z pionierów rosyjskiej psychologii penitencjarnej. Badał struktury hierarchiczne w stosunkach międzyludzkich, typowe dla placówek penitencjarnych i wychowawczych typu zamkniętego. Jego najwybitniejsze prace to „Budowanie autorytetu”, „Nastolatek w systemie stosunków międzyludzkich w placówce wychowawczej typu zamkniętego”, „Psychologia społeczna w zamkniętych placówkach wychowawczych”. 5 maja 2015 r., po długich zmaganiach z chorobą nowotworową, zakończył życie samobójstwem.












Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com







czwartek, 21 maja 2015

204 artykuły, 300 tys. wyświetleń



204 artykuły, 300 tys. wyświetleń, 1072 przyjaciół na Facebooku. W ciągu kilkunastu miesięcy. Nasi stali czytelnicy wiedzą dobrze, co robimy. Mamy takich wielu. Tłumaczymy wywiady, artykuły publikowane w rosyjskich mediach niezależnych. Czasy, gdy wszyscy uczniowie obowiązkowo uczyli się rosyjskiego odeszły do przeszłości. Bywa, że rosyjskie książki publikowane w Polsce tłumaczone są z angielskiego. Stąd nasza inicjatywa, by udostępniać czytelnikowi polskiemu w internecie ważne teksty opublikowane w rosyjskich mediach niezależnych w tłumaczeniu na język polski. Od nas z pierwszej ręki można dowiedzieć się, co powiedzieli Aleksiej Nawalny, Borys Akunin, Michaił Chodorkowski, i jak widzą sytuację w Rosji Aleksiej Kudrin, Kirył Rogow, Lilia Szewcowa, Aleksander Morozow. Zachęcamy do przeczytania naszego krótkiego sprawozdania i apelu o wsparcie. 








Od czasu do czasu czuję, że jesteśmy winni przyjaciołom bloga "Media-w-Rosji" choćby krótkie sprawozdanie: co zrobiliśmy do tej pory i jakie mamy plany na przyszłość. Od samego początku koncentrujemy się na tłumaczeniu ważnych naszym zdaniem tekstów publikowanych w niezależnych mediach rosyjskich. Od czasu do czasu publikujemy też ważne dokumenty, przemówienia, rezolucje opozycji, organizacji pozarządowych. Nasze możliwości są ograniczone i bywają dni, kiedy mamy wyjątkowo trudny wybór. Tłumaczenie bywa zajęciem pracochłonnym i w tym składzie, jakim dysponujemy obecnie, nie jesteśmy w stanie publikować codziennie nowego artykułu. 


Wychodzi więc na to, że dajemy ok. 15 tekstów w miesiącu. Co miesiąc rejestrujemy średnio 20 tys. wyświetleń, to jest gigantyczny postęp w porównaniu z okresem początkowym. Mam wrażenie, że pod tym względem moglibyśmy konkurować z różnymi ambitniejszymi portalami i stronami. Niemal codziennie dostajemy na nasz adres mejlowy listy z pochwałami. Jak do tej pory, blog powstaje wyłącznie na zasadach społecznych.


Chcielibyśmy zrobić krok do przodu, tłumaczyć więcej, być może też przenieść blog na własną autonomiczną stronę, ułatwić korzystanie z archiwum.





Jednak potrzebne do tego będą pieniądze, lub wolontariusze gotowi do pomocy. W rosyjskim internecie jest to zwykła praktyka, dziennikarze zbierają fundusze na swoje projekty autorskie, lub charytatywne: Arkadij Babczenko, Jewgienija Iwlewa, Jewgienij Lewkowicz i nawet publikowana ostatnio Marina Achmedowa.


Po raz pierwszy więc ośmielamy się poprosić was o rady i wsparcie. Przydaliby się wolontariusze gotowi do tłumaczenia, podpowiedzi, kto mógłby nas wesprzeć finansowo (crowdfunding?), nie odmówimy, gdyby ktoś zdecydował się przysłać nam grosik. W tej sprawie najlepiej przysłać nam wiadomość prywatną, albo na blogowy mejl mediawrosji@gmail.com . Potrzebujemy także kilku chętnych do napisania od siebie kilku zdań z rekomendacjami, jakie moglibyśmy dołączyć do kierowanych do różnych fundacji podań o grant. Dla pierwszej trzech osób, jakie zgłoszą się z konstruktywną propozycją mamy nagrodę: egzemplarz powieści Mariny Achmedowej "Musiałam umrzeć" z autografem autorki.





Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com



poniedziałek, 18 maja 2015

Państwo jest okrutne i bezduszne



Od lat jest stale w drodze. Na Kaukazie i na Syberii. W rosyjskiej rzeczywistości odnajduje dramatyczne tematy i tragicznych bohaterów. Są często okrutnie pokrzywdzeni przez los. Narkomani, wielodzietne, samotne matki żyjące w nędzy, zaplątani w politykę i opętani przez fanatyczną religię młodzi ludzie na Kaukazie. Marina Achmedowa, pisarka i dziennikarka moskiewskiego magazynu "Russkij Reportior" pozwala mówić swoim bohaterom, a czytelnikom obserwować ich zachowania i gesty. Nie ocenia wprost. Pokazuje mechanizm, jaki doprowadził ludzi do katastrofy.


 Polski czytelnik ma po raz pierwszy okazję do zapoznania się z twórczością Mariny Achmedowej. Właśnie ukazała się jej powieść "Musiałam umrzeć". Opowiada o młodej dziewczynie z Dagestanu podejmującej się samobójczej misji terrorystycznej.
 

Refleksje Mariny Achmedowej na temat Kaukazu i jej twórczości zanotował Zygmunt Dzięciołowski




Marina Achmedowa. Pisarka i reporterka obdarzona wyjątkowym słuchem i intuicją . 







O snach:

Pewnego razu we śnie zobaczyłam młodego mężczyznę z rudą brodą. Od razu wiedziałam, że to żołnierz. Gotowy był do boju, do walki. Na równinie czekała armia, dziadek czekał na górze. Zapytałam go, jest was zaledwie piętnastu, garstka w porównaniu z nimi, w odpowiedzi usłyszałam we śnie jednio słowo: honor.

Ruszyli do bitwy. Zginął w niej. Potem przyśniła mi się kobieta, siedziała w wiejskim domu na glinianej podłodze. Tkała dywan. Od razu zrozumiałam, że to moja prababcia i że jest żoną poległego wojownika. Powtórzyła po kilka razy: wszystko zabrali, wszystko zabrali. Nie rozumiałam, o co jej chodzi. Potem we śnie do domu wszedł huzar, babcia dała mi nóż i kazała go zabić.  Jestem radykalną pacyfistką, wegetarianką, na co dzień jestem osobą zrównoważoną, ale wtedy we śnie dźgnęłam go całkiem spokojnie.

Ja mam zawsze dużo różnych snów. Chociaż teraz mniej. Ten, o  którym opowiadam, przyśnił mi się 5-7 lat temu. Nie wszystkie sny zapamiętuję, ale bywają takie, że po przebudzeniu przechodzą mnie dreszcze. Takich nie zapominam, każdy ważniejszy utrwala mi się w pamięci. Na całe życie. Nie muszę ich zapisywać.




Powieść Mariny Achmedowej "Musiałam umrzeć" znalazła się w wąskim finale Rosyjskiego Bookera"
konkursu na jedną z ważniejszych w Rosji nagród literackich 



Wtedy, kiedy ten sen mi się przyśnił, nie miałam pojęcia, że stanie się jednym z impulsów do napisania powieści. Kiedy się obudziłam, opowiedziałam go mamie. Ona mi wszystko wytłumaczyła. Mój pradziadek rzeczywiście poszedł na wojnę, po nim wrócił jego biały koń. Ludzie opowiadali, że płakał. Wszyscy wiedzieli, że pradziadek zginął, ale nie wiedzieli jak. Według tamtejszych obyczajów wdowie należało odebrać wszystko, także dzieci, ją samą zaś odesłać z powrotem do rodziców. By wyszła za mąż po raz drugi. Dlatego mojej prababci zabrali syna i córkę. Syna zabrał stryj, brat ojca. Tego chłopca potem otruli, stryj był bogaty i nie chciał, by jego majątek odziedziczyło nie jego dziecko.

Gdyby nie ten sen, nie wiadomo, czy zainteresowałabym się historią rodziny, starała dowiedzieć się jak żyli moi przodkowie. Ten sen mi pomógł, stal się jednym z fragmentów narracji. Bohaterce książki podarowałam historię swojej rodziny. Z dywanem, prababcią, otrutym chłopcem.


Operacja specjalna:

Jeszcze jeden zbieg okoliczności. Od ponad dziesięciu lat jestem dziennikarką. Regularnie jeżdżę w delegacje. Na Kaukaz, do Dagestanu, do Czeczenii. Jeden temat pociąga za sobą następny. Pewnego razu przyleciałam do Machaczkały, stolicy Dagestanu. Natychmiast po wylądowaniu pasażerowie zaczęli włączać komórki, tak dowiedzieliśmy się, że w mieście prowadzona jest operacja specjalna. Nikogo to nie zaskoczyło. Do takich sytuacji zdążyliśmy się przyzwyczaić, zdarzają się regularnie. To trwa tam do dziś, choć teraz słyszymy o nich rzadziej. Od czasów Olimpiady w Soczi wiadomości na ten temat w mediach są blokowane przez władze. Kiedy wybuchł kryzys na Ukrainie, całe zainteresowanie skupiło się na nim, ludzie jakby zapomnieli o Kaukazie. Ale tam wojna trwa dalej, nikt jej nie zatrzymał.

Prosto z lotniska spróbowałam dotrzeć na miejsce operacji. Oczywiście, nie udało się, teren był zablokowany przez policję. Pojechałam do hotelu rozczarowana. Potem miałam trochę szczęścia, pomógł mi człowiek, który nie zdołał zorganizować innego projektu. Przyszedł do hotelu, żeby się usprawiedliwić. Mieliśmy wspólnie pojechać do położonej w górach wioski, jej mieszkańcy świetnie wspinają się po linach. Poskarżyłam się na prześladującego mnie pecha. Z wioski nici, godzinę wcześniej przegoniła mnie policja… Coś da się zrobić - pocieszył mnie. Kolegą znajomego był szef zakładu transportowego zajmującego się przewozem zwłok. Wróciłam na miejsce operacji. Przeprowadzili mnie przez kordon policyjny. Znalazłam się na podwórku, w samym centrum akcji. Mogłam wszystko obejrzeć na własne oczy. W jednym z mieszkań zabarykadowali się uzbrojeni bojownicy. W pewnym momencie przyprowadzono matkę jednego z nich. Pozwolono jej na rozmowę z synem, obiecała, iż spróbuje go namówić, by się poddał. Ale sytuacja tych chłopaków była już bez wyjścia.



Pamiętają i przechowują tradycję. Dbają o dzieci. Ogarnia je lęk, że w dzisiejszych czasach młodzi ludzie są nie do upilnowania, że nieostrożność może doprowadzić je do katastrofy (foto Marco Fieber, flickr.com). 


Kapitulacja w podobnych przypadkach jest wykluczona. Z jednej strony bojownicy boją się tortur stosowanych przez policję. Tam torturują nieludzko. Ważny jest też strach przed towarzyszami z lasu. Oni mogą się zemścić na rodzinie, za to że się poddali. W rezultacie dobrowolne wyjście z zasadzki zdarza się wyjątkowo rzadko.  A poza tym, przecież oni wierzą w to, że pójdą do raju.

Na tamtym podwórku słyszałam, jak matka mówiła, synku wyjdź, błagam cię. Wyjrzeli przez okno jeden raz, wtedy spostrzegłam, że to są młodzi ludzie. Najwyżej 18 lat. Gdy giną chłopcy po 17 i 18, lat wszystko się we mnie burzy. To są dzieciaki, w ich wieku jest się maksymalistą. Gdyby żyli dłużej, kiedyś zapewne zrewidowaliby swoje stanowisko. Dlatego najważniejsze jest ratowanie życia, ci chłopcy powinni dostać jeszcze jedną szansę.

Nie wszyscy młodzi ludzie tak się zachowają.  Pranie mózgu nie jest skuteczne w każdym wypadku. Nie jest łatwo zdecydować się na ofiarę z życia. Bojownikom za wiarę łatwiej rekrutować młodych ludzi  ze specyficzną, depresyjną psychiką. Pewni ludzie częściej myślą o śmierci, niż inni. Szansa, iż uda się na nich wywrzeć wpływ jest większa.

O sobie:

Urodziłam się na Syberii, w Tomsku. Mieszkaliśmy w drewnianym, rosyjskim domu, na drugim piętrze. W Tomsku do dziś istnieją ulice takich drewnianych domów. Całe drugie piętro, gdzie mieszkała nasza rodzina, zajęte było przez kobiety w sędziwym wieku. Jedna z nich baba Jura straciła męża podczas wielkiej wojny ojczyźnianej. Byli małżeństwem zaledwie przez rok, po jego śmierci już nie wyszła za mąż. Baba Kapa stale siedziała na łóżku, była mała, sucha, wyszywała ogromny portret Stalina. Stale coś uzupełniała, oczy, wąsy. Moi rodzice pochodzą z Kaukazu, ale tamten świat z moimi przodkami,  w dzieciństwie w ogóle mnie nie interesował. Czułam się wyłącznie Rosjanką.

W dzieciństwie nie marzyłam o zawodzie dziennikarza, nie myślałam, że zostanę pisarką. Chciałam być raczej piękną kobietą, marzyły mi się stroje, jachty, przystojni mężczyźni. Trochę wyszło nie tak.

Trafiłam do Moskwy na studia. Jednocześnie znalazłam pracą sekretarki w niewielkim wydawnictwie. Wydawaliśmy między innymi gazetę dla lekarzy i pacjentów. Któregoś razu jej redaktor naczelna poskarżyła się, że dziennikarze się rozjechali i nie ma kogo wysłać ma jakąś imprezę medyczną. Padło na mnie. Krótkie sprawozdanie z niej pisałam w mękach, zdanie, po zdaniu. Ale szefowej się spodobało, uznała, że mam talent. 8 lat temu powstał magazyn "Russkij Reportior", w nim pracuję do tej pory.

Czuję, że mam dar słowa. Może jestem nie skromna. Chyba jednak potrafię poskładać zdania tak, by dotrzeć do czytelników, by wywołać ich emocje. Moja proza oparta jest na faktach. Zbierając materiał do książki, pracuję jak reporterka. Potem wybraną przez siebie historię zaludniam innymi prawdziwymi ludźmi, dopracowuję ją, uzupełniam. Często najpierw piszę reportaż dla magazynu, potem na jego podstawie powstaje powieść. Kiedy pisze się tekst dla gazety, zwykle zostaje masa niewykorzystanego materiału. Ale potrafię też napisać powieść całkiem z głowy. 


Jest wegetarianką. Marina kocha zwierzęta, nie rozumie, jak można zadawać im ból. 


W reportażu pozwalam więcej mówić bohaterom, fakty muszą się zgadzać, jeśli piszę, że bohater się zaniepokoił, nie mogło być inaczej. Nie mogę pozwolić na to, by któryś z nich zarzucił mi, że skłamałam. Dzisiaj zrobić to bardzo łatwo, wystarczy na stronie internetowej zostawić komentarz. Kiedy piszę powieść mam więcej swobody. Czy bohaterowie będą się niepokoić, płakać, czy śmiać zależy już tylko ode mnie.

Napisałam o Kaukazie trzy książki, wiele reportaży. Zaczęłam się trochę wstydzić swoich wywiadów, jakby gdyby były o jednym i tym samym. Ale moje utwory o Kaukazie są nie tylko o nim samym. Najważniejsi są ludzie i ich losy. Kaukaz dla mnie jest mini Rosją, tam odnaleźć można wszystkie minusy i wady rosyjskiego życia. Na małej przestrzeni widać je niczym w grotesce, w skoncentrowanej, hipertroficznej formie.


Chadidża:

Nikt nie zaglądał do serca kobiety podejmującej samobójczą misję terrorystyczną. Spróbowałam. Moja bohaterka podjęła się swojej misji po śmierci męża. Jednak chęć zemsty nie była głównym motywem jej działania. Ważniejsza była cala logika jej życia, okoliczności, które ją ulepiły. W najważniejszym momencie przestała już być człowiekiem, zamieniła się w odpowiednio zaprogramowaną maszynę. Często pytano mnie, dlaczego tak nie lubię swojej bohaterki. Nie polubiłam jej, to prawda, z góry wiedziałam, że dokona samobójczego zamachu terrorystycznego. Jak mogłabym polubić kogoś takiego? Napisałam tę książkę w pierwszej osobie, jednak ani przez moment nie widziałam się na miejscu tej dziewczyny.  

Podczas podróży do Dagestanu, na Kaukaz, spotykałam różnych ludzi, wśród nich dziewczyny należące do tej szczególnej grupy ryzyka. W końcu historia sama ułożyła mi się w głowie. Dokąd jej nie zapisałam, nie mogłam się od niej uwolnić. Moja bohaterka jest prostą dziewczyną z dagestańskiej wioski. W żaden sposób nie mogła przewidzieć, w jaki sposób jej życie dobiegnie kresu. Jeszcze przed wydaniem książki prosiłam znajomych krytyków w Dagestanie, by przeczytali rękopis. Ich reakcja dodała mi pewności siebie, ich zdaniem dobrze odtworzyłam mechanizm przekształcający zwykłego młodego człowieka w bojownika i terrorystę.

Dla czytelników moja książka była sporą porcją wiedzy o Kaukazie. Wcześniej, Kaukaz, Czeczenia, Dagestan były dla wielu z nich obcym, dzikim światem. Ludzie przyjeżdżali stamtąd do Moskwy, by na Placu Czerwonym zatańczyć lezginkę. Albo wysadzić się w metrze. W mediach często pojawiają się informacje o przeprowadzonych przez służby specjalne operacjach.  Zlikwidowano tylu i tylu terrorystów. Taki news brzmi sucho, nikt nie domyśla się nawet, że chodzi o ludzi, że taka informacja oznacza morze tragedii, krwi i bólu.






Dla mieszkańców Moskwy, czy Petersburga, Dagestan i Czeczenia to z jednej strony egzotyka, z drugiej część samej Rosji, żyjemy razem w jednym kraju. Taki paradoks. W oczach przeciętnego obywatela ludzie Kaukazu cieszą się niedobrą reputacją, ale dzieje się tak przede wszystkim pod wpływem telewizji. W każdym serialu przestępcą obowiązkowo będzie Czeczeniec. W Rosji nie brakuje emocji o czysto nacjonalistycznym charakterze.

W najmniejszym stopniu nie usprawiedliwiam terroryzmu, ja go się panicznie boję. Ale jak mi się wydaje, żeby z czymś zwyciężyć, nawet jeśli to coś jest czarne, złe i wrogie, musisz to poznać. Inaczej nie da się odnieść zwycięstwa. Ludzie skarżyli się, że po lekturze nie mogli usnąć. Przyznawali, że zetknęli się z rzeczywistością do tej pory im nie znaną.

Korupcja:

Tam panuje niewiarygodne rozwarstwienie społeczne. Tyle się mówi o korupcji urzędników w Rosji. Ale tego się nie da porównać z tym, co wyprawiają urzędnicy na Kaukazie. Do nich należy władza, oni są miejscowymi carami, kacykami. Ludzie na Kaukazie zawsze lubili zachowywać się na pokaz, demonstracyjnie. Ważne są atrybuty bogactwa.  Super drogi samochód, telefon, ubrania markowe są ważniejsze od wszystkiego… Trudno się dziwić, bo system oświaty na Kaukazie jest w opłakanym stanie. W oczach młodzieży z biedniejszych rodzin, zachowanie bogatszych kolegów jest skrajnie niesprawiedliwe. Rozjeżdżają drogimi samochodami, mają wszystko czego zapragną, bez żadnego wysiłku. Na wyższą uczelnię, na wybrany wydział można się dostać tylko za pieniądze. Widziałam wszystko na własne oczy, na przykład jak sprzedawane i kupowane są egzaminy. Moja znajoma w Machaczkale jest właścicielką kawiarni położonej w pobliżu Akademii Medycznej. Kiedy tam przyjeżdżam, siadam przy stoliku i obserwuję jak bawi się młodzież w czasie, kiedy powinna znajdować się na wykładach, seminariach. Ale oni nie chodzą na zajęcia, siedzą w kawiarni, palą kaljan, coś tam jedzą. Kiedy zaczyna się sesja, starosta każdej grupy przychodzi z kartką papieru, na niej są zapisane nazwiska, zbierają pieniądze za egzamin, celująco kosztuje tyle, bardzo dobrze trochę mniej, starosta zbiera indeksy i z nimi wędruje do wykładowcy.




Korupcja w Dagestanie osiągnęła katastrofalne rozmiary. Za pieniądze można kupić każdy wyrok sądowy,
także wydawany przez Sąd Najwyższy w Machaczkale (foto: Władimir Warofołomiejew, flickr.com). 


Ci z pieniędzmi są świadomi, iż u miejscowych lekarzy leczyć się nie wolno. Na leczenie jeżdżą do Moskwy, za granicę, kogo gdzie stać. Młody człowiek z biednej rodziny, bez żadnego zaplecza, nie dostanie się na uczelnię, nie znajdzie upragnionej pracy. Zwykle wtedy pojawia się jakiś kaznodzieja, opowiada, iż przed Najwyższym wszyscy są równi, biedni i bogaci.  I jak się okazuje dusza młodego człowieka jest żyzną glebą dla zasianego przez kaznodzieję ziarna.

W Dagestanie panuje ogromne bezrobocie. Nie ma odpowiedniego systemu oświatowego. Drogi awansu są zablokowane. Teraz republika ma nowego prezydenta Ramazana Abdułatipowa. Kiedy objął stanowisko, przyznał, iż jednym z najważniejszych problemów jest klanowość, obiecał, że władza będzie z nią walczyć. Zapowiedział, że ludzie będą oceniani na podstawie umiejętności, przestanie się liczyć przynależność do rodziny, klanu. W rzeczywistości nic w tej sprawie nie udało się zrobić. Spotkałam lekarza, na wezwanie nowego prezydenta wrócił niedawno do Dagestanu. Od razu dowiedział się, ile kosztuje w szpitalu stanowisko głównego lekarza.


Okrutne państwo:

Państwo jest okrutne i bezduszne. Gdyby zachowywało się inaczej, procent młodzieży idącej do lasu byłby znacząco mniejszy. Wystarczy  najmniejsze wykroczenie, podejrzany z punktu widzenia władz gest. Pójdą do meczetu, zapuszczą brodę. Najmniejsze podejrzenia, iż młody człowiek jest wahabitą, sprawi, iż zabiorą go i wlepią mu tak, że mu się odechce żyć. Taka ofiara czuje się poniżona. Dla człowieka z Kaukazu, mężczyzny, poniżenie, jest nie do zniesienia. Musi je pomścić. Dla zemsty można poświęcić życie.

Wystarczy, że człowiek znajdzie się na liście policji. Gdy coś się wydarzy, wybuch, zamach, akt terroru, organy śledcze sprawdzają, kto z listy mieszkał w pobliżu. Idą wtedy po niego do domu. Zabierają. Biją bez litości. Ofiara pozbawiona jest praw. Mogą chłopaka poniżyć, zgwałcić. Wyjdzie na wolność z pragnieniem zemsty. Skorzysta z pierwszej okazji, by pójść do lasu.

Państwo nie ma miłosierdzia i nie wybacza. Dziesięć lat temu dotarłam w góry do obozu dagestańskich partyzantów, sami mnie zaprosili, zrobiłam wtedy wywiad z ich emirem. Po latach spotkaliśmy się jeszcze raz. Tym razem na drodze biegnącej przez położoną w górach wieś, nie w lesie.  Ich dowódca powiedział, że on sam i jego grupa chcieli skorzystać amnestii. Podjęli rozmowy z FSB, byli gotowi do złożenia broni, mieli dość lasu, wyprowadził z niego kilkadziesiąt osób. Dostali gwarancje bezpieczeństwa, ale już po kilku dniach dwóch ludzi zostało zatrzymanych, torturowano ich, pozostali strasznie się przestraszyli, uciekli z powrotem do lasu. Z amnestii nic nie wyszło. A przecież gdyby się udało, to mógłby być precedens, przykład dla innych. Życie w lesie jest trudne. Ale co zobaczyli? przekonali się, tylko, że ludziom z resortów siłowych nie można wierzyć.  Ten przykład pokazuje wyraźnie, radykalny islam, nie byłby tak atrakcyjny, gdyby nie bezduszność i okrucieństwo ze strony państwa. To ono ponosi odpowiedzialność za taki a nie inny klimat społeczny, za nastroje wśród młodych ludzi.

Islam:

W czasach radzieckich islam narodów Dagestanu, także chyba Czeczenii (chociaż ja Czeczenię znam gorzej) był nominalny. Można się było uważać za muzułmanina, ale zachowywać sprzecznie z nakazami religii. Alkohol był na porządku dziennym, nikt nie przychodził do sklepu, żeby rozstrzelać sprzedawcę wódki. Ludzi dyscyplinowały prawa i ustawy świeckiego, ateistycznego państwa wymieszane ze starymi tradycjami i wartościami. Kiedy rozpadł się Związek Radziecki, przyszedł inny islam. Nietypowy dla Dagestanu. Starą ideologię zastąpił autentyczny islam arabski. Zgodnie z ideologią czasów radzieckich ludzie byli równi. Ta idea równości musi widocznie być ludziom potrzebna, bo dla islamu też jest ważna. Choć tym razem są równi w obliczu Najwyższego. Islam w Tatarstanie na przykład jest inny, łagodniejszy. W jednym z meczetów widziałam cyfrowy Koran. W szkołach dzieci posługują się tabletami. W Tatarstanie działa system oświatowy, to republika o wiele bogatsza od Dagestanu.


Co będzie dalej?


Tam w Dagestanie wszystko będzie się toczyć tak samo. No bo skąd miałoby się wziąć nowe życie, nowe wzory, zachowania, wartości. Nikt nic w tej sprawie nie robi. Na odwrót, jak gdyby wszyscy chcieli, by zapanował w nim jeszcze większy chaos. Władze Rosji zamknęły oczy na to, co dzieje się na Kaukazie. Nie chcą nic widzieć. Najważniejsze, żeby panował spokój. To że jest on pozorny, nikomu nie spędza snu z powiek. Nie jest też ważne, jakich używa się metod. Najważniejsze, by nie powtarzały się akty terrorystyczne, by nie docierali do nas terroryści samobójcy… A to co wy tam robicie z ludźmi, to nas nie interesuje. Możecie wydawać nasze dotacje, jak wam się żywnie podoba. Wystarczyłoby, gdyby władze trochę bardziej zainteresowały się kaukaską rzeczywistością, od razu pojawiłaby się szansa na poprawę sytuacji. Trzeba młodych ludzi zachęcić do kształcenia, stworzyć im pod tym względem jakieś możliwości. Ta drogą można będzie podnieść poziom życia. Jeśli mężczyźni będą zarabiać dość na utrzymanie rodziny, to po co mieliby iść do lasu?







*Marina Achmedowa, rosyjska pisarka i dziennikarka. Jej reportaże ukazują się regularnie na łamach magazynu "Russkij Reportior". Najwięcej uwagi poświęca zagadnieniom Północnego Kaukazu, konfliktowi na Ukrainie, problematyce socjalnej. Ma na koncie liczne podróże dziennikarskie do najbardziej niebezpiecznych zakątków Dagestanu, Czeczenii, Ukrainy. Jest autorką kilku powieści przyjętych entuzjastycznie przez krytykę rosyjską. Jej proza wolna jest od rozbudowanej metaforyki, Achmedowa oszczędnym stylem potrafi pokazać opisywane przez siebie sytuacje z fotograficzną dokładnością. Jej książki ukazują się coraz częściej w tłumaczeniu na inne języki.














"Musiałam umrzeć"

Autor: Marina Achmedowa
Tłumaczenie: Aleksandra Stronka
Społeczny Instytut Wydawniczy "ZNAK"
2015

Książkę można zamówić w sklepie internetowym "Znak"























Fragmenty powieści Mariny Achmedowej "Musiałam umrzeć" na "Media-w-Rosji"



Dagestan na niespokojnym, północnym Kaukazie. Rodzinna wioska. Wyjazd do miasta. Wstępny egzamin na studia kupiony za pieniądze. Świat jest niesprawiedliwy. Meczet. Nowi znajomi. Wieczorny namaz. Koraliki sznura modlitewnego przywiezionego z Mekki. Allach. Narzędzie zemsty. Człowiek jest stworzony z wody i z gliny. Rosyjska pisarka, Marina Achmedowa krok po kroku opowiada o losach swojej bohaterki Chadidży. Prześwietla jej duszę i serce. Tłumaczy jej motywy, ofiarę złożoną z życia. Pomaga nam zrozumieć, skąd biorą się muzułmańskie kobiety, samobójczynie i terrorystki.



Autobusem jadą przeważnie handlarki. Są w drodze po nową partię towaru. Między nimi łatwiej się ukryć. W chwili wyjazdu z Machaczkały świeciło słońce. Po drodze niebo nabiera szarej, a drzewa czarnej barwy. Po stracie ukochanego, Chadidża jedzie do Moskwy. Najwyższy chce, by stała się narzędziem zemsty.








Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com