Strony

czwartek, 4 września 2014

Sceny z życia z Donieckiej Republiki Ludowej



Na Ukrainę pojechał z Uralu. Choć początkowo wierzył, iż bojownicy Majdanu walczą w słusznej sprawie, przejął się także losem Donbasu. Nikołaj Mokrousow spędził tam kilka tygodni. Pracował w sztabie Donieckiej Republiki Ludowej, kontaktował się z jej przywódcami. Jednak krytycznie obserwował otaczającą go rzeczywistość. Być może ta właśnie postawa zaprowadziła go do piwnicy w siedzibie donieckiego kontrwywiadu. Udało mu się szybko odzyskać wolność, był jednak świadkiem przerażających tortur, jakim poddano młodych Ukraińcow podejrzanych o związki z Prawym Sektorem.



Sensacyjna relacja Nikołaja Mokrousowa pozwala lepiej zrozumieć rzeczywistość Donieckiej Republiki Ludowej, bezsens i tragedię donbaskiego rozlewu krwi.
 



Artykuł ukazał się na publikowanym w Jekaterynburgu portalu znak.com






Nasz współpracownik, mieszkaniec Kurganu, Nikołaj Мokrousow kilka tygodni spędził w południowo-wschodniej części Ukrainy. Pracował w sztabie Donieckiej Republiki Ludowej, rozmawiał z kierownictwem samozwańczej republiki i zwykłymi powstańcami, obserwował życie w obleganym Doniecku. Potem aresztowano go za szpiegostwo na rzecz wroga. Cudem wyszedł żywy z piwnicy w budynku kontrwywiadu DRL. Po powrocie do Rosji, Nikołaj spisał swoje doświadczenia.  Niektóre imiona zostały zmienione, pewne szczegóły przemilczane (on sam też podpisał tekst pseudonimem)

Znak.com publikuje jego relację, wojna w niej odbiega od szablonów propagandowych, bliska jest rzeczywistości. Kto w niej ma rację, a kto nie - nie jest już jasne. Znaleźć na wojnie można podłość, ofiarność, wierność i zdradę. Ale jeszcze częściej jak to na wojnie: cierpienie, strach i ból.





Wraz wojną przyszły do Donbasu, cierpienie, strach i ból. 







Wyjaśniam: w związku z toczącą się na Ukrainie bratobójczą wojną i przeprowadzoną w Doniecku paradą jeńców postanowiłem wycofać się z podpisanego przeze mnie 23.07.2014 roku, w piwnicy kontrwywiadu armii DRL zobowiązania o nieujawnianiu informacji. Podjąłem decyzję, że napiszę o tym, czego byłem świadkiem.






Wyjazd


Kryzys ukraiński stawał się coraz ostrzejszy. Obserwowałem go. Moje stanowisko wówczas można określić jako „kanapowe”. Uważałem, że Majdan był w porządku, zaś to że Rosja wtrąca się w sprawy sąsiedniego państwa nie. Zwłaszcza, iż chodziło o bratnie państwo zamieszkałe po obu stronach granicy przez ten sam naród. Choć zawirowania historyczne sprawiły, iż padł on ofiarą podziału, wydawało mi się, iż wspólnej więzi, trwałej jak monolit,  nikomu nie uda się zburzyć. Czułem, że nie należy narzucać naszym braciom sprzecznego z ich własnym wyboru. Jak to się mówi, wytrzymamy ze sobą, na tyle, na ile się kochamy.

Jednak pod koniec czerwca zrozumiałem, że ja sam pragnę wyjechać na południowo-wschodnią Ukrainę. Nie dlatego, że popierałem pomysł Noworosji. Ogarnęła mnie potrzeba ucieczki, nie ważne dokąd, ona zaćmiła mi rozum. Bardzo szybko przypomniał mi się e-mail rozprzestrzeniany przez narodowych bolszewików, z wezwaniem o datki na pomoc humanitarną i apelem do ochotników gotowych ruszyć do walki o południowy-wschód. Odpisałem im, otrzymałem pozytywną odpowiedź. Podano w nim moją marszrutę i telefony koordynatorów.

Idąc tym tropem, w krótkim czasie trzeba było dostać się do Rostowa nad Donem, stamtąd dojechać do przygranicznego miasta Szachty. Już po przybyciu na miejsce należało zadzwonić do koordynatora. Powiedziawszy rodzinie, że wyjeżdżam do Moskwy, w rzeczywistości wziąłem bilety do Rostowa, po kilku dniach byłem już w Szachtach.

Zadzwoniłem. W końcu przyszli. Wtedy przeżyłem pierwszy szok. Było ich czterech. By nie spotkać podobnego towarzystwa w codziennym życiu, staramy się nie wychodzić zbyt późno na ulicę, a wyjeżdżając gdzieś z przedmieścia, zamawiamy taksówkę. Takich facetów wysłano po mnie. Razem udaliśmy się do człowieka o imieniu Maksim i przezwisku "Trwoga".

Maksim pochodził z Kramatorska. Gdy Striełkow wycofał się ze Słowiańska, Maksim żonę i córkę wysłał do Rosji, sam zaczął pomagać powstańcom, szmuglując przez granicę grupy wolontariuszy. Chyba z całego towarzystwa, to on sprawiał najlepsze wrażenie.

Po rozmowie z przewodnikiem, stało się jasne, że w ciągu najbliższych dwóch dni z powodu braku bezpiecznych korytarzy, samochody po nas nie przyjadą. Postanowiono, że zostanę ulokowany w mieszkania przejściowym, w nim już wegetowali moi nowi koledzy. Tak należy to określić, „wegetowali”. Inaczej nie da się nazwać warunków, w jakich się znalazłem. Choć jestem zwykłym człowiekiem, moje życie i wymagania zawsze były skromne, po prostu brakuje słów mi słów, by opisać nasze dwupokojowe lokum. Od razu zwróciłem uwagę na przerośniętą brudem matę podłogową, rozkruszony i już zapleśniały beton w łazience, spore robaki zalegające w garnkach. A jeszcze góry przeterminowanych konserw, które ktoś hojnie przekazał „powstańcom” w ramach "pomocy humanitarnej". W zasadzie resztki romantyzmu opuściły mnie już tam.


"Pinokio"



Cały pozostały wieczór upłynął nam na słuchaniu piosenek kozackich. Towarzyszyło im trącanie się szklankami i soczyste przekleństwa.. Jednak nie przekleństwa były najgorsze. Jeden z Kozaków, powstaniec  z „wilczej sotni” o ksywie "Pinokio", tak się nam przedstawił, podzielił się opowieścią o konkursie zorganizowanym w ich jednostce. Konkursowe zadanie polegało na odcinaniu głów ukraińskim jeńcom. Zwycięzcy obiecano samochód BMW X6.

"...Minęły dwa tygodnie, a na moim koncie zaledwie jedna odcięta głowa, druga nie dopiłowana, ciemno było. Gdy odcinasz „ukrom” głowę, najpierw odzywa się ona po rosyjsku, słyszysz "mama", "mamoczka”, dopiero potem zaczyna bulgotać i charczeć. Zauważ, mówi nie "mamo", a po rosyjsku – „mamoczka”.

Wszystkim tym opowieściom towarzyszyła obfita libacja, donośne śmiechy i barwne szczegóły. I tak na przykład, dowiedziałem się, że po klęsce kolumny ukraińskiej armii przedsiębiorczy kozacy, zebrawszy całą broń zabitych Ukraińców "przykryli ją ziemią w pewnym miejscu."

- "Potem jak będzie spokojniej, przyjedziemy z pomocnikiem, zarobimy kopiejkę” – jeden z kozaków pozwolił sobie na szczerość. .

Po tych i innych opowiadaniach, dalsze przebywanie w tym towarzystwie stało się niemożliwe, Rano usłyszałem pod swoim adresem pogróżki, więc postanowiłem wrócić do „Trwogi”. Spędziłem u niego resztę czasu do wyjazdu. Miałem też o wiele bardziej interesujące towarzystwo „euroazjatyckich” doradców politycznych, wybierali się do Doniecka. Nie po to, by walczyć, a do pomocy jednemu z tamtejszych polityków (poproszono mnie, abym nie wymieniał jego nazwiska).





Brudny dywan, porwane tapety, rozbite kafelki, to rzeczywistość wielu 
przerzutowych lokalów wykorzystywanych przez separatystów. 



Po kilku dniach miał po nas przyjechać "koral" - tak nazywa się samochody używane do szmuglowania ochotników. Postanowiliśmy, że pojedziemy omijając Donieck, (rosyjskie miasteczko położone przy granicy z Ukrainą, o tej samej nazwie co i miasto w Donbasie). Przybyły z tamtej strony granicy importowany minibus z klimatyzacją miał stawić się o dziesiątej rano. Używany jest do stałych kursów na całym południowym wschodzie Ukrainy, jeździ do Rosji i z powrotem. Byliśmy umówieni, że zabiorą nas z mieszkania. W międzyczasie nasza  grupa została wzmocniona, pojawiła się grupa bojowa Kozaków, pochodzili, jak się zdaje z Powołża. Było ich pięciu, na czele, oczywiście, ojczulek-ataman - pokaźny rozmiarów mężczyzna z synem. Usposobiony na wesoło, odnosił się troskliwie do każdego swojego żołnierza; w rodzinnym mieście ataman pracował z dziećmi, tak wynikało z jego relacji, może to wpłynęło na jego stosunek do podkomendnych.

Znaczna liczba ludzi, inaczej niż Pinokio i jemu podobni, jedzie do Donbasu nie dla zysku lub w poszukiwaniu przygód, ale pod wpływem serca. I w Szachtach i po drodze do Doniecka rozmawiałem z wieloma z nich, sprawili na mnie wrażenie swoją szczerością i bezinteresownością, jakiej nie spotka się już dziś u mieszkańców wielkich miast. Ciekawy szczegół, w pobliżu przerzutowego mieszkania w Szachtach powstał cały parking s samochodami z różnych regionów Rosji. Odnalazłem tablice rejestracyjne z obwodu kurskiego, moskiewskiego, z Rostowa, nawet nowy dżip z Chanty-Mansijska. Wszystkie te pojazdy stały zaparkowane przed budynkiem internatu, właściciele oddali je do dyspozycji „ochotników”.


Granica


Po drodze do rosyjskiego Doniecka, co jakiś czas spotykaliśmy autobusy z uchodźcami, do połowy były wypełnione mężczyznami w wieku poborowym. Wszyscy reagowali ze zrozumieniem dla powagi chwili, tylko ataman, co chwila wybuchał gniewem, wygłaszając tyrady pod adresem ludzi nie myślących o obronie własnego domu, tych, którzy „ze swoimi babami uciekali do Rosji”, przez co „my walczymy za nich”.

Oprócz zwykłych żółtych autobusów z mieszkańcami, już przy samym podjeździe do granicy, w przeciwnym kierunku przejechała obok nas kolumna wojskowych kamazów bez numerów, z pustymi już platformami przeznaczonymi do transportu broni pancernej. Kolumnę poprzedzał wojskowy samochód-cysterna. Dwa dni wcześniej, takie same wojskowe kamazy bez numerów, widziałem na trasie z Rostowa w kierunku Szacht. Ale wtedy na ich platformach znajdowały się trzy artyleryjskie instalacje "Goździk", dwa inne Kamazy ciągnęły na przyczepach broń ciężkiego kalibru. I wtedy i teraz szoferzy byli ubrani w cywilne ubrania. 

Teraz jednak ciężarówkom, inaczej niż na trasie rostowskiej, nie towarzyszyły samochody wojskowej inspekcji drogowej z tablicami rejestracyjnymi wydanymi w rosyjskim regionie numer 99.

Łazik wojskowej inspekcji drogowej spotkaliśmy z resztą bezpośrednio po przejechaniu na terytorium ukraińskie, w rejonie przejścia granicznego "Północny". Nie robili jednak niczego, by minibusom z uzbrojonymi po zęby ludźmi przeszkodzić w przemieszczaniu się po terytorium Ukrainy. Przemknęła mi wówczas przez głowę myśl, ciekawe w jakiej skali odbywa się tu przemyt nie zarejestrowanej nigdzie broni automatycznej, ile z niej pozostaje w Rosji. I ilu jeszcze „Pinokiów” wybierze się po żelazo, by zarobić kopiejkę (i gdzie ta broń będzie strzelała – „znak.com”).

Przekroczyliśmy granicę bez większych trudności, kierowca zaproponował, tylko, by wyciągnąć z telefonów rosyjskie sim karty.  Dzięki temu nie można nas było namierzyć, mieliśmy też większe szanse, iż dotrzemy do celu cali i zdrowi.

Poczucie, że znaleźliśmy się w  innej wojennej rzeczywistości, towarzyszyło nam przez całą drogę, od pierwszego posterunku. Szczególnie silne wrażenie wywarł Ługańsk.

Ochotników do walk w Donbasie rekrutowano także w Intern-
ecie w rosyjskich sieciach społecznościowych
Obraz jaki zarejestrowały tam nasze oczy, musiał widzieć każdy miłośnik filmów katastroficznych pokazujących życie po apokalipsie. Ogromne miasto było całkowicie puste, choć ślady po kulach zauważalne były wówczas tylko na przedmieściach. Podczas półgodzinnego przejazdu przez miasto, na ulicach spotkaliśmy najwyżej kilkanaście samochodów, jechały, lub stały na poboczu. I najwyżej dziesięciu pieszych. Ługańsk to prawie półmilionowe miasto.

Było już ciemno, gdy minęliśmy ostatni pełniący służbę duży posterunek drogowy.  Ochraniała go opancerzona ciężarówka Ural, zwieńczona karabinem maszynowym ciężkiego kalibru. Wreszcie dotarliśmy do Makiejewki, tu, ku naszemu zdziwieniu, wynajęto dla nas całe piętro hotelu.

Następnego dnia, wcześnie rano ktoś odebrał Kozaków. Przekupiono ich, plunęli na swego pierwotnego zleceniodawcę, to on  nawiasem mówiąc opłacił hotel. Zbuntowana dusza kozaka wybrała sobie innego szefa. 

Zostaliśmy w hotelu w piątkę, wszyscy cywile. Gdy do hotelu dotarł facet, który jako pierwszy zamówił Kozaków, musieliśmy długo wysłuchiwać jego rewelacji o biznesie prowadzonym w „stylu rosyjskim”.


Donieck



W ciągu dnia przedostałem się do Doniecka. Tylko opustoszałość miasta wskazywała na toczące się tu działania zbrojne. Donieck jest dużym, pięknym miastem z fontannami i różami na ulicach.

Swój wygląd miasto zawdzięczało Mistrzostwom Europy w piłce nożnej w 2012 roku, Kolory z tamtych lat jeszcze nie zdążyły zblaknąć. Pierwszego dnia, minąwszy posterunki i miejsca walk, znalazłem się w jednym z hoteli, gdzie zorganizowano spotkanie klubu dyskusyjnego. Dzięki obecności na nim profesorów, filozofów, ekonomistów i studentów, można było na chwile zapomnieć o wojnie. Zanim pojechałem na zebranie udało mi się spotkać z facetem z departamentu politycznego, on z resztą przyprowadził mnie tu ze sobą. Zapamiętałem jego słowa o naturze "rosyjskiej wiosny": "W 1991 roku doszło w Rosji do rewolucji prawników i finansistów, teraz mamy rewolucję historyków!". Ludzie odpowiedzialni za ideologię Noworosji wszyscy mają wykształcenie historyczne.

Po krótkiej rozmowie Jewgienij, tak mój nowy znajomy miał na imię, zaprowadził mnie do Pawła Gubariewa. „Ludowy gubernator” wydał mi się zupełnie prostym "człowiekiem z ludu". Podał mi rękę i zapytał, skąd jestem i jak tu dotarłem. Jednak nie udało mi się porozmawiać z nim dłużej. Gubariew zajęty był dialogiem z grupą swoich zwolenników.

Następnego dnia zacząłem pracować w departamencie politycznym armii DRL. Jego biuro znajdowało się w siedzibie "Związku Przemysłowców Donbasu". Ludzie nazywali ten budynek "pałacem Taruty" – szefa obwodowej administracji państwowej, powołanego na to stanowisko przez Kijów, na krótko przed proklamowaniem niezależności Doniecka od Ukrainy. Mieszkaliśmy też na terenie biura. Pracowałem w wydziale prasowym i sąsiadującym z nim wydziale analitycznym. Nasza praca polegała na opracowywaniu materiałów informacyjnych i monitorowaniu opinii publicznej.

Z zawodowego punktu widzenia praca była ciekawa, ale jechałem tam w innym celu. W ciągu pierwszego tygodnia nie miałem wrażenia, iż toczy się wojna. Zapewne sprawiły to organizowane przez nas imprezy, bale - spotkania mieszkańców z powstańcami, mitingi i koncerty, występy lokalnych zespołów muzycznych i zebrania z udziałem przedstawicieli władzy ludowej, zamieszkałymi już wtedy poza granicami Doniecka. Podobne imprezy wywierały na ludzi korzystny wpływ. Zmniejszał się poziom lęku, wzmacniała się wiara w zwycięstwo. Jednak każdy kolejny wiec gromadził coraz mniej uczestników w porównaniu z poprzednim.


Mieszkańcy



W ogóle ludzie głosujący za niepodległością, dzielili się na dwie nierówne grupy. Pierwsza, liczniejsza uważała, że ogłoszenie niepodległości, jest tylko koniecznym etapem wiodącym ku natychmiastowemu uznaniu republiki i przyłączeniu jej  do Rosji na wzór Krymu. Z tego wynikał później odpływ ludzi w kierunku Federacji Rosyjskiej, zaraz po rozpoczęciu przez Kijów operacji antyterrorystycznej ATO (w końcu republiki nie uznała nawet Rosja). Druga grupa (do niej należała bardziej wykształcona i inteligentna część ludności) jednoczyła zwolenników niepodległości Noworosji i od Ukrainy i od Rosji. Dla nich najważniejsza była nacjonalizacja położonych na terytorium DRL kopalń i przedsiębiorstw, wciąż kontrolowanych przez Rinata Achmetowa. W tym środowisku lepiej rozumiano samą ideę Noworosji, może właśnie dlatego niektórzy z nich do tej pory pozostają w Doniecku.

Mieszkańcy nie przestawali wyjeżdżać, nie zwracając uwagi na fanfary trąbiące o powstańczych zwycięstwach. Przede wszystkim do Rosji, czy na Krym.

Pozostali odczuwali rosnący niepokój, coraz częściej słyszałem od ludzi: "Nic dobrego z tego nie wyjdzie. Bogatsi, dyrektorzy i kierownicy, uciekli już miesiąc temu. Przełożeni wyjechali minimum dwa tygodnie temu, więc praca w mieście skończyła się ".

W budynku jakiegoś związku zawodowego zorganizowano spotkanie "Grupy inicjatywnej mieszkańców Doniecka". W sztabie nie mówiono o nim inaczej, jak o „wiecu przeciw DRL”. Wysłano nas tam wraz z wydziałem analitycznym. Impreza, nawet biorąc pod uwagę miejscowe warunki, nie była szczególnie liczna.

Organizacja spotkania wiązała się ze sporym ryzykiem. Jednak znaleźli się ludzie gotowi je podjąć. W prawie konspiracyjnych warunkach przygotowali spotkanie z zastępcą burmistrza Doniecka, Konstantinem Sawinowem i przedstawicielami DRL, wśród nich znalazł się Pawieł Gubariew. Jego wystąpienie trwało najdłużej. Pawieł, moim zdaniem, szczerze zainteresowany w minimalizacji ofiar ludzkich, zwrócił się do zebranych, a za ich pośrednictwem do reszty mieszkańców z apelem, by jeśli mają taką możliwość, jak najszybciej opuścili miasto. Tych, co nie wyjadą, prosił by trzymali się bliżej centrum. Na peryferiach, tłumaczył,  wkrótce mogą rozpocząć się walki uliczne, miasto zaczną bombardować.


Agitacja i propaganda ważną częścią pracy DRL



W sali jego wystąpienie wywołało falę oburzenia. Ludzie zaczęli zadawać pytania, żądali zaprzestania przemocy, prosili o nie rozmieszczanie dział przeciwlotniczych na dachach budynków wielopiętrowych, by tym samym nie prowokować ich ostrzału zwiększającego niebezpieczeństwo mieszkańców cywilnych.

Gubariew odpowiedział, że nic mu nie wiadomo o takim rozmieszczaniu dział przeciwlotniczych, jego zdaniem przemoc można będzie zatrzymać tylko wspólnie ze stroną ukraińską.



Dla podtrzymania bojowego ducha wśród ludności władze DNR organizujja koncerty,
imprezy na otwartym powietrzu, bale. 


Po nim wystąpił zastępca burmistrza Sawinow. Mówił o korytarzach humanitarnych, również wzywał mieszkańców do opuszczenia Doniecka i proponował, by DRL przerwała ogień. Po jakimś czasie Sawinow, jego asystent i niektórzy z tych, którzy zadawali zbyt wiele pytań, zostali zatrzymani przy wyjściu przez żołnierzy DRL i zabrani w nieznanym kierunku. Powstańcom nie przeszkadzała, obecność dziennikarzy zagranicznych i przedstawiciela ONZ ds. praw człowieka. Pozostali na sali mieszkańcy przyjęli apel o konieczności wprowadzenia do strefy konfliktu pokojowego kontyngentu ONZ. Organizatorom zebrania udało się w pośpiechu ewakuować, zorganizowany za nimi pościg skończył się uszkodzeniem samochodu powstańców.

Po powrocie do sztabu, pojawiła się informacja o wylądowaniu w odesskim porcie brygady pancernej z Polski, wieczorem tego samego dnia głównym tematem wszystkich światowych mediów stało się zestrzelenie Boeinga malezyjskich linii lotniczych. Wtedy chyba najsilniej od chwili przyjazdu poczułem, iż znaleźliśmy się na skraju przepaści.


Bombardowania



Następnego dnia zaczęły się bombardowania. Pierwszy obstrzał z moździerzy prowadzony był w kierunku fabryki "Toczmasz" i przylegającego do niej osiedla domów prywatnych. W zakładzie, w tym czasie już opuszczonym, pocisk trafił w jeden z warsztatów. Wybuchł pożar, dym był widoczny z każdej części Doniecka. Na osiedlu domów prywatnych szczęśliwym trafem zostały zniszczone tylko ogrodzenia, oberwane linie energetyczne, uszkodzona rura gazowa. Gdy nasza ekipa przyjechała na miejsce, zastaliśmy ludzi w stanie paniki i niezrozumienia. Mieszkańcy, pozbawieni światła, wylegli na ulicę, przeklinali wojnę, "juntę" i Poroszenkę. Zaczęli zbierać rzeczy... gdzieś w oddali słychać było niemilknące salwy artylerii. Trudno było powiedzieć, w jakim właściwie celu artyleria ukraińska prowadziła swój ogień. Patrząc na zniszczone zabudowania prywatne, uświadomiłem sobie, iż teraz prawdziwa wojna dotarła także do Doniecka.  Potwierdzał to ogień kierowany przez artylerię ukraińską także w kierunku rejonów całkowicie pozbawionych obiektów wojskowych. Ani na "Toczmasie", ani w położonym po sąsiedzku osiedlu powstańcy nie zbudowali żadnych umocnień. (Tego samego dnia, w rejonie dworca kolejowego, po zniszczeniu posterunku DRL pojawiła się jedna z dwóch grup ukraińskich czołgów i cztery BMP. Po krótkotrwałej walce, kolumna równie spokojnie zawróciła w kierunku własnych pozycji. Na dworcu zginęło czterech powstańców i jeden cywil).

W sztabie wyjaśniono mi, iż armia ukraińska prowadzi podobne obstrzały, po to by wywołać panikę w mieście - i w konsekwencji przyczynić się do spadku poparcia mieszkańców Doniecka dla DRL.

Musieliśmy temu przeciwdziałać, konstruując pozytywne tło informacyjne. Należało w szczególności pisać więcej o naszych zwycięstwach. Dostałem propozycję, by się tym zająć, bym robił to wspólnie z  innymi korespondentami. Pomysł mi się spodobał.
Niczego nie podejrzewając, zwróciłem się do swego zwierzchnika z pytaniem, skąd mamy brać informacje. Jego reakcja mnie zaskoczyła. Szef spojrzał na mnie ze zdumieniem i wyjaśnił, że nikt nam nie udostępni danych o rzeczywistych rezultatach operacji wojennych. Prawdę o zwycięstwach będziemy musieli ssać z palca. Wtedy właśnie przyszedł jeden z kierowników działu i z radością oznajmił: "Dziś w nocy została zniszczona kolumna z rannymi ukropami, 150 osób. Proszę to dodać do naszego serwisu. Proszę tylko nie pisać o rannych. Wystarczy wspomnieć o kolumnie złożonej z pojazdów opancerzonych. „Ukry” i tak prostować nie będą. U nich generalnie nie odnotowuje się, że były jakiekolwiek straty.” Takie pisanie było dla mnie nie do przyjęcia, więc odszedłem do działu analitycznego.

Opinie ludności w porównaniu z pierwszymi dniami zaczęły się zmieniać. Republika wciąż cieszyła się ogólnym poparciem, jednak ludzie w rozmowach poruszali także coraz mniej optymistyczne tematy, Pojawiły się przerwy w dostawach leków. Z aptek zniknęła insulina, preparaty kardiologiczne, zniknęły leki na uspokojenie i przeciwbólowe. W niektórych aptekach, widząc przed sobą człowieka w mundurze, reprezentującym Noworosję, sprzedawcy ledwo hamowali wściekłość. A na pytanie, jak wygląda sytuacja z lekarstwami, odpowiadali przez zaciśnięte zęby: "Pytajcie sami siebie. Nie wpuszczacie do miasta ciężarówek z lekarstwami, a my nie wiemy, co ludziom mówić".

Z artykułami żywnościowymi, mimo iż kursowały plotki o ich braku, wtedy jeszcze wszystko było w porządku. Trochę wyrosły ceny i zostały zamknięte co bardziej luksusowe sklepy spożywcze. W komunikacji publicznej zaczęto szeptać o tym, że ludziom nie jest potrzebna DRL, ważniejsze, żeby nie było wojny.

- "To nie DRL walczy z Ukrainą, a Rosja z Ameryką, po prostu mieliśmy pecha, że tu mieszkamy.”

- "Jesteśmy emerytami, dostajemy dwa tysiące hrywien, za tysiąc utrzymujemy się sami, tysiąc oddajemy sąsiadom. Pozwalniali ludzi, zamknęli fabrykę, i teraz sąsiedzi w ogóle nie mają pieniędzy. Poroszenko zabronił nam, tym, którzy tu pozostali, wypłacać emerytury. DRL nikomu nic nie płaci. Czy my, starzy ludzie, mamy teraz umrzeć z głodu? – pytali emeryci.


„Wyżymanie”



Chyba najczęstszym tematem w rozmowach mieszkańców stało się sytuacja w dziedzinie przestępczości, zwłaszcza przestępstwa dokonywane przez uzbrojonych ludzi z naszywkami DRL. W szczególności tak zwane "wyżymanie": ludzie w mundurach pod byle pretekstem (a najczęściej bez) po prostu wyrzucali właścicieli z samochodów, a przy próbie sprzeciwu "dla dobra rewolucji" wywozili nieszczęśników w nieznanym kierunku. Niezadowolenie ludzi rosło z każdym dniem, jego źródłem były problemy społeczne, opóźnienia w wypłatach emerytur i świadczeń społecznych, lub nie wypłacanie ich w ogóle,  bezprawie przedstawicieli DRL, absurdalność niektórych nowych przepisów, uchwalanych przez przedstawicieli republiki.

Tymczasem zamkniętych sklepów w mieście zrobiło się więcej, niż otwartych. Nocne eksplozje grzmiały coraz bliżej centrum, słychać było, jak strzelają działa ciężkiego kalibru i salwy "gradów".


Aresztowanie



W końcu to, co robiłem, zbieranie informacji od ludzi, przekazywanie ich kierownictwu, zadawanie pytań w sztabie, robienie zdjęć,  obróciło się przeciwko mnie. Dwudziestego lipca przyszedłem do pracy w wydziale jak każdego dnia, z powrotem wyszedłem w eskorcie czterech uzbrojonych w automaty ludzi, z plastikowymi kajdankami na palcach (bardzo oryginalny sposób mocowania, dosyć jednak niezawodny) i prowizoryczną torbą na głowie, wykonaną z ręczników i taśmy klejącej. Zatrzymali mnie pod zarzutem udziału w propagandzie przeciwko DRL i szpiegostwu na rzecz strony ukraińskiej. Koloryzowałbym, gdybym przyznał, iż bili mnie mocno, grożono mi tylko odcięciem palca, to się w końcu nie liczy.  Mój bezpośredni przełożony, analityk, jego ksywka "Kiszyniów" (dla potrzeb tekstu został zmieniony), zarządził, aby nie uszkodzono mi ani nóg, ani twarzy. "Nawet jeśli pracuje za pieniądze dla strony przeciwnej, to możemy go wykorzystać” -  powiedział. Najobrzydliwsze było nie to,  że mnie biją, a ale to, że człowiek, któremu ja szczerze starałem się pomóc, uznał mnie za zdrajcę. Chociaż w czasach wojny, może taka reakcja jest zrozumiała….


Jednym z pierwszych budynków opanowanych w Doniecku przez separa-
tystów była miejscowa siedziba Słuzby Bezpieczeństwa Ukrainy


Zawieziono mnie do sąsiedniego budynku Służby Bezpieczeństwa Ukrainy, gdzie zainstalował się wówczas zarząd kontrwywiadu wojskowego DRL. Pogodziłem się z tym, że żywym już stąd nie wyjdę. Ale ku mojemu zdziwieniu, dochodzenie nie było już tak szorstkie. Dalej było nieprzyjemnie, przesłuchiwano mnie w kajdankach na rękach i z torbą na głowie. W sumie jednak przesłuchanie odbywało się spokojnie, prowadziliśmy całkiem ciekawy dialog. Na początku, na podstawie nagrań z monitoringu przyczepili się do moich codziennie robionych notatek.  Zapytano, dlaczego zwracałem przede wszystkim uwagę na zjawiska negatywne. Wszystko starałem się wyjaśnić. Skontrolowano zawartość mojego tabletu, choć wtedy był już rozbity. Nie znaleziono w nim niczego szkodliwego i kompromitującego dla DRL. Jak się okazało nie było w nim także informacji o strategicznym znaczeniu dla ukraińskiego wywiadu. W końcu zdecydowano by mnie rozwiązać i zdjąć z głowy worek. Kiedy znów ujrzałem światło, najpierw przeprosiłem za swój potargany wygląd, szefa to rozśmieszyło. Pochwalili mnie za poczucie humoru i wreszcie uznali mnie  za prawdziwego "rosyjskiego człowieka". Mężczyzna, który mnie przesłuchiwał, przedstawił się, poprosił jednak, bym nigdzie później nie wymieniał jego imienia i nazwiska. Powiem tylko, iż był związany w przeszłości z ukraińskim "Bierkutem".

Opowiedział mi wówczas wiele szczegółów, odnoszących się do wydarzeń z lutego. Wiele z nich pozostało poza medialnym kadrem. Zdawałem sobie sprawę, gdzie się znajduję, przyznałem się jednak, iż byłem wtedy zwolennikiem „Majdanu”. Odpowiedź mojego rozmówcy mnie zdumiała, okazuje się, że i w Bierkucie wiele osób popierało padające ze sceny „Majdanu” hasła. "Szkoda, że jego przywódcy nie znaleźli odpowiednich słów, jakie mogłyby przekonać i nas. Gdybyśmy znaleźli wspólny język, sami tarczami ochronilibyśmy demonstrantów. To co mówili o Janukowyczu, rozumieliśmy lepiej od nich - powiedział. - Ale z nami nie rozmawiano, przeciwnie zaczęli nas podpalać, strzelać. I oprócz wściekłości, nie czuliśmy innych emocji. Jedliśmy dostarczane nam zgniłe mięso i czekaliśmy tylko na rozkaz. Ale Janukowycz (tu mój rozmówca doprawił mocnym słowem nazwisko byłego przywódcy ukraińskiego) tego rozkazu nie wydał".

"Jak się panu podoba, iż Putin przygarnął go w Rosji?" - zapytałem. "Moim zdaniem,  Januka trzeba było osądzić za wszystko, co zrobił. Ja, jako dowódca, otrzymywałem 2500 hrywien na miesiąc. Ile to na wasze ruble? Władimir Władimirowicz - mądry facet. I my go tu wszyscy bardzo wspieramy, ale z Janukowyczem, moim zdaniem, postąpił źle".

Porozmawialiśmy tak do wieczora, w końcu pojawiło się pytanie o mój dalszy los. W mojej działalności nie odnaleziono znamion czynów przestępczych wymierzonych przeciw DRL, postanowiono mnie zwyczajnie zwolnić. Podpisałem zobowiązanie o nieujawnianiu informacji, adresowane było na imię Igora Iwanowicza Striełkowa. Na jakiś czas jeszcze tam zostałem, czekając na wydanie stosownego dokumentu.


Tortury



Lepiej byłoby, gdyby wypuścili mnie wcześniej. Około dziewiątej wieczór do piwnicy kontrwywiadu DNR przyprowadzono trzech chłopaków. Jak usłyszałem, mieli po 16 lat. Wszyscy ubrani w cywilne ubrania, byli pobici i przerażeni. Za nimi szedł konwojent, trzymając w rękach żółtą, przezroczystą reklamówkę, w jej wnętrzu widniały opaski "Prawego sektora".

- Kim oni są? - zapytał ktoś z agentów kontrwywiadu.

- Przyprowadzili prawoseków - odpowiedział konwojent, demonstrując wyciągnąwszy torbę z opaskami.

- Prawoseki?

- Tak.

- W takim razie, dawaj to mięcho do mnie…

Chłopaków zaprowadzono po schodach na górę. Po pięciu minutach przez stropy trzech kondygnacji usłyszałem straszliwe krzyki, trwały bez przerwy przez około pół godziny.

- Co się dzieje? - zapytałem.

-  Stawiają im "koronki", - śmiejąc się, odpowiedział konwojent.

- Wyrywają zęby - zupełnie spokojnie dodał drugi.

Odesłali mnie do sąsiedniego gabinetu, ale i tam krzyki nie były cichsze. Zaczęło męczyć mnie pytanie, przyszli na terytorium kontrolowane przez „powstańców”, po co w bagażu taszczyli te opaski? "Tak poszukuje się długiej i męczącej śmierci” – tylko tak potrafiłem sobie odpowiedzieć. Ci jednak chłopcy nie wyglądali na samobójców lub masochistów. W końcu krzyki ucichły. Ktoś wyszedł na korytarz. Na podstawie podsłuchanej rozmowy zorientowałem się, że torturowany chłopak, "nieśmiertelny",  nie przyznaje się, że jest "prawosekiem". Później znów usłyszałem, jak kogoś po podłodze ciągnęli do piwnicy, znów usłyszałem uderzenia i stłumione krzyki. W powietrzu rozszedł się zapach kału. To siedzącym w korytarzu nie przeszkodziło śmiać się dalej.

Wkrótce wrócił komendant. Zszedł na dół do piwnicy, po czym krzyki ustały. Podszedł też do mnie i powiedział, że jestem wolny i że mogę wracać do siebie. Powstaniec o pseudonimie "Muzyk" zaprowadził mnie ku wartowni. Uścisnął rękę i przeprosił, "jeśli coś było nie tak". Nie czułem złości lub strachu, ale  w bramie wyjściowej ręka sama uniosła się w kierunku krzyżyka, dostałem go w przeddzień podczas procesji. Teraz ja, choć zawsze sceptycznie odnosiłem się do każdej religii pocałowałem go. Nie w swojej intencji, lecz tych nieszczęsnych, co tam zostali.


W poszukiwaniu noclegu



Zamówiono już dla mnie przepustkę do sztabu. Zacząłem myśleć o noclegu. Włócząc się po mieście aż do godziny policyjnej, zdałem sobie sprawę, że wszystkie budowy, pozornie martwe, w rzeczywistości były pełne uzbrojonych ludzi. Trudno się było spodziewać, iż okażą zadowolenie na widok dziwnego typa bez odpowiednich dokumentów. Tkwiły mi także w pamięci słowa sztabowców o niechęci zwykłych powstańców do prasy i jej przedstawicieli. Na myśl, że mógłbym wrócić do piwniczki w siedzibie kontrwywiadu aż się wzdrygnąłem. A tak mogłoby się stać, gdyby przyszyli mi nowy zarzut o szpiegowanie powstańczych pozycji i umocnień. A później mogliby wysłać w towarzystwie alkoholików, narkomanów i innych osób złapanych w mieście na, jak ją tu nazywają, "terapię zajęciową" - do kopania okopów. Rozmyślając o swoim położeniu, dotarłem do obwodowej administracji miejskiej. Tam miałem szczęście, chociaż jej budynek był obiektem strategicznym, to po opowieści o tym, co się ze mną stało, szef ochrony o ksywie "Tato" (na co dzień Siergiej Nikołajewicz) kazał mnie wpuścić. Poprosił, aby otworzyć dla mnie jadalnię, nakarmiono mnie od serca, potem wysłali na czwarte piętro, do "Pietrowny", czarującej, godnej podziwu kobiety. I ona i "Tato", niesamowici, uczciwi, wyjątkowi ludzie zasługują z resztą na oddzielną opowieść. Na górze znalazłem wyremontowany gabinet, przekształcony w pokój hotelowy- z klimatyzacją, szafkami i improwizowanymi biurowymi stołami, łóżkami. Warunki miałem luksusowe, samodzielny pokój z pełnym wyżywieniem.



Kozacy walczący po stronie separatystów chętnie korzystaja z możliwości
biznesowych stwarzanych przez wojnę. 


Jednak, jak się okazało nie było tu całkiem bezpiecznie, obstrzał i wybuchy dawno przestały mi już przeszkadzać, jednak musiałem się liczyć z podejrzliwością donieckiego kontrwywiadu. Oliwy do ognia dolało przypadkowe spotkanie, doszło do niego już kolejnego dnia. Wchodziłem po schodach i nagle stanąłem twarzą w twarz z człowiekiem przesłuchującym mnie w piwnicy SBU. Przywitaliśmy się, uśmiechnęliśmy i nawet wymieniliśmy parę zdań, ale i tak nie opuścił mnie niepokój, że szukał tu mojej duszy..

Tego samego dnia rozmawiałem przez telefon z człowiekiem z Moskwy, jechaliśmy razem do Doniecka z miasta Szachty, opowiedziałem mu o swoich przygodach. Miał dla mnie jedną radę: wyjeżdżaj, im szybciej, tym lepiej. Miał chody w rządzie DRL,  ułatwił mi spotkanie z jednym z ważniejszych dygnitarzy. Ten z kolei zabrał mnie do działu zajmującego się ewakuacją uchodźców. Ustawili mnie tam w kolejce, moje nazwisko zaznaczyli markerem, tak znalazłem się w pierwszej grupie zakwalifikowanej do wyjazdu. Jednak "korytarzy" do wyjazdu nie było, w tych dniach armia ukraińska cała rwała się, by wziąć Donieck w okrążenie. Drogi, po których jeszcze nie dawno wszyscy jeździli do Makiejewki, znajdowały się już w rękach armii ukraińskiej, albo toczono o nie zacięte bitwy. Jak długo mogło to potrwać, nie wiedział nikt. Przedtem, kiedy pracowałem w sztabie nie miałem kontaktów wśród szeregowych powstańców, teraz pojawiła się okazja, by z nimi pogadać.


Wojna domowa



Od przyjazdu na Ukrainę upłynęło sporo czasu, wreszcie zrozumiałem, że tutejszy konflikt zbrojny, nie jest jednym z wielu zderzeń o charakterze geopolitycznym. Uświadomiłem sobie, że toczy się tu prawdziwa wojna domowa, każda ze stron walczy o swoje. Najpierw najważniejsza była idea niepodległości, chęć stworzenia własnej, wolnej od wad ukraińskich Noworosji, potem zaczęto myśleć o przyłączeniu się do Federacji Rosyjskiej. Teraz równie ważne zaczęło być banalne pragnienie krwi, potrzeba zemsty. Patrzyłem w oczy ludziom i robiło mi się niedobrze od skali tej tragedii. Nie mogłem spokojnie myśleć o propagandystach i ich robocie, o nieszczęściach jakie przynieśli tej jeszcze do niedawna żyjącej w pokoju ziemi, każdemu domowi i rodzinie.

Oto kilka przykładów. Dmitrij, powstaniec: "ja sam jestem spod Mariupola, w rodzinie było nas czworo: ja, ojciec, matka i starszy brat. Kiedy to wszystko się zaczęło, od razu poparłem DRL, matka także za Rosją, a ojciec i starszy brat byli innego zdania. Ojciec z mamą po prostu się spierali, ze mną już się kłócił, brat przestał ze mną rozmawiać. Kiedy rozpoczęły się walki, zgłosiłem się do powstania, byłem w Kramatorsku. Gdy „Ukry” zaczęły bombardować naszą wieś, pocisk uderzył w dom. Mama i ojciec zginęli na miejscu. Ja im tego nie wybaczę, teraz zostałem sam. Brat żyje, ale już nie jestem dla niego bratem, zadzwonił do mnie następnego dnia i powiedział, że za brata mnie już nie uważa. I że matkę i ojca zabili przeze mnie, że gdyby nie DRL, wszyscy by byli żywi. Teraz jestem sam. A brat też zgłosił się do walki na ochotnika, gdzieś teraz wojuje przeciwko mnie".

Inny przykład: "Miałem przyjaciela, razem studiowaliśmy, razem wstąpiliśmy do wojska. Obaj służyliśmy w brygadzie desantowej. Ta brygada teraz walczy przeciwko nam. Mój przyjaciel, gdy to się zaczęło opowiedział się za Ukrainą. Mimo, że walczyliśmy z nim po różnych stronach, nadal do siebie telefonowaliśmy. Przyjaciel nie spał po nocach, dyżurował przy namiocie sztabu. Chciał wiedzieć, gdzie i kiedy „Ukry” będą strzelać z "Gradów". Gdy zdobywał informację, że  będą strzelać w moim rejonie, telefonował od razu, błagał, żebym się przeniósł. Kilka razy uratował mi w ten sposób życie. Nigdy sobie nie wybaczę, że nie przeciągnąłem go na naszą stronę, kiedy ich brygada wpadła w okrążenie. Byłby teraz żywy, na sto procent. Wypuściliśmy ich wtedy z kotła, ale po tygodniu, gdy już nasi wyrwali się Kramatorska służył na posterunku kontrolnym. Zabiło go bezpośrednie trafienie z czołgu".

Sergiusz, ksywka "Bajkał": "Wychodziłem dwa razy z okrążenia, po raz drugi pod Kramatorskiem. Zostało czterech naszych, dwóch gdzieś tam zabili, trzeciego na moich oczach. Doznałem zespołu stresu pourazowego, dotarłem do wsi, wieś zajęta przez ukropów, tam za ukrywanie powstańców- rozstrzelanie. A mnie uratowała miejscowa rodzina, 10 dni dochodziłem u nich do siebie, nie tylko mnie ukrywali: sami skontaktowali się z moją siostrą, przyjechała po mnie z Nikołajewa. W ich wsi, wszyscy na siebie donoszą, boją się, ale mnie uratowali".

Wiele rzeczy słyszałem. Choćby głośną historię  o zastosowaniu fosforu, opowiedział mi ją jeden z powstańców (niestety nie pamiętam jak miał na imię). Opowieść o użyciu fosforu nie jest wyłącznie wytworem kremlowskiej propagandy. Tylko użyto go nie dokładnie w takich okolicznościach, jak opisywano to w telewizji rosyjskiej.

"Tak, użyto fosforu - powiedział mój rozmówca – ale cywilów już tam nie było. Wieś najpierw "zrównano z ziemią " przy pomocy artylerii, nasi mieli tam posterunek. Wszystkich zmietli: dzieci, kobiety, starców, dużo naszych. A kiedy domy spłonęły, zostały po nich tylko piwnice i schrony, przekopaliśmy między nimi tunele, i gdy weszły „ukry”, podpaliliśmy całą kolumnę. Za drugim razem - ta sama historia. Artyleria, moździerz naszym chłopakom nie dawały rady. Więc ukropy zdecydowały, że wypalą ich fosforem. Zwykłej, cywilnej ludności tam już nie było”.

Rozmowy z powstańcami otwierały mi oczy na sprawy po prostu paskudne, na żadnej wojnie nie da się ich uniknąć. Opowiedzieli mi na przykład, jak dostarczane są z Rosji dostawy broni: "Dowódcy... kiedy my tam walczymy, robią na nas forsę. Załóżmy, że przychodzi z granicy wypełniony "żelazem" Kamaz, wszystko co potrzebne powstańcom. Dowódca z kumplami zdejmą z paki jedną-dwie skrzynki, pozostałe– do „koralu” i wysyłają go z powrotem. Żelazo chłopaków jest stare, z "kałachów" strach strzelać, a SKS-y zardzewiałe. Nabojów na dwa magazynki. Gdybyśmy nie kradli u swoich, dawno bylibyśmy już w Kijowie.

Opowiedziałem znajomym o swoim przesłuchaniu w piwnicy SBU i o "prawosekach", złapanych i przesłuchanych. "To, że ty stamtąd wyszedłeś, oznacza, że pomodliła się za ciebie mama. – usłyszałem od jednego z rozmówców. - A to, że ci chłopcy mieli opaski, to się nie dziw. Mogli im podrzucić, są takie przypadki.. Albo ich zdążą wyciągnąć, albo…". W innym wypadku obiecano dowódcy: "czyj pododdział przyprowadzi "prawoseka", dostanie nagrodę.” Więc nic dziwnego, że przypadków znalezienia podejrzanych osób z odpowiednim bagażem w reklamówce, nie jest tak mało. A podczas tortur przyznają się wszyscy.


Do domu



Wieczorem 26 lipca zdzwonił telefon, głos w słuchawce poinformował, że korytarz jest znów otwarty, i że jeśli jestem gotów do wyjazdu, to następnego dnia rano muszę stawić się w pobliżu "MC Donaldsa", niedaleko rynku. Przyszedłem na czas. Było tam już ponad stu uchodźców. W większości zgłosiły się kobiety i dzieci - rodziny powstańców. Uciekających mężczyzn, jak to miało miejsce, gdy jechaliśmy do Doniecka, nie zauważyłem. Być może dlatego, iż głównodowodzący wydał dekret o zakazie wyjazdu dla mężczyzn w wieku poborowym. Wywożono tylko ą kilku chłopaków z powstania, jeden z nich, świadczył o tym gips,  został ranny, pozostali trzej, jak się później okazało, byli obywatelami Rosji. Po półtorej godziny na umówione miejsce przybyły cztery korale, był wśród nich i ten sam, którym wraz z "Trwogą" i kozakami wyjeżdżałem z Rosji.

Zapakowaliśmy rzeczy, wózki dziecięce. Zajęliśmy miejsca. W towarzystwie trzech samochodów z powstańcami ruszyliśmy w drogę powrotną. Na pierwszym przystanku poznałem chłopaków z powstania. Umówiliśmy się, że będziemy trzymać się razem, przez całą drogę rozmawialiśmy o czasie spędzonym na południowym wschodzie. Jeden z moich towarzyszy podróży, Iwan, zainteresował się, jak dotarłem do Doniecka. Kiedy usłyszał ksywkę "Trwoga", zdziwił się.

- „Trwoga”? To przecież kret!

- Daj spokój, on był jedynym normalnym człowiekiem ze wszystkich, którzy byli w Szachtach. Dał mi nocleg, nakarmił, przewiózł. Dlaczego tak o nim mówisz?

- Pracował na dwie strony. A tobie się po prostu poszczęściło. Sam dzielił szmuglowanych powstańców, dwie grupy przewoził zgodnie z umową, jedną oddawał ukropom. A zresztą, nie ma go już więcej. Za takie coś od razu kulka w łeb, wiedział na co idzie i co podpisuje...

Pewnie nigdy nie dowiem się, jak było naprawdę.



Paweł Gubariew, ludowy gubernator Donbasu zachęca mieszkańców, by w związku
z rosnącym prawododobieństwem walk ulicznych na przedmieściach przenosili sie do centrum. 



Naszą rozmowę przerwał huk odrzutowca. Ktoś powiedział, że był to Su-25. Poproszono nas o odejście od autobusów. Samolot odleciał w stronę Ługańska, chwilę później, gdzieś w oddali, padły dwa przytłumione wystrzały. Dźwięk silników na chwilę stał się słyszalny i znowu zniknął.

Znów wsiedliśmy do autobusu. Trochę okrężną drogą udaliśmy się w kierunku przejścia granicznego Izwarino. Wzdłuż całej drogi, na pasie wiodącym w przeciwnym kierunku widoczne były ślady pancernych gąsienic. Prowadziły ze strony Rosji.

Dojechaliśmy do przejścia granicznego, tydzień wcześniej zostało odbite z rąk Ukraińców. Wszędzie były widoczne ślady niedawnej walki. Pierwsze, co rzucało się w oczy, to ogromna flaga radziecka zainstalowana przez powstańców, na miejscu ukraińskiej. Powiewała wraz ze sztandarami DRL, ŁRL i Noworosji. Te flagi nie łopotały na swoim miejscu. Być może symbolizowały one nadzieję i aspiracje pewnych ludzi. Jednak, tak naprawdę, nie miały one wiele wspólnego z opuszczonym przez nas dopiero co terytorium. Znalazły się na tym miejscu tymczasowo i ta tymczasowość właśnie pobudziła w moim sercu jeszcze silniejszą tęsknotę i poczucie straty, mieszkaliśmy kiedyś w jednym, wielkim kraju, nikt w nim nie dzielił obywateli na "ukropów", "koloradów", "moskali" lub "noworusów".

Nigdy wcześniej linijka z wiersza Anastazji Dmitruk nie zabolała mnie tak mocno, jak wtedy: "Nigdy już nie będziemy braćmi".

Braterstwo nigdy już nie wróci tam, gdzie przelała się bratnia krew.






Tłumaczenie: Mariusz Szczepanek, ZDZ





Oryginał ukazał się na publikowanym w Jekaterynburgu portalu znak.com
http://znak.com/moscow/articles/25-08-19-49/102823









Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com


16 komentarzy:

  1. Bardzo cenny tekst, dzięki za świetne tłumaczenie!

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja również dziękuję. Artykuł wywołuje piorunujące wrażenie.

    OdpowiedzUsuń
  3. Świetny artykuł, chociaż obraz wyłania się strasznie smutny. Obawiam się, że jakkolwiek się ten konflikt nie skończy, po wizycie Ruskich Ukraina skończy jak Afganistan - zniszczona gospodarczo i społecznie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Faktycznie Ukraina zaczyna przypominać Afganistan. Widać, że RU niczego się nie nauczyli od tamtych czasów. Tam również udało się zwyciężyć kraj, ale nie udało się złamać narodu. Będzie tu tak samo. Życzę jednak, aby kosztowało to jak najmniej ukraińskiej krwi niewinnych niczemu ludzi. Putinokio - życzę porządnej struny fortepianowej. Jeśli wiecie co mam na myśli.

      Usuń
  4. Istotnie, czyta się świetnie, doskonałe tłumaczenie; to obraz bezsensownej i beznadziejnej w swym absurdzie wojny.

    OdpowiedzUsuń
  5. "Trwoga" - nomen omen.

    OdpowiedzUsuń
  6. "Nie mogłem spokojnie myśleć o propagandystach i ich robocie, o nieszczęściach jakie przynieśli tej jeszcze do niedawna żyjącej w pokoju ziemi, każdemu domowi i rodzinie." Ta wojna informacyjny toczy się także w polskich i światowych mediach. Putin rozpędził iście diabelską machinę.

    OdpowiedzUsuń
  7. Dzieki za świetny tekst. Jednak określenie "powstaniec" w przypadku Rosjan cały czas jawi mi sie jako jakaś kpina i szydestwo ze wszystkich narodów niszczonych czy to przez carską Rosje, ZSRR czy obecną Rosje. Wiem, że określenie "powstaniec" dotyczy w tym przypadku również ludzi(którzy jak rozumiem uważają sie za Noworosjan) mających już dosyc dotychczasowych władz ukraińskich. Jednak walczą oni nie o kulture, tradycje czy pamiec o swoim narodzie lecz jedynie, a może aż o lepszy byt materialny i godne życie. Ukraińcy nigdy tych ziem nie najechali, nie zdobyli, nie okupowali. W tym wypadku możemy mówic jedynie o jakimś buncie, rewolucji, ale nie o powstaniu. Oczywiście moge sie mylic, bo wiemy jakie znaczenie ma w Poslce slowo Powstanie i Powstaniec (nie tylko odnoszące sie do roku 44).

    OdpowiedzUsuń
  8. Rosjanie tak bardzo lubią mówic o braterstwie. Przy okazji zawsze wcielają sie w postac Kaina. Ps. ksywka Pinokio pasuje idealnie do wszystkich zielonych ludzików.

    OdpowiedzUsuń
  9. ZA GŁUPOTĘ SIĘ PŁACI PANOWIE UKRAIŃCY- MIAŁEŚ CHAMIE ZŁOTY RÓG...NIE USZANOWALIŚCIE NIEPODLEGŁOŚCI- I WŁASNEGO WIELONARODOWOŚCIOWEGO PAŃSTWA (JAK BY NIE BYŁO)TO TERAZ MACIE- PUTIN TYLKO WYKORZYSTAŁ OKAZJĘ... A SWOJĄ DROGA ZA LUDOBÓJSTWO POLAKÓW- WYKPILIŚCIE SIĘ...KARA BOŻA SPADŁA...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Tylko tępy idiota może wierzyć, że Bóg zajmuje się karaniem, mordami, odwetem. Oczywiście tępy idiota nie zada sobie trudu aby poczytać jak państwo polskie traktowało Ukraińców, własnych obywateli, przed wojną.

      Usuń
    2. Jak dobrze, że są w Polsce ludzie mający tego świadomość.

      Usuń
  10. braterstwo to trudny w tym przypadku slogan ; kiedy Rosja krwawiła i odbijała Krym ;
    Ukraińcy wraz z faszystami mordowali Polaków i Rosjan .

    OdpowiedzUsuń
  11. koszmar tej wojny nie przeszkadza glupcom nienawidzacym blizniego swego, wypisywac idotyzmow o karze bozej

    OdpowiedzUsuń