Od trzech miesięcy Maria Turczenkowa fotografuje i opisuje dla niezależnych rosyjskich i międzynarodowych mediów wojnę na wschodzie Ukrainy. Już w kilka godzin po zestrzeleniu malezyjskiego
Boeinga dotarła na miejsce jego upadku. Rozświetlając nocne ciemności słabym
światełkiem telefonu komórkowego, zrozumiała, że stała się straszna tragedia. Płacząc,
doczekała do świtu, by zobaczyć jej pełne rozmiary. Wstrząsająca relacja Marii
Turczenkowej została opublikowana na portalu snob.ru
Autor: Maria Turczenkowa, snob.ru
Tu kończy się ostatni odcinek drogi oświetlonej samochodowymi
reflektorami. Po obu jej stronach – czarne pole, przede mną całkowita ciemność.
Z niej wynurzają się białe twarze, skulone cienie spieszą się, by z głuchego,
gęstego mroku wyskoczyć ku światłu. Tutaj, na wąskiej ścieżce światła panują gwar i chaos, na niej zebrał się niewielki
sztab ratowników, koledzy dziennikarze łączą się na żywo ze swoimi redakcjami,
kierowcy półgłosem dzielą się ostatnimi plotkami, samochody podjeżdżają i
odjeżdżają. Toczy się życie. Do tego miejsca starają się wrócić, ci wszyscy,
którzy byli już tam i w ciemności widzieli wszystko.
Tam gdzie kończy się granica światła, zamykam oczy i powoli
idę wzdłuż pobocza drogi. W moim kierunku dobiega szelest szybkich kroków. Czyjeś
wymawiane trzęsącym się głosem: „Boże, Mój Boże” pozostaje wraz ze mną w mroku.
Ktoś jeszcze powrócił z pola ku światłu.
Dzień nie różnił się od innych, był taki jak te ostatnie 3
miesiące spędzone w Donbasie. Co dzień reportaże z pola walk – gdzieś znów
zaczynają strzelać. Dzisiaj pracowałam w Ługańsku, tam strzelano w rejonie
lotniska. Kiedy strzelanina choć trochę ucichła – od razu pojechałam do
szpitala, a tam kłótnia z uzbrojoną ochroną Ługańskiej Republiki Ludowej, po to
by się zgodzili na rozmowę z rannymi. Przepuścili.
W ługańskim szpitalu
Pokaleczeni ludzie, wiele przeżyli pod obstrzałem.
Delikatnie wydostają spod poduszek kawałki pocisków; lekarze wyciągnęli je z
ich rąk i nóg. Fotografuję, oddaję z powrotem. Katia, Ania, Żenia, Igor,
jeszcze wczoraj zupełnie się nie znali. Telefonistka, sprzedawca, manager w
dziale sprzedaży, górnik, dziś już są jedną zaprzyjaźnioną rodziną. Połączyło
ich wspólne doświadczenie. Dodano ich do zaktualizowanej statystyki, teraz
określani są jako ranni. Wszyscy pod poduszką trzymają kawałek swojego pocisku.
Różnią się pod jednym względem, odłamek trafił Anię w nogę, na ranę nałożono
szwy, ona przechowuje go w chusteczce do nosa. Odłamek Igora jest duży jak pół
dłoni, trafił go w nogę, konieczna była amputacja. Teraz przechowuje go w
plastikowej reklamówce.
W mieście Snieżnoje widziałem podobne odłamki. To było
przedwczoraj, 15 lipca. Podczas nalotu bombowego na to niewielkie miasteczko,
pocisk spadł na dom mieszkalny. Cała klatka schodowa zamieniła się w ruinę. Zginęło
11 osób. Aż do tego dnia w Snieżnoje panował spokój, tu nie toczyły się walki i
ludzie żyli w miarę normalnie. Bombardowanie przeprowadzono znienacka, mieszkańcy
poczuli szok. Przez cały dzień, zmieniając jeden drugiego, prowadzili akcję
ratunkową. W mniejszym stopniu uczestniczyły w niej kobiety, większość z nich
pochowała się w piwnicach. Strona ukraińska nie przyznała się do nalotu, wydano
oficjalne oświadczenie, iż tego dnia samoloty nie wykonywały lotów bojowych. Kijów
oskarżył o bombardowanie samolot, który nadleciał przez granicę, ze strony
Rosji, to odległość zaledwie 35 kilometrów. Następnego dnia separatyści
Donieckiej Republiki Ludowej strącili dwa samoloty szturmowe SU-25 należące do
sił powietrznych Ukrainy. Była to z ich strony „zemsta za śmierć cywilnych
mieszkańców”.
Znów zagrzmiało, w Ługańsku wznowiono wymianę ognia. Zbliżyła
się piąta po południu i postanowiłam, że pojadę z powrotem do Doniecka. Ranni
pacjenci zaczęli się spierać, o to czy strzelają Grady, czy haubice.
Po drodze do Doniecka trzeba przejechać wiele posterunków
kontrolnych, dla zachowania bezpieczeństwa, lepiej wrócić do hotelu przed
zapadnięciem ciemności. Rutynowa kontrola dokumentów, na każdym posterunku
typowa wymiana zdań: „Piszcie prawdę, nie kręćcie”. „Tak, tak, po to przyjechaliśmy”.
Jedziemy po pustej szosie, przywykłam do tego, stacje benzynowe po drodze są
pozamykane. I nawet, kiedy zauważyłam na widnokręgu dym, wydał mi się on
zwyczajną, niewyróżniającą się plamą na miejscowym
pejzażu. Od czasu, kiedy podjęta została Operacja Antyterrorystyczna strąconych
zostało 14 helikopterów i samolotów wojskowych. Dziennikarze regularnie wyruszali
na poszukiwanie miejsc, gdzie je zestrzeliwano. Szukaliśmy ich na polach i
bagnach, często bez skutku. Aż do momentu, gdy na leżący na ziemi wrak natykali
się miejscowi mieszkańcy, wtedy informacje błyskawicznie rozlatywały się po całym
rejonie.
Mój kierowca jednak nie ukrywa niechęci, nie pojedziemy w kierunku dymu, pędzimy po trasie, a ja patrzę nań ze smutkiem, wyobrażam sobie, ze piloci zdążyli się katapultować, teraz biegną po polach, by wyrwać się z terytorium kontrolowanego przez separatystów i uniknąć niewoli.
Mój kierowca jednak nie ukrywa niechęci, nie pojedziemy w kierunku dymu, pędzimy po trasie, a ja patrzę nań ze smutkiem, wyobrażam sobie, ze piloci zdążyli się katapultować, teraz biegną po polach, by wyrwać się z terytorium kontrolowanego przez separatystów i uniknąć niewoli.
Telefon od kolegi dziennikarza
Zmierzcha, kiedy dojeżdżamy do Doniecka. Odbieram telefon.
Dzwoni kolega. Wyrzuca z siebie informację. „Samolot pasażerski, leciał z
Amsterdamu do Kuala-Lumpur, zestrzelono go, spadł gdzieś w odległości 25 km od Snieżnego,
w pobliżu miasta Torez. Na pokładzie znajdowało się 300 pasażerów. W programach
informacyjnych mówią tylko o tym. Wszyscy są wstrząśnięci.” Przed oczami widzę
horyzont z jasno-szarym dymem i biegnącymi pilotami…
Stoję w ciemności… Jest
spokojnie i cicho. Wsłuchuję się w szum pszenicy. Ten przytłumiony szelest
brzmi, jak szept setek głosów zbłąkanych w niekończącym się czarnym polu.
Niczego nie widać. Latarka telefonu komórkowego daje słabiutkie światełko, ono
nie wystarczy, by zobaczyć cały obraz, po kolei wyświetlają się tylko jego małe
fragmenty, w przerwach można odetchnąć, uspokoić się, odreagować, to co dało
się zobaczyć.
Od tych pól obsadzonych słonecznikami i pszenicą w dzień aż bije
piękno. Teraz są wypalone i wypełnione śmiercią. Wysoka trawa uwięziła
wszystkich, którzy spadli z nieba, ukryła ich w sobie, schowała przed ludzkim
wzrokiem. Leżeli w niej, choć nie powinni tu być, stali się przypadkowymi
ofiarami bezmyślnej wojny palącej życie i losy ludzkie, tak jak płonące paliwo
lotnicze wypaliło te pola. Idę ostrożnie i cicho. Wydaje mi się, iż choćby
jeden gwałtowny ruch wystarczy, by zburzyć ten spokój i sen. Jeden, dwa, trzy,
cztery, dwanaście, dwadzieścia… Jaśniejsze plamy błyskają w czarnej trawie.
Ludzkie życia spadły tu z wysokości 10 000 metrów z niewiarygodną szybkością.
Nadzieje i plany żywe jeszcze dzisiaj rano, wbiły się w ziemię i rozleciały na kawałki.
Teraz leżą wszędzie po obu stronach drogi.
Płacz w ciemności
Wydaje mi się, ze jestem małym punkcikiem na mapie
terytorium obserwowanego z satelity. Jestem samotnym punktem przemieszczającym się
przez pola zarośnięte przez przerwane ludzkie życia. Opadają mi ręce, nie mogę już
więcej robić zdjęć, nie mogę powstrzymać łez. Stoję i łkam w głuchej
otaczającej mnie ciszy.
Wracam na drogę. Obok mnie prześlizgują się sylwetki
ludzkie. Poznaję kolegów idących w moim kierunku. Milcząc, obejmujemy się w
ciemności i rozchodzimy się. Być może dla dziennikarzy to rzadka możliwość
zobaczyć miejsce tragedii z tak bliskiej odległości, Wszyscy teraz jesteśmy świadkami.
Jesteśmy wstrząśnięci. Ale teraz trzeba ludziom przekazać prawdę bez emocji.
Samolot spadł siedem godzin temu. Tutaj, na miejscu zdarzenia
mało kto mówi, iż właśnie wydarzyła się wielka tragedia, mówią o niej wszędzie na świecie. Całe terytorium pozostaje nie ogrodzone. Nie ma chaosu
charakterystycznego dla miejsc, gdzie zdarzyły się wielkie katastrofy. Nie ma reflektorów,
setek ratowników, helikopterów, tłumu dziennikarzy, kordonu funkcjonariuszy
policji. Jesteśmy na terenie toczącej się wojny. Po obu stronach drogi
pospiesznie zorganizowano dwa zaimprowizowane posterunki separatystów
Donieckiej Republiki Ludowej. Jeszcze kilku uzbrojonych ludzi z czerwono-niebieskimi
naszywkami w kolorach flagi nieuznawanej przez nikogo Noworosji dyżuruje na miejscu, gdzie spadla największa część
zniszczonego w powietrzu samolotu. Dziesiątka funkcjonariuszy Służby do Spraw
Sytuacji Nadzwyczajnych walczy z pożarem. Światła samochodu straży pożarnej są
jedynym źródłem światła na tym pozbawionym kresu polu.
Około pierwszej w nocy zapada spokój. Pożar został ugaszony.
Powstańcy-separatyści ułożyli się do snu na poboczu drogi, w trawie. Ja i
trzech kolegów dziennikarzy podejmujemy decyzję, zostajemy na miejscu do rana, poczekamy
aż wstanie dzień, by można było zobaczyć pełen obraz miejsca tragedii.
Zaczyna wiać wiatr. Przynosi ze sobą słodkawy, drażniący
zapach. Czuję go w gardle, przenika ubranie. Tu w Donbasie ten zapach
spotykałam często, nie budzi już we mnie wstrętu. Staram się nie oddychać, w
myślach pospieszam wskazówki zegarka. Jestem punkcikiem, utkwiłam pośrodku
pozbawionych życia czarnych pól. Pospieszam czas, pragnę by Ziemia kręciła się szybciej.
Do świtu – cala wieczność.
Wreszcie słońce oświetliło prawdę, choć wciąż jeszcze nie mogliśmy
w nią uwierzyć.
Boeing Malezyjskich Linii Lotniczych lecący z Amsterdamu do
Kuala Lumpur zabrał na pokład 298 osób. Ich życie skończyło się tu, na wschodzie
Ukrainy. Samolot zestrzelono i rozpadł się w powietrzu.
Na tym terenie wojna trwa już od trzech miesięcy. Całe niebo
skąpane jest w nienawiści. Media podgrzewają emocje i strach w interesach
politycznej linii tej i tamtej strony. Wszystko tu utraciło sens, nie da się w
niczym odnaleźć logiki.
Nocą, tam w ciemności, kiedy przechodziłam od jednej ofiary
do drugiej, tak ostrożnie, jakbym chodziła po polu minowym, wydawało mi się, iż
ta tragedia wraz ze wschodem słońca zmieni wszystko. I że już rankiem, obie strony
wstrzymają ogień. I że śmierć trzystu niewinnych ludzi wstrząśnie ludźmi tak bardzo, by można było natychmiast skończyć tę bezmyślną wojnę. I wreszcie skończą się kłamstwa i podgrzewanie nienawiści.
W piątek, kiedy górnicy i ratownicy zajęci byli poszukiwaniem
ciał poległych, rozrzuconych na polach w promieniu 15 kilometrów, za horyzontem słychać
było strzelaninę, wybuchały pociski i granaty. Nic się nie zmieniło.
Wraz ze wschodem słońca zaczął się kolejny dzień wojny.
Tłumaczenie: Zygmunt Dzięciolowski
Oryginał ukazał się na
portalu snob.ru
*Maria Turczenkowa, fotoreporterka,
dziennikarka. Wspólpracuje z prasą rosyjską i międzynarodową.
Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:
Obserwuj nas na Twitterze:
Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz