Strony

środa, 29 października 2014

„Krzyczałem. Długo krzyczałem.”



Dyżurny psychiatra zmusza ich do łykania preparatów psychotropowych. Za najdrobniejsze przewinienia wysyłani są do „karceru”. Przemoc jest na porządku dziennym. Odbiera im się pieniądze. Pozbawia praw do wykonywania czynności prawnych. Żyją w skandalicznych warunkach bytowych. 


Do rosyjskich internatów psychoneurologicznych, w sytuacji gdy władze nie chcą przydzielić przysługującego im mieszkania, kierowani są najczęściej wychowankowie domów dziecka. Jednak droga powrotna do życia na wolności jest dla nich najczęściej zamknięta.



Wstrząsający reportaż Olgi Alionowej i Rozy Cwietkowej opisuje życie podopiecznych w Internacie Psychoneurologicznym w podmoskiewskim mieście Zwienigorod. Ich obiektywna, spokojna, miejscami jakby urzędowa, narracja budzi przerażenie i gniew.












Terytorium poza prawem



Jak się żyje pacjentom zamieszkałym w internacie psychoneurologicznym w Zwienigorodzie?


Wychowankowie domów dziecka często trafiają do internatów psychoneurologicznych. Zostają wtedy zakładnikami systemu, w ramach którego działają te instytucje. Większości wydostać się stąd już nie uda. Jak im się żyje w internatach i dlaczego na ich terytorium prawo przestało obowiązywać wyjaśniają Olga Alionowa i Roza Cwietkowa.



Fragment skargi adwokata Jeleny Maro złożonej w Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej:

W marcu 2013 roku, inwalida Walerij zamieszkały w internacie, wyskoczył z okna. W okresie od września do listopada 2013 roku (to jest w ciągu 2 miesięcy):
17.09 - inwalida Siergiej powiesił się w pokoju znajdującym się na zamkniętym piętrze.
18.09 – umarł młody inwalida (Kukin) zamieszkały na zamkniętym czwartym piętrze.
Początek września - Dmitrij G. pociął sobie żyły (udało się go uratować).
19.10 - Michaił Własow umarł w drodze do szpitala.
01.11 - Wiktor Żukow przewrócił się na schodach i umarł (pogotowie ratunkowe wezwano już po jego śmierci).
Listopad 2013 r. - Gennadij A. wyskoczył z okna na drugim piętrze internatu.
W skardze adwokata wszystkie imiona i nazwiska są podane dokładnie.



Rozprawa

Sala w sądzie pokoju w Zwienigorodzie. Oksana Ozierowa przeciw Anastazji Biezrukowej. Obie dziewczyny mieszkają w Zwienigorodzkim Internacie Psychoneurologicznym (PNI). W ostatnim okresie jest on miejscem jednego dramatu za drugim.

Anastazja jest oskarżona o pobicie Ozierowej i spowodowanie szkody dla jej zdrowia. Oskarżenie prosi więc o skierowanie jej na przymusowe leczenie psychiatryczne. Według oskarżenia Biezrukowa pobiła Ozierową i złamała jej rękę.  Wersja obrony jest odmienna, nie było żadnego pobicia, a Ozierowa przyjaźni się z kierownictwem internatu. Na jego prośbę sprowokowała konflikt z Biezrukową.

Konflikt między Ozierową i Biezrukową zaczął się jeszcze zimą. Wolontariusze mówią, iż Oksana Ozierowa jest „autorytetem”, Biezrukowa przyjaźniła się z nią, a nawet oddawała jej część swojego wynagrodzenia, by nikt się jej nie czepiał. Wolontariusze są przekonani, iż konflikt wybuchł bez istotnej przyczyny. „Dzieci przejawiają nadmierną emocjonalność, do tego są przez cały czas prowokowane”. Sama Biezrukowa - jej stosunki z kierownictwem były od dawna napięte - uważa, iż za pośrednictwem Ozierowej próbują się z nią policzyć. Dlatego, że jest zbyt niezależna. Kierownictwo obiecało Ozierowej załatwić mieszkanie, pod warunkiem, iż pomoże w sprawie przeciw niej. Sama Oksana Ozierowa, odpowiadając na pytanie sędziego o miejsce stałego zamieszkania, odpowiada, iż  już wkrótce dadzą jej mieszkanie i że przyjęto ją do pracy do Internacie w charakterze sanitariuszki. Poza tym podczas pierwszej rozprawy nikt inny nie składał zeznań. Sąd badał dokumenty i wyznaczył datę kolejnego posiedzenia.

Po rozprawie wychodzimy na dwór. Poznajemy Aleksieja Szochina, przystojnego 25-letniego chłopaka. Jeszcze na wiosnę mieszkał w zwienigorodzkim internacie, uważano go za jednego z najbardziej problemowych pensjonariuszy. Przyjeżdża często do internatu, by odwiedzić przyjaciół, teraz zjawił się w sądzie, żeby wesprzeć Nastię Biezrukową.

- W internacie mieszkałem przez 8 lat. 7 miesięcy temu przeniosłem się do innego, w Nogińsku. – Aleksiej urzędowym językiem relacjonuje najważniejszy fakt swego życia.
- A dlaczego Pana przenieśli?
- Zależało mi na tym – Aleksiej starannie dobiera słowa. W Zwienigorodzie, często wysyłali mnie do karceru, na czwarte piętro. Podawali mi aminazinę, fenazepam, po tych tabletkach traciłem świadomość. Potem przenieśli mnie do szpitala psychiatrycznego w Naro-Fominsku. Bywałem tam wcześniej, wysyłali mnie na miesiąc, to na dwa tygodnie, czasem zaledwie na dwa dni. Przywieźli mnie, a lekarz pyta: „Po co taszczycie go do nas, przecież on jest zdrowy.”
- Dlaczego był Pan tak traktowany?
- Skarżyłem się na jedzenie. W internacie karmią okropnie. Ludzie są głodni. A oni zabierają nasze pieniądze, 75% naszej renty. Co z nimi robią? Skarżyłem się, że część kierownictwo kładzie sobie do kieszeni. Skarżyłem się, że zmuszają mnie do łykania tabletek, a ja nie chcę ich brać. W szpitalu czułem się lepiej, lekarze się mnie nie czepiali. Na pewno zdawali sobie sprawę, że jestem normalny, i że mnie do nich wysyłają, by przerobili mnie na warzywo. W zwienigorodzkim internacie trzeba wymienić całe kierownictwo. Zwolnić Tagirową (zastępca dyrektora do spraw medycznych), prawnika, księgową. Oni tam robią, co im się żywnie podoba.
- Jak się panu udało przenieść do innego internatu?
- To był cud. Kiedy leżałem w szpitalu, cały czas się modliłem. Po wyjściu, przez Internet, zapisałem się na ekspertyzę psychiatryczną. Pomógł mi Kołoskow, to dobry człowiek, napisałem do niego (ekspert Izby Społecznej, asystent deputowanego Dumy Państwowej). Ekspertyza udowodniła, że jestem zdrowy i mogę mieszkać samodzielnie. Teraz mieszkam w Nogińsku. Pracuję w Moskwie, przygotowuję trasy dla kurierów. Nie mam zamiaru ustąpić. Będę walczyć o swoje. Było nas pięcioro, braci i sióstr. Nikt z nas nie dostał mieszkania. Jesteśmy dla nich nikim. Wypchnęli nas z domu dziecka, posadzili do samochodów i rozrzucili po różnych internatach. Moja siostra ma na imię Olesia. Urodziła dzieciaka. Chcę dla nich zdobyć mieszkanie, żeby nie spadli na dno.

Nastia słucha nas w milczeniu. Potem mówi. „Ja też byłam w domu dziecka, w Uwarowce.” Nastia ukończyła 21 lat, z domu dziecka trzeba się było wyprowadzić. „Powiedzieli mi, że internacie jest bardzo dobrze. Pomieszkam tam, a potem dadzą mieszkanie. Podpisałam dokument, że się zgadzam, no i tu mnie przywieźli. Gdybym tylko wiedziała, co to takiego. Tu już nie chodzi o mieszkanie – najważniejsze, żeby nie zrobili z ciebie warzywa.” Trzy razy dziennie Nastii podają lekarstwa, ale ona nie chce ich przyjmować. „Mam po nich ciężką głowę, prosiłam, żeby z nich zrezygnować, ale Tagirowa stwierdziła, że muszę je brać dalej.”

To dla Nastii trzeci internat z kolei. Czuje się tu, jak w więzieniu. Gotowa była na wszelkie ustępstwa, żeby tylko nie pozbawiono jej wolności. Nie potrafi żyć pod kluczem. Ale przez kilka ostatnich lat spędziła w „psychiatryku” zbyt dużo czasu. Gdy tylko Oksana Ozierowa złożyła przeciw niej pozew, Nastię Biezrukową przeniesiono do szpitala psychiatrycznego, spędziła w nim miesięcy. „Jeśli idzie o przypadek Biezrukowej, psychiatrzy odegrali rolę strażników z poprawczaka. – mówi adwokat, Jelena Maro. Chcą ją ukarać oraz izolować, a na jej przykładzie pokazać wszystkim pozostałym podopiecznym, co może spotkać nieposłusznych.”

Następnego dnia, odwiedzamy Nastię w pracy. Jest montażystką w fabryce produkującej plastikową armaturę dla urządzeń sanitarnych. Przybiega do nas w ubraniu roboczym, bez płaszcza, obejmuje, jak kogoś najbliższego. Do tej pory spotkałyśmy się tylko raz, w sądzie, ale Nastia szuka z nami kontaktu, jest otwarta, podobnie do wielu innych podopiecznych domów dziecka. Ale nie lubi wspominać swego sierocińca. Gdyby tam postąpiono z nią uczciwie, nie znalazłaby się w internacie psychoneurologicznym, a we własnym mieszkaniu. Trafić do internatu łatwo, za to wydostać z niego prawie niemożliwe. Żeby stąd wypisali, trzeba przejść ekspertyzę psychiatryczną. Jeśli eksperci potwierdzą, iż Nastia może mieszkać samodzielnie, będzie mogła przenieść się do własnego mieszkania, albo do innego internatu. „Dokąd mam pójść? Nie mam gdzie mieszkać. – mówi Nastia. A przenosić się z jednego internatu do innego, jaki to ma sens?”

- „Większość pacjentów w internatach to byli podopieczni domów dziecka”. – tłumaczy  mecenas Jelena Maro. Nastia jest zdrowa, zdolna do pracy, jej należało przydzielić mieszkanie, ale niczego jej nie dali. Internaty psychoneurologiczne, to takie terytorium, gdzie nie obowiązuje prawo, gdzie odbiera się przeznaczone dla sierot mieszkania”.


„Gdybyśmy milczeli, nikt by nas się nie czepiał”.

Przymusowe leczenie dla Biezrukowej jest gorsze od śmierci. I jak mówi nam, kierownictwo internatu jest tego świadome. Jej konflikt z nim ma swoją starą, skandaliczną historię.

Internat Psychoneurologiczny w Zwienigorodzie jest zakładem opieki socjalnej o sporych rozmiarach. Obliczony jest na 420 podopiecznych. Wcześniej znajdował tu się dom starców i inwalidów, ale w 2009 roku zmieniono jego charakter, organizując internat. Przez kilka lat przychodzili tu wolontariusze z charytatywnej organizacji „Fundacja Pomocy Dzieciom Miłosierdzie”.

Fundacja podpisała z internatem stosowną umowę. Ale na wiosnę 2013 internat wypowiedział ją. Wolontariuszom zarzucono „nieprzestrzeganie regulaminu wewnętrznego”. Prywatnie usłyszeli, iż spodziewano się od nich darów rzeczowych, a nie tego, że będą się mieszać w sprawy wewnętrzne zakładu. Dyrektor fundacji, Lubow Kubankowa tłumaczy, skąd się wzięło sformułowanie mówiące o „mieszaniu się w sprawy wewnętrzne.”

- „Kiedy docierała do nas informacja, że w stosunku do niezadowolonych stosowane jest przymusowe leczenie, że pacjenci ci pozbawiani są wolności i skazywani na pobyt w karcerze, rzecz jasna, informowaliśmy o tym kierownictwo. Niektórzy nie zgadzali się, gdy przepisywano im preparaty psychotropowe, albo gdy odbierano im comiesięczną wypłatę. Wysyłano ich wtedy na czwarte piętro, tam mieściły się zamykane na klucz izolatki. Nie da się stamtąd wyjść, nawet w wypadku pożaru. Wszyscy bardzo się bali tych izolatek. Przez jakiś czas staraliśmy pomagać w łagodzeniu konfliktów. Gdy dowiadywaliśmy się, że kogoś zamknięto na czwartym piętrze rozmawialiśmy z dyrektorem. Dawaliśmy poręczenie. Wydawało nam się, że to wszystko jest samowolą sanitariuszy, albo sióstr, i że kierownictwo nie ma o tym pojęcia. Ale potem zorientowaliśmy się, że dyrektora nasze informacje po prostu irytują. Zaczęto nas traktować, jak wrogów. Jeśli zachowalibyśmy milczenie, nikt by nas się nie czepiał. Ale dla nas, pacjenci internatu są jak rodzina. Chłopak poprosił tabletkę na ból głowy, siostra mu odmówiła, ten poskarżył się w oddziale opieki socjalnej, no i za to wysłali go na czwarte piętro, do karceru i zaczęli mu robić zastrzyki z preparatów psychotropowych. Można milczeć?”

Zimą 2013 roku Nastia Biezrukowa pokłóciła się z jedną z pracownic internatu. Ta awantura w pewnym stopniu dotyczyła prywatnego życia pracownicy, więc o szczegółach pisać nie będziemy. Ale pracownica wezwała sanitariuszy, poinformowała Nastię, że zostanie wysłana do karceru. Nastia narzuciła na siebie płaszcz i pobiegła do siebie, do położonej w pobliżu fabryki. Tam zwróciła się o pomoc do wolontariuszy. Nastia zdecydowała, że napisze skargę do prokuratury, pomogli jej w tym. Już następnego dnia dziewczynę zamknięto w szpitalu psychiatrycznym Nr 34 w Naro-Fominsku. Na cały miesiąc.

- „Do tego szpitalu naszych podopiecznych wysyłają bez przerwy, za dowolne przewinienie. – mówi Lubow Kubankowa. – Nastię tam złamali.”

Podczas gdy Nastia leżała w szpitalu, kierownictwo internatu zerwało umowę z Fundacją. Biezrukowa z kolei zwróciła się do prokuratury, odwołując wcześniejszą skargę. Powstało wrażenie, że to wolontariusze zmusili ją, by zwróciła się do prokuratury. Fundacja nie poddała się i skontaktowała z biurem Rzecznika Praw Człowieka Federacji Rosyjskiej, Władimira Łukina. Rzecznik wybrał się do internatu z całą komisją. W trakcie kontroli, stwierdzono, iż dochodziło w nim wielokrotnie do naruszania przepisów.


Co zobaczyła komisja powołana przez Rzecznika Praw Czlowieka?

W sprawozdaniach członków komisji można przeczytać, iż zamiast przewidzianych przepisami 6-7 metrów kwadratowych na osobę, na pacjentów wypada dziś od 2 do 3 metrów. Za to całe piąte piętro jednego z budynków przekazano personelowi na cele mieszkalne. W jednym maleńkim pokoju rozmieszcza się do 4 osób. Ściany, podłoga, sanitariaty znajdują się w katastrofalnym stanie. Podczas kontroli, internat zamieszkiwało 400 pacjentów, opiekę nad nimi sprawowało trzech wychowawców, jeden inspektor pracy i jeden specjalista w zakresie gimnastyki leczniczej. To zrozumiałe, że z taką obsadą etatową, trudno dbać o rehabilitację i rozwój, główne zadanie personelu polegało na zapewnieniu spokoju przy pomocy dowolnych sposobów. W ciągu 2 lat, 15 osób w internacie ubezwłasnowolniono prawnie, innymi słowami, odebrano im prawo do podejmowania jakichkolwiek decyzji, wychodzenia za bramę ośrodka i rozporządzania własną rentą. W ani jednym z tych przypadków, nie udało się rehabilitować pacjenta, tak by decyzja o ubezwłasnowolnieniu została uchylona.

Niektórzy z podopiecznych stwierdzili przed komisją, iż chcieliby, by decyzja o ich ubezwłasnowolnieniu została uchylona, jednak kierownictwo internatu nie chciało wysłuchać ich argumentów. Jeśli więc w którymś przypadku została popełniona pomyłka (a tak zdarza się często, zwłaszcza w odniesieniu do wychowanków domów dziecka, gdy przysługuje im prawo do mieszkania) szanse na to, że zostanie zmieniona są praktycznie zerowe.

Na czwartym piętrze, na terenie zamkniętego oddziału męskiego, komisja odnalazła „karcer”. Pracownicy internatu określili to pomieszczenie, jako „pokój do obserwacji”. „Znajdują się w nim 4 łóżka i ubikacja. – pisze w sprawozdaniu Lubow Winogradowa, znana lekarz psychiatra, dyrektor Niezależnego Stowarzyszenia Rosyjskich Psychiatrów. Umywalki brak. Kierownictwo określa pomieszczenie jako „izbę obserwacyjną, lub kontrolną”. Dla pacjentów jest to „karcer” i jak sami twierdzą, wysyła się ich tu za karę.” Podopieczni zeznają, iż zmuszani byli do przebywania w nim przez dłuższy czas. Myli się wówczas w ubikacji, zdarzało się, iż pili z niej wodę. W karcerze komisja spotkała człowieka, który znajdował się tam od dwóch miesięcy. Eksperci stwierdzili, iż przez ten czas ani razu nie poddano go badaniu psychiatrycznemu. „Izolowanie obywateli w zamkniętym na stałe pomieszczeniu, można bez wątpienia uznać za drastyczne ograniczenie wolności, jest ono niedopuszczalne bez istotnego uzasadnienia” – pisze w sprawozdaniu doktor Winogradowa. Można izolować pacjenta na krótki okres, w związku z pogorszeniem się jego stanu zdrowia, po to, by podjąć decyzję o ewentualnym przeniesieniu do szpitala psychiatrycznego. Jednak podopieczni internatu twierdzą, iż do tego pomieszczenia wysyłani są za karę, a decyzję podjąć może tak pielęgniarka, jak i sanitariusz.”

„Regulamin psychiatryczny” w internacie ma zdaniem komisji charakter represyjny. Preparaty psychotropowe przepisywane są  nie w celach leczniczych, a dla podtrzymania dyscypliny. Decyzję o hospitalizacji w stałym szpitalu psychiatrycznym podejmuje się często w tym samym celu. Eksperci komisji podkreślali w swoich sprawozdaniach, iż leczenie w internacie może być prowadzone tylko na zasadzie dobrowolności i podopieczni winni osobiście podpisać odpowiedni dokument wyrażający zgodę. Komisji przedstawiono akta zaledwie jednego pacjenta, gdzie znaleziono stosowny podpis. Gdy poproszono o udostępnienie pozostałych akt, eksperci spotkali się z odmową.

Maria Ostrowska jest członkiem Komisji Koordynacyjnej do Spraw Dzieci Inwalidów i Pozostałych Osób z Ograniczonymi Możliwościami przy Izbie Społecznej Federacji Rosyjskiej. Usłyszała ona od podopiecznych internatu, iż jego kierownictwo zmusza ich do podpisywania zgody na leczenie, grożąc izolowaniem w karcerze. Wielu pacjentów przyznało się w rozmowach z komisją, iż regularnie chowa tabletki pod językiem, potem je wypluwa, ich zdaniem takiego rodzaju leczenie tylko sprzyja pogorszeniu stanu ich zdrowia. Wszystko to, zdaniem Ostrowskiej świadczy o tym, iż leczenie nie jest prowadzone na zasadzie dobrowolności, a raczej, że stosowane jest zastraszanie pacjentów.

Zgodnie z ustawą „O wsparciu socjalnym dla obywateli w podeszłym wieku oraz inwalidów” pacjenci wysyłani są do internatów psychoneurologicznych, tylko po wyrażeniu na to własnej zgody. Fundusz Emerytalny przekazuje do placówek opieki 75% ich renty inwalidzkiej, pieniądze przeznaczone są na utrzymanie (zamieszkanie, wyżywienie, ubranie). Jednak kierownictwo internatu wymaga od podopiecznych dodatkowo 75%  sumy, jaką państwo wypłaca inwalidom  w zamian za przysługujące im, a niewykorzystane różnego rodzaju zniżki i ulgi (dodatek ten w urzędowym języku nosi nazwę EDW - „mediawRosji”). Są to niewielkie dodatki do maleńkich rent w wysokości 1,5-2 tys. rubli (120-160 złotych). Tak więc, co miesiąc, z resztek swych nieszczęsnych rent podopieczni mają obowiązek przekazywania do kasy internatu ok. 1 tysiąca rubli. Pieniądze te przeznaczone są na okazywane im usługi „socjalne”.  Opłaty te zatwierdzono w administracji obwodu moskiewskiego.

„Jak ustaliliśmy, pacjenci wpłacają do kasy 75% otrzymywanych przez siebie dodatków do rent. Podstawą prawną jest stosowne rozporządzenie administracji obwodu moskiewskiego. Pogarsza ono sytuację pacjentów internatów w porównaniu z normami przewidzianymi w ustawodawstwie federalnym. Jest to niedopuszczalne”. – pisze w swoim sprawozdaniu ekspert Maria Ostrowska.

Dodatki do rent to w internacie wrażliwy temat. Z tego powodu wybucha wiele konfliktów. Pacjenci uważają, iż odbieranie im 75% dopłat jest bezprawne. Jednak wobec tych, którzy usiłują ich uniknąć stosowane są represje. W sprawozdaniach eksperci także zwrócili uwagę i na to zjawisko.

Eksperci Izby Społecznej informują, iż kierownictwo internatu odmówiło im udostępnienia podpisywanych z pacjentami umów. Nie przedstawiono im „Indywidualnych Programów Rozwoju” (IPR), struktury personalnej internatu, oraz umów o pracę podpisywanych z pracownikami. Najpierw oświadczono, że te dokumenty mogą zostać udostępnione tylko w odpowiedzi na zamówienie złożone w formie pisemnej, potem poinformowano, że pracownik wydziału kadr jest na urlopie, co uniemożliwia zapoznanie się z nimi.” – czytamy w sprawozdaniu Marii Ostrowskiej.


„Witano nas ze łzami, obejmowano nas, całowano po rękach”.

Wnioski komisji były porażające, sprawozdanie o naruszaniu praw pacjentów internatu przekazano wicepremier rządu Federacji Rosyjskiej, Oldze Gołodiec. W tym czasie zdarzył się w nim kolejny incydent, dyrektor Wiaczesław Juranow uderzył w twarz pacjenta Siergieja Surkowa,  za to, iż ten odmówił przekazywania do kasy zakładu opieki 75 procent dodatku do renty (EDW). Dzięki wolontariuszom, sprawa ta stała się powszechnie znana. W końcu maja 2014 roku dyrektor i etatowy psychiatra internatu zwolnili się z pracy na własną prośbę. W czerwcu, siostry miłosierdzia po raz kolejny otrzymały zezwolenie na odwiedzanie internatu. Jedna z wolontariuszek, Łarysa Ryżykowa podkreśla, iż nikt z urzędników administracji obwodu nie przeprosił wolontariuszy, za to, iż przez cały rok nie było im wolno odwiedzać w zakładzie podopiecznych i przyjaciół, mimo iż nie jest to zakład o charakterze zamkniętym.

- „Kiedy wróciliśmy, witano nas ze łzami. Całowano po rękach. Obejmowano. – opowiada Ryżykowa. Wielu naszych podopiecznych, poza ścianami internatu, nie ma nikogo. To są wszystko dzieci. Im potrzebna jest mama, troska. Wiele z nich cierpi na umiarkowaną ociężałość umysłowość, tego nie da się wyleczyć przy pomocy aminaziny. Tutaj potrzebne jest dobro, odpowiednie zajęcia.

Wkrótce jednak wolontariusze zrozumieli, że w internacie nic się nie zmieniło.

Po odejściu dyrektora Wiaczesława Juranowa, jego miejsce zajął Michaił Gorożaninow. Jak usłyszałyśmy w internacie, jest emerytowanym wojskowym. Nie podoba mu się, gdy chłopcy z internatu opowiadają wolontariuszom o naruszeniach regulaminu. Dyrektor uważa, iż nie zachowują się po „męsku”. Wątpliwości wzbudzają także metody stosowane przez nowego psychiatrę. Niektórzy młodzi inwalidzi opowiadali wolontariuszom, że zmusza się ich do przyjmowania neuroleptyków, po nich źle się czują. Personel medyczny często posługuje się groźbami, wystarczy najmniejsze przewinienie: „Wyślę cię na czwarte piętro”, „Dostaniesz zastrzyk i będziesz leżeć w pampersach”. Jak dawniej pacjentom odbierane są paszporty, wystarczy skarga, albo przejaw niezadowolenia, by wysyłano ich na „czwarte piętro” – relacjonują wolontariusze. Nie prowadzi się żadnej rehabilitacji, wiele dzieci nie potrafi czytać, choć jedno z nich Łarysa Ryżykowa nauczyła w ciągu miesiąca. 

Żeby wyjść poza internat, pacjenci pozbawieni prawa do czynności prawnych, jak dawniej muszą uzyskać specjalne zezwolenie, mimo iż jest to sprzeczne z prawem. Zgodnie z zarządzeniem kierownictwa, odwiedzający mają prawo wstępu na teren zakładu opieki tylko w określone dni i godziny, od 26 września wprowadzono kwarantannę ogólną. Uzasadnia się ją „nadejściem zimniejszej części roku” , „sezonem zwiększonej zachorowalności na choroby górnych dróg oddechowych i grypę”. Ogłoszenie z informacją o kwarantannie wywieszono na bramie zakładu. Można tam przeczytać i o tym, iż koniecznym okazało się „ograniczenie odwiedzin przez krewnych, a także wyjazdy w gości oraz na urlop przez zamieszkałych w internacie pacjentów”. Kontrolę nad wykonaniem tego rozporządzenia powierzono zastępcy dyrektora o spraw leczniczych  Marii Tagirowej.

Nowa umowa między internatem, a fundacją nie została podpisana do tej pory. „W Ministerstwie do Spraw Opieki Społecznej obwodu moskiewskiego wytłumaczono, iż istnieje konieczność podpisania umowy trójstronnej, między nimi, zakładem opieki i naszą fundacją.– tłumaczy Lubow Kubankowa. Wszystkie dokumenty złożyliśmy jeszcze latem, ale od czerwca nie dostaliśmy odpowiedzi. Tak więc jesteśmy gotowi na to, iż w każdej chwili mogą nam przed nosem zatrzasnąć drzwi do internatu.” Kiedy odejdą wolontariusze, podopiecznych nikt już słuchać nie będzie. Pozostaną w środku,  rzuceni na pastwę losu.



Pacjenci internatu boją się przyjmować tabletki przepisywane przez
lekarzy psychiatrów. Czują się po nich źle. "Oni chcą z nas zrobić warzywa". 




„Krzyczałem. Długo krzyczałem.”

Po dwóch tygodniach od pierwszej rozprawy przed sądem pokoju, zatelefonowała do nas adwokat Jelena Maro. Dowiedziałyśmy się od niej, iż w internacie zgwałcono jednego z pacjentów, Paszę Skworcowa (imię i nazwisko zostały zmienione). Podejrzany o gwałt przebywa w internacie od dawna, nieformalnie sprawuje kontrolę nad całym czwartym piętrem. Wolontariusze mówią, iż w 2012 roku zgwałcił dwie kobiety, obie napisały o tym w liście do rzecznika praw człowieka, Wladimira Łukina. Jednak faktów tych nie udało się potwierdzić. Wolontariusze znają nazwiska jeszcze kilku innych młodych mężczyzn skarżących się na molestowanie seksualne ze strony tego właśnie pacjenta.

Jak mówi adwokat Jelena Maro, 1 października Pasza Skworcow wystąpił na ogólnym zebraniu internatu i poskarżył się na sąsiada w pokoju. Paszy nie podobało się, że nocami grzebał w cudzych szafkach. Tego samego dnia przeniesiono go na czwarte piętro, w celach wychowawczych.
- „3 października wieczorem zatelefonował do mnie jeden z podopiecznych i poinformował, że spotkał na kolacji Paszę Skworcowa. Pasza wyglądał na zdenerwowanego i powiedział, że został zgwałcony. – opowiada adwokat, Jelena Maro. Zachowałam zapis rozmowy z człowiekiem, który do mnie dzwonił, mam też zapis video. Ze swej strony zadzwoniłam na telefon alarmowy Wydziału Spraw Wewnętrznych obwodu moskiewskiego. Policja przyjechała do internatu o 23.00, jednak nie została do niego wpuszczona. Policjantom powiedziano, że wezwanie było fałszywe. Tego wieczora skontaktowała się ze mną jeszcze jedna osoba. Od niej dowiedziałam się, że dyrektor poszukuje „donosiciela”, który przekazał mi informację o gwałcie”.

Adwokat Maro, jeszcze latem podpisała umowę o ochronie praw podopiecznych internatu gotowych do kontaktu z wolontariuszami; z tego powodu ponoszą szczególne ryzyko. Dlatego rankiem dotarła do zakładu opieki, jako legalna przedstawicielka Skworcowa.

- „Zachodzę, a w pokoju prawnika siedzi Pasza Skworcow i dzielnicowy. Pierwsze co słyszę, to jego słowa wypowiedziane pod adresem Paszy: „przecież bawiliście się dobrze”. Dopiero, kiedy przedstawiłam się i powołałam na swoje pełnomocnictwo, dzielnicowy zaczął zapisywać wyjaśnienia Paszy. Siedzieli przedtem całą godzinę i nie zapisali ani słowa.

Dzwonimy do Paszy Skworcowa w tym samym dniu, kiedy dociera do nas wiadomość, iż padł ofiarą gwałtu.

- Pasza, jak się Pan czuje?
- W porządku
- Gdzie się Pan teraz znajduje?
- Na czwartym piętrze.
- Za co pana tutaj przenieśli?
- Mieliśmy zebranie. Zabrałem glos. Powiedziałem, że Grunin (nazwisko zostało zmienione) nie śpi nocami, szpera w cudzych szafkach.
- Poskarżył się pan na innego podopiecznego?
- Tak
- Jest pan teraz sam?
- Tak. Wczoraj przychodzili milicjanci. Fotografowali pokój (podaje nazwisko gwałciciela). To znaczy, że już nie będą się do mnie dobierać?
- Pamięta pan co się stało?
- Skleili mi nogi taśmą klejąca. Ich było czterech. Trzymali mnie. A ten (nazwisko gwałciciela) zrobił mi… (posługuje się wyrażeniami niecenzuralnymi). A potem szczotką.
- Krzyczał pan?
- Krzyczałem. Długo krzyczałem. I kiedy szczotką… Krzyczałem głośno. Nikt nie przyszedł. Na czwartym piętrze była pielęgniarka. Poszedłem do niej potem. Powiedziałem, że mnie zgwałcili. Wysłała mnie  do sanitariuszy. Powiedziałem im. Oni odpowiedzieli, żebym spadał. Potem na kolacji pytał mnie Misza, jemu powiedziałem.
- Skworcow zaczyna płakać do słuchawki.
- Psychiatra zmusił mnie, żebym zaczął przyjmować aminazinę, chce mnie wykończyć.
- Jakie jeszcze lekarstwa Pan dostawał?
- Jeszcze zapisali mi neuropoleptin. Powiedziałem lekarzowi, że nie chcę aminaziny. Ale zmusił mnie. To jest zły psychiatra.

Wolontariusze opowiadają, ze Skworcowa zgwałcili nie pierwszy raz. I że przemoc jest tu w ogóle metodą regularnie stosowaną wobec pacjentów. I że tacy osobnicy, jak gwałciciel, są bardzo potrzebni. Skworcow, sam, przyzwyczaił się, że traktowany jest bezprawnie. Nawet nie rozumie, że gwałt to przestępstwo. Dla niego jest to bolesna procedura, trzeba ją wytrzymać i przeżyć. Taki jest pogląd wolontariuszy. Dlatego, zaraz po gwałcie idzie na kolację, na stołówce opowiada, co się stało bez większego wstydu, nie czerwieni się, dla niego to stała część życia. Tabletki przepisywane mu przez psychiatrę działają na niego źle. Po nich nie może stać, siedzieć, leżeć, „łamie” go, więc lekarstw boi się czasem bardziej niż zgwałcenia.


Dyrektor

Telefonujemy do Michaila Gorożaninowa, dyrektora internatu w Zwienigorodzie, żeby zadać mu kilka pytań.

- „Ja wiem, o co chcecie mnie spytać. Ale to wszystko nie prawda”. – reaguje na nasz telefon. Informuje, że nie ma czasu na rozmowę, znajduje się właśnie w sekretariacie „pierwszego zastępcy”. Jednak po kilku minutach, udaje nam się przekonać go, że nasze spotkanie jest konieczne.

- „Jeśli chcecie porozmawiać, przyjeżdżajcie jutro o ósmej rano. – w końcu godzi się, choć wciąż jeszcze trzeba go przekonywać, iż musimy spotkać się jak najwcześniej. – To spotkanie potrzebne jest wam, nie mnie”.

Pod bramę internatu w Zwienigorodzie podjeżdżamy następnego dnia o ósmej rano. Ochroniarz prosi o dokumenty, wpisuje nasze nazwiska do dziennika odwiedzających. Z budynku zakładu opieki wychodzi w naszym kierunku wysoki, szczupły zastępca dyrektora do spraw bezpieczeństwa, Wasilij Sołdatienko. Przedstawia się i informuje, że jego szef Michaił Fiodorowicz nie może się z nami spotkać. A my prosimy go, by przekazał szefowi, iż przyjechałyśmy z Moskwy tak wcześnie rano, bo to on sam wyznaczył taką godzinę. I że nie wyjedziemy, dopóki z nim nie porozmawiamy. Po dziesięciu minutach podchodzi do nas niewysoki, krępy mężczyzna w szarym garniturze. To właśnie Gorożaninow. Jest niezadowolony z naszej wizyty. Informuje nas, że wszystkie sprawy musimy załatwiać za pośrednictwem Ministerstwa Opieki Socjalnej obwodu moskiewskiego.

- A panu – pytamy – jako mężczyźnie, żołnierzowi, nie jest wstyd? Obiecał nam pan rozmowę, dał słowo, a teraz go pan nie chce dotrzymać.
- Ja w ogóle w tej chwili stąd odejdę – Michaił Fiodorowicz czuje się dotknięty. Ale nie odchodzi, zamierza się bronić. Jeszcze przez dziesięć minut spieramy się kolo bramy. W końcu orientujemy się, że na teren internatu nas nie wpuszczą, nie pozwolą spotkać się nawet z pacjentami dysponującymi pełnią praw, choć z nimi, zgodnie z prawem wolno się spotykać o dowolnej porze. Po rozmowie z dyrektorem internatu, wysłałyśmy oficjalny list do Ministerstwa Opieki Socjalnej obwodu moskiewskiego. W nim powtórzyłyśmy pytania, jakie zamierzałyśmy postawić dyrektorowi.


Oni są bardzo odważni. Ale i tak sobie z nimi poradzą.

Niedaleko od internatu czeka na nas jeden z pacjentów. Nazwijmy go Tola Morozow, nie możemy podać jego prawdziwego nazwiska, nasz rozmówca uważa, iż za kontakty z nami może zostać ukarany. Tola otrzymuje rentę w wysokości 4 tys. rubli (ok. 300 złotych) Z tej sumy on sam wpłaca do kasy internatu 1 tys. rubli. Zgodnie z jego wiedzą, 15 osób zamieszkałych w zakładzie nie płaci wymaganych 75% od przekazywanego rencistom „EDW”, dodatku do renty. Jego zdaniem te osoby są bardzo odważne.

Internat wystąpił z pozwem do sądu miejskiego w Zwienigorodzie, przeciw Jelenie Bodrowej, to jedna z owej piętnastki. W pozwie napisano, iż udostępniane jej są „usługi socjalne”, jednak pozwana odmawia wnoszenia za nie stosownej opłaty. Jednak podczas rozprawy ustalono, iż pacjenci winni z góry wyrazić zgodę na korzystanie z nich. Na ich umowie z internatem winien znajdować się stosowny podpis. Latem tego roku sędzia Kuzniecow odrzucił pozew zakładu opieki: umowa Bodrowej z internatem została poddana grafologicznej ekspertyzie, jej podpis został sfałszowany. W sądzie adwokatem Bodrowej była Jelena Maro, teraz wielu pacjentów w internacie orientuje się, że mogą uniknąć dodatkowej opłaty. Tola to wszystko wie. Ale jego zdaniem, ze wszystkimi, którzy odmawiają, w końcu i tak się rozprawią. Więc on sam płaci za usługi socjalne, nie mając pojęcia co to takiego. I nie wie jak są wydawane te pieniądze. Jak mu się zdaje na bankiety i restauracje.

- Byłeś sam na zamkniętym czwartym piętrze?
- Tak, nie jeden raz.
- Jak cię tam traktowali?
- Zabierali papierosy. Kłuli zastrzykami. Sanitariusze.
- Bierzesz lekarstwa?
- Prosiłem lekarza, by je odstawił. Nie zgodził się.
- A jak w ogóle tu się dostałeś?
- Mieszkałem w domu dziecka. Pewnego razu pielęgniarka powiedziała mi, że jestem już dorosły i muszę przenieść się do internatu psychoneurologicznego. Miałem tu dostać swój pokój z prysznicem i ubikacją. Z wyżywieniem. Obiecała, że będę dostawał rentę. Zgodziłem się. Podpisałem jakiś papier. To było skierowanie.

Milczy. Patrzy w ziemię.

- Jeślibym tylko spotkał teraz tę pielęgniarkę.
- Jest ci tu źle?
- Komu tu dobrze. W pokoju mieszka kupa ludzi. Rentę nam odbierają. Złodzieje.
- Orientujesz się, co się przytrafiło Paszy Skworcowowi?
- Wszyscy to wiedzą. Jego zgwałcili.
- I wiedzą, kto to zrobił?
- Wiedzą (podaje nazwisko). Przyjeżdżała policja. Ale ochrona ich nie wpuściła.
- Widziałeś Skworcowa tego dnia.
- Widziałem. Był cały zaczerwieniony. Płakał. A co tu płakać. Złamali go i już.

Postępowanie wstępne w sprawie gwałtu rozpoczął starszy śledczy, porucznik organów sprawiedliwości Artiom Gorbunow  z Wydziału Śledczego Zarządu Głównego Komitetu Śledczego Federacji Rosyjskiej dla miasta Odincowo w obwodzie moskiewskim. Już wcześniej miał on okazję by zapoznać się z internatem w Zwienigorodzie. W 2013 roku Gorbunow zajmował się skargą pacjenta Andrieja Chamlichanowa zarzucającego kierownictwu zakładu naruszenie jego praw osobistych. Śledczy nie nadał sprawie dalszego biegu. Przez kilka dni usiłowałyśmy się z nim skontaktować, jednak sekretarka odpowiadała, że nie ma go w pracy. Kiedy w końcu udało nam się do niego dodzwonić, oświadczył, że nie może z nami rozmawiać, gdyż nie może obejrzeć naszych legitymacji prasowych.


„Wszyscy oni są u nas tacy sami..."

Adwokat Jelena Maro złożyła w Prokuraturze Generalnej Federacji Rosyjskiej skargę na bezczynność organów władzy  w związku z przypadkami naruszenia praw inwalidów. Chce ona doprowadzić do podjęcia śledztwa w sprawie gwałtu na Andrieju Skworcowie.

13 października, po obiedzie, radca prawny internatu Jekatierina Proskurina przekazała Paszy Skworcowowi wezwanie do sądu. Rozprawę wyznaczono na 14 października o 14,30. Jego przedstawicielka prawna, Jelena Maro dowiedziała się o tym, zaledwie w przeddzień, 13 października wieczorem. Dlatego nie była w stanie przyjechać do sądu w Zwienigorodzie.

Do sądu Paszę przywiozła Jelena Proskurina. Kiedy wszedł do budynku, spotkał grupę wolontariuszy. Przerażonym głosem poinformował ich, że kierownictwo internatu wystąpiło do sądu z  wnioskiem o jego ubezwłasnowolnienie.

- Dali ci jakieś lekarstwa? – zapytali wolontariusze.
- Białego koloru – odpowiedział. Nie wiem, jak się nazywają. Dawniej mi ich nie przepisywali. Teraz boli mnie głowa.

Adwokat Maro telefonuje do Paszy i tłumaczy mu dokładnie, co powinien powiedzieć sędziemu, że ma adwokata, i że jego prawniczka prosi o przeniesienie rozprawy na dzień następny. Pasza kiwa głową: „sędzia na mnie nakrzyczy?”

Ubezwłasnowolnienie Paszy Skworcowa to pozbawienie go resztek wolności. W ten sposób zostanie mu odebrane prawo do składania skarg i oświadczeń w kwestii naruszenie jego praw, nie wolno mu będzie kontaktować się z wolontariuszami, wszelkie decyzje za niego podejmować będzie jego opiekun prawny. Czyli kierownictwo internatu. Ale Pasza, choć cierpi na ociężałość umysłową, potrafi o siebie zadbać. Umie zaparzyć herbatę, przygotować kanapkę, zmienić brudne ubranie, wyprać bieliznę. Zajmuje się kotem mieszkającym na terenie internatu. Świetnie porozumiewa się z wolontariuszami, ich zdaniem, wyrok pozbawiający go zdolności do wykonywania czynności prawnych byłby niesprawiedliwy. Pasza potrafił wyjaśnić sędziemu, że ma adwokata. W rezultacie rozprawa zostaje odroczona na dwa dni.

Przejęty Pasza, zaczerwieniony, wychodzi z sali rozpraw i udaje się do kancelarii, by zarejestrować zawiadomienie, o tym iż dysponuje adwokatem. „Nie zgodzę się, żeby mnie ubezwłasnowolnili” – mówi głośno.

A my zadajemy pytanie radcy prawnemu internatu Jelenie Proskurinie o to, na jakiej podstawie chce się go pozbawić praw i to zaledwie po tygodniu od złożenia przez niego zeznania o tym, że stal się ofiarą gwałtu. Prawniczka milczy i zakłada płaszcz.

- Zależy wam na tym, by adwokat nie była w stanie wystąpić w jego obronie?
Milczy.
- Wszystkie pytania, proszę zadać Ministerstwu Opieki Socjalnej Ludności. – zapina płaszcz i wychodzi.

Oprócz prawniczki, razem z Paszą do sądu przyjechała sanitariuszka, drobna, uprzejma kobieta, w niebieskim uniformie, z wymalowanymi ustami.

- Może pani wie, dlaczego go tak traktują?
- Wy chcecie, żebym straciła pracę. Nie będę z wami rozmawiać.
- Nie żal go pani?
- Jest mi wszystkich żal.
- Myśli pani, że to zły chłopak? Że jest czemuś winny?
- Wszyscy u nas są tacy sami. Podobni jeden do drugiego.




Tłum. Zygmunt Dzięciołowski


Oryginał artykułu ukazał się w magazynie Kommersant – Włast’. Wersję internetową można znaleźć na portalu kommersant.ru: http://www.kommersant.ru/doc/2589702



*Olga Alionowa (ur. 1976), wyróżniająca się dziennikarka średniego pokolenia. Związana z Domem Wydawniczym „Kommersant”. Autorka artykułów i reportaży opisujących zamachy terrorystyczne Nord-Ost i w Biesłanie, wydarzenia w Inguszetii, Południowej Osetii, Abchazji, Azerbejdżanie. Laureatka licznych nagród dziennikarskich.










*Roza Cwietkowa, dziennikarka moskiewskiej „Niezawisimoj Gaziety”. 




















Obserwuj i polub "Media-w-Rosji" na Facebooku:

Obserwuj nas na Twitterze:

Można też do nas napisać. Zgłosić uwagi, pochwalić, zapytać: mediawrosji@gmail.com









Brak komentarzy:

Prześlij komentarz